Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-01-2017, 19:30   #267
Anonim
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
MELANŻ

NIEDZIELA WIECZÓR 23 GRUDNIA 2015 ROKU


Po wyjściu od kurduplaka od rentów William Praudmoore, Andrzej Młot i Bambo Fidżi natknęli się na nietkniętą flaszkę wódki. Okiem konesera przyjrzeli jej się - miała nawet banderolę akcyzy wydrukowaną jakby świeżo kartka wyszła z mennicy, czy gdzie tam takie rzeczy drukuje się. Andrzej Młot chwycił ją, żeby sprawdzić jej wagę i zorientować się, czy to nie jest jakiś zwid, ale ta nieruchomo trwała. Ajej pociągnął mocniej i rzeczywiście przybliżyła się, ale o coś zapierdała się. Trójka osób zarejestrowała w końcu, że o to przed nimi stoi Ryszard Kocięba trzymając w ręku flaszkę. Andrzej Młot w tym momencie z jednej strony w imię respektu chciał puścić flaszkę, ale w imię pragnienia to nie puszczał. Zasady zasadami, ale spragnionych napoić. Nie siłował się jednak. Obaj mężczyźni trwali w nieruchomej, epickiej walce na niewymówione zasady kulturalne. Co było ważniejsze? Pierwszeństwo stopnia, czy pierwszeństwo spragnionych napoić?
- Panowie... to ja... no za pomoc... mogę postawić dziesięć win... - słowa te, wypowiedziane przez Bambo Fidżiego, przecięły powietrze niczym ceramiczne ostrze gardło niemytej kurwy. Wibracje powietrza stworzone przez głos Bambo Fidżiego zdawał się powoli rozprowadzać po otoczeniu niczym złączony aromat papierosów Minsk capital i NZ Gold. W szczególności dla Andrzeja Młota nowina ta była dosłownie ratująca życie, ale czujny Ryszard Kocięba musiał zmienić dobrą nowinę w lepszą nowinę dodając:
- Na głowę. - przez moment wszyscy zamarli. Mogło być źle. Bambo mógł odmówić i - w sumie - narazić się na wpierdol, ale nie skrewił i pokiwał swym czarnym czerepem na znak wiecznej przyjaźni Polski i Afryki. Ludy dwóch terytoriów wyruchanych przez Europę Zachodnią w połączeniu mogły bardzo wiele - w szczególności, że Bambo Fidżi stawiał wino.

A to raz?

Wszystko tak zostało nieźle wypłukane promilami, gdy Ryszard Kocięba ocknął się i wyrzucił z siebie słowa do siedzącego obok na barłogu Andrzeja Nowaka.
- Która godzina? - najebany jak messerszmit Złomokleta odwinął rękaw i spojrzał na wizerunek zegarka starannie odmalowany tuszem od długopisu. Niewiele widział, bo w sumie światła było niewiele od dwóch świeczek ustawionych w dość strategicznych punktach pomieszczenia. Dodatkowo na zewnątrz, ale tuż przy miejscu gdzie winna być czwarta ściana (ale jej nie było) płonęło ognisko i szumiały knieje. Westchnął alkoholową melancholią i odpowiedział:
- Kole siódma. - a ktoś tam z ciemności dorzucił - Środa się kończy. Jutro Wigilia!

W umyśle Bimbromanty wtem otworzyły się dodatkowe wrota przepływu wiadomości, informacji i faktów. Coś miał robić. Coś bardzo ważnego. Popadł w zamyślenie kontemplacyjne nad sensem istnienia i otaczającą go rzeczywistością. Większość Żuli była już na wolności, ale część musiała pozałatwiać swoje sprawy prywatne. Zrozumiałe, rodzina jest bardzo ważna, a zaproszenie na melanż było wysłane w formie mocno nieformalnej. Stawiła się jednak dość obszerna gawiedź, aż tak duża, że trzeba było powiększyć przestrzeń towarzysko zapoznawczą. Z ludzi, którzy wciąż okazywali oznaki przytomności no to byli siedzący przy ognisku Andrzej Młot, William Praudmoore, Ania 22-latka i jej dwie najwyżej średnio interesujące koleżanki (Weronika Galerianka, Wioskowa Ulka), Jasio Śnieżka, Biedny Grzesiu. Wyżej wymienieni piekli sobie kiełbaski na patykach i ziemniaki zawijane w celofan i gadali o niczym konkretnym co raz popijając różne trunki alkoholowe. Gdzieś tam w oddaleniu, w krzakach odlewał się Stasio "Bebe" Wszawiński, a w pomieszczeniu, w którym siedzieli Bimbromanta i Złomokleta to stary Wojciech "Zadra" Tuszewski ogrywał w domino młodego Dariusza "Piździełusza" Twardziela.

Jak tak omiótł całe to towarzystwo to Ryszardowi Kociębie przypomniało się, że przecież było jeszcze pomieszczenie obok, do którego dało się dojść albo wychodząc na zewnątrz albo poprzez mroczne labirynty. Złomokleta był tak najebany, że z trudem wstał, ale ostatecznie udało mu się. Kocięba w tym czasie wpatrywał się w wejście do mrocznych korytarzy - wydawało się, że parę godzin temu (albo dzień wcześniej?) wkroczył tam Dziadek Łazęga, postać legendarna, a i budząca respekt. Osoba, która podobno za caratu była Panem, a potem postanowiła wkroczyć na ścieżkę odkrywania tajemnic wszechświata. Nikt nie wiedział ile ma lat, ale mówił w dość dziwny, charakterystyczny sposób sugerujący staropolskie pochodzenie. Nie wykluczone, że był to ten legendarny szlachcić, do którego jak kilkaset lat temu przyszła śmierć to zabrał jej kosę, porachował jej kości, a potem wrzucił do studni i zatkał wieko, dzięki czemu nigdy już do niego nie dotarła. Tym czasem nawet jeżeli rzeczywiście Dziadek Łazęga wkroczył do mrocznych korytarzy to nie bardzo było wiadomo właściwie po co.

Wracając do Andrzeja Nowaka to ten przez chwilę patrzył na ledwo widzialną sylwetkę szczającego Bebe. Tamten był na granicy światła, ale opadający na glebę strumień moczu był wyraźnie słyszalny. Złomokleta wyszedł z pomieszczenia, ale "zapomniał" o zdradzieckim progu, który tam był. Też pytanie po chuj pozostawiono podłogę pół metra nad ziemią wylewając wszystko co niżej betonem, a równocześnie nie tworząc schodów - nie dziwne, że nigdy nie zakończono budowy. Pewnie właściciel był architektem i zmarł na głupotologię. W każdym razie Nowak nie wpadł do ogniska, a upadł na trawę (przemyślanie ognisko było tak stworzone, żeby nie przeszkadzało wypadającym z budynku). Towarzystwo przy ogniu chwilę popatrzyło na Złomokletę, ale ten wstał o własnych siłach. Nowak jak podniósł wzrok to już Bebe nie było. Odeszczał się i ruszył w drogę nawet z nikim nie żegnając się. Złomokleta chwilę przyglądał się wszechogarniającej krzaczastej dżungli, która otaczała cały pustostan. A potem również naszczał na to.

Ryszard Kocięba w tym czasie wytężał swój umysł w celu przywołania informacji istotnych. Takich, które poszukiwał od jakiegoś czasu, ale dotarł do muru. Za murem rozciągała się kosmiczna groza, niewypowiedziane zło i bluźniercze fakty. Istotnie należało wkroczyć na ścieżkę światłości lub zanurkować bardzo głęboko w gówno. Gówno! Coś zaświatło w głowie Ryszarda i zerwał się w stronę ogniska. Spojrzał na nie i zobaczył w zewnętrznym popiele drobne kawałeczki okładki zeszytu. Ktoś tam z gawiedzi zakrzyknął, że o to Bimbromanta powstał, ale Ryszard był zbyt zajęty swymi myślami, żeby zwracać uwagę na takie przyziemne sprawy jak jedzenie. Głowa go rozbolała i poczuł ostry zapach gówna - takiego gówna jakie się wysrywa po zjedzeniu solidnej porcji czosnku. Jakby człowiek zgnił w środku, wysrał to, a następnie to coś próbowało wrócić do wnętrza w formie przeraźliwego smrodu. Nikt się jednak w tym momencie nie zesrał, a smród był mentalny. Nie dało się zasłonić nosa. Tam były opisane różne rzeczy jakie Krakowski robił Marysi do tej pory. W tym spalonym pamiętniku. Było tam jeszcze kilka inkryminujących informacji, ale skurwysyn przed żaden sąd już nie trafi. Zabójstwo to mocne słowo, ale niektórzy okazują tak wielką zbrodniczość, że tylko to pozostaje, gdy państwo odmawia stosowania kary śmierci. W pamiętniku były też przydatne informacje takie jak kto, kiedy i gdzie bawi się u Krakowskiego (oni wszyscy mieli być na zakrapianej Wigilii z pasztecikiem z oszczędzonych alimentów). Wszystko to Ryszard Kocięba tak dobrze zapamiętał, że choć nie widział fotografii to rozpozna natychmiast wszystkie te kurwy włącznie ze zbrodniami jakie dopuszczali się w obecności Marysi.

Tym czasem Holiłud zagryzał kiełbaskę będąc zadowolony z siebie. Przez ostatni czas dużo ostro popierdolonych rzeczy widział, ale popijawa rozpoczęta od klatki schodowej kurdupla (okazało się, że Bimbromanta był jego sąsiadem zanim go była żona nie wypierdoliła z mieszkania) do tego momentu była bardzo długim okresem normalności. Żadnych gadających ścian, popierdolonych czasoprzestrzeni i spadających trucheł kopytnych zamkniętych we fortepianach. Zwykłe picie, gadanie o niczym i ogólnie chwila wytchnienia. Nie to jednak było źródłem zadowolenia Williama Praudmoora, a krótka rozmowa z Dziadkiem Łazęgą jaką odbył jakiś czas temu. Pierwotnie myślał, że starsza osoba przypierdoli się do niego o schowanie broni palnej w mrocznych labiryntach i czeluściach pustostanu, ale Dziadek Łazęga pogratulował wyboru. Zachwalał Kałasznikowa, a potem - zanim wkroczył głębiej w mrok - na odchodne dodał takie zdanie:
- Na Dworku Krakowskiego kedy tam Impreza - tam owo droga ku Zasranym Stanów zastaniesz. - co prawda Holiłud nie bardzo wiedział skąd ta osoba wiedziała o Zasranych Stanach, ale hej - jeżeli takie dziwne rzeczy miały go spotykać to powinno być ich więcej. Oczywiście siedząc tak przy kiełbaskach, ziemniakach z celofanu i - wcale nie tak złych - panienkach trzeba było się poważnie zastanowić nad sensownością powrotu. Wybór jednak był dobry. Jak jest wybór to człowiek jest prawdziwie wolny.

Andrzej Młot nie miał takich dylematów jak William Praudmoore. Tak w sumie przez ostatnie dni znajdował się na fali. Z uwagi na braki w funduszach rzadko kiedy zdarzało mu się aż tak bardzo pielęgnować ciąg, ale wyglądało na to, że czasy młodości wróciły do niego. Jego mięśnie jakby się rozrosły, choć ani nie pakował przez ten czas, ani nie nawpierdalał się pożywek. Magiczna moc promilowa rozruszała jego organizm i czuł, że mógł wyrwać jakieś drzewo z korzeniami. Tym czasem nigdzie nie było widać ich dobrodzieja - Bambo Fidżiego - wydawało się, że gdzieś tutaj się kręcił, a tym czasem zniknął. Ajej lekko zaniepokoił się, a w ogóle to zachciało mu się szczać, więc ruszył dupsko. Przed dotarciem do krzaczków zajrzał do pomieszczenia oświetlanego jedną świeczką (w odróżnieniu od tego oświetlanego przez dwie świeczki, gdzie byli Bimbromanta, Zadra i Piździeliusz vel Piździełusz). W pomieszczeniu z jedną świeczką były rozłożone barłogi, na których spały różne osoby. Jednym z nich był Bambo Fidżi, ale jakby poblakł... wyglądało na to, że kamuflaż multikulturalnego pedalstwa jaki marzył się Holiłudowi właśnie chuj strzelił. Jak to się mogło stać? Czyżby tak zareagował na alkohol? A może ktoś go tak urządził, gdy spał? W końcu przez pewien czas w pobliżu byli obaj bracia Kartoflacy, a ci lubili eksperymentować swoimi dopalaczami. Aktualnie nie było ich w pobliżu, w między czasie pewnie sobie poszli. Ostatecznie Andrzej Młot przerwał swoje niewielkie śledztwo, bo go serio przycisło i poszedł na bok domu tam się odeszczać.

Tym czasem Andrzej Nowak skończył szczać i odwrócił się do towarzystwa. Nikt nie patrzył w jego stronę, więc nie zauważyli, że po pierwsze poprzez niedbalstwo obnażył się przed nimi, a po drugie, że miał lekko mokrą nogawkę. Być może dotknął nią jakiegoś wilgotnego krzaka. Być może. Równocześnie przypomniał sobie o Luidżim Mario. Akcja po przebudzeniu i prośbie o odzyskania laptopa była tak niesamowita i pełna nagłych zwrotów, że ciężko nad tym wszystkim było nadążyć. Ostatecznie pamiętał jak z laptopem pod pachą spierdalał jak nigdy przez las goniony przez psiarskich piankowego stworka i humanoidalnego delfina. Bagiety jednak go nie zgarnęły, bo w między czasie wpadli na jakiegoś bliżej nieznanego złodzieja samochodowego, któremu popierdoliły się kierunki. Najpierw o mało nie przejechał gliniarzy, a potem zamiast spierdolić to wysiadł jak głupi i już po chwili był skuty z mordą w glebie. Potem Złomokleta spędził noc w zakazanym lesie, a to było tak kurewsko straszne przeżycie, że później jak wyszedł z tego cało podzielił się doświadczeniami z Andrzejem Młotem. Na szczęście dla Nowaka skończyło się jedynie lekko obitym ryjem i utratą gwizdka JEB, no i uszkodzonym laptopem, ale ten skleił po prostu taśmą klejącą i był jak nowy mimo, że czwarta część ekranu już wyświetlała jedynie losowe piksele lub czerń. I tak od kiedy wrócił do cywilizacji to kurował się pijąc razem z resztą na pustostanie. Przychodzili różni ludzie wychodzący z paki (te cztery osiem co trafili w akcji w kościele), ale nikt nie miał żadnych wieści o Luidżim Mario. Nikt oprócz Dziadka Łazęgi rzecz jasna, bo ten przelotnie zapytany o Luidżiego stwierdził z uśmiechem, że "pewno wróci niebawem".
- Torba Pełna Trików. A to dobre. - jednak później już Dziadek Łazęga poszedł do mrocznego labiryntu w pustostanie ciągnąc za sobą Williama Praudmoora. Zamienili ze sobą zdań kilka, a potem William powrócił do ogniska, a Dziadek Łazęga wszedł tam dalej w mroczną czeluść zagubionego pustostanu.
 
Anonim jest offline