Czterej ochroniarze wymienili między sobą niepewne spojrzenia, które chwilę wcześniej skupiały się na Berncie. Czarny Max też już nie był taki pewny siebie, cofnął się o krok, ale jego ręka nadal spoczywała na rękojeści tasaka. Tylko obaj szlachcice wydawali się zupełnie nieprzejęci tym co się właśnie działo. - Gdzie to piwo, parchu? - darł się Henryk.
- Jeszcze tu stoisz, pozorancie? - von Tossel wymachiwał paluchem w kierunku Essinga. - Panie Max, czemuż on jeszcze tu stoi?
Max zamiast odpowiedzieć, skinął ochroniarzom i rąbnął opancerzoną rękawicą von Tossela w skroń. Paniczyk momentalnie zwiotczał i upadł na stół. Henryk zerwał się na równe nogi, które w komiczny sposób mu się poplątały, tak że rymsnął obok swojego kompana. Ochroniarze momentalnie chwycili obu pijanych młodzieńców pod pachy i pod przewodnictwem Maxa, omijając szerokim łukiem Zinggera, ruszyli do drzwi. Henryk miotał się, pluł i klął, ale dryblasy go trzymające nie popuściły.
- Nie miejcie urazy, panie szlachcic - powiedział jeszcze na odchodnym Max, w geście przeprosin pochylając głowę. - Nie moje w tym wina. Wszystko ustawione było przez tych dwóch nieodpowiedzialnych młodzieńców. A że z czegoś żyć trzeba, a w mordę lubię dać, to i takie zlecenia przyjmuję. Wybaczcie i nie żywcie urazy... |