Let's attack aggressively!
Nie miał czasu, żeby sprawdzić magazynek w obrzynie, a tu stara Fritzla chciała go zaciągnąć do swojej paszczy. Sanders nie lubił dupczyć się z mutantami, ale na razie nic nie mógł poradzić na to, że gadzina sobie go upatrzyła na obiad - za mało miał miejsca na dobre manewry, więc musiał improwizować i grać, ak jak sytuacja mu na to pozwalała.
Sanders próbował się wyrwać z uścisku, ale przeciwnik trzymał twardo. Żaden z nich nie zdobywał bardzo wyraźnej przewagi, chociaż Smokowi udało się przeciągnąć “ptaszynkę” parę centymetrów w swoją stronę.
Sanders przejechał dobre dwie długości stopy w stronę dziury, ciągnięty przez wielką łapę. Nie znalazł oparcia dla dłoni, zmęczenie i rany zaczynają się odzywać… ciężko dyszy i chyba znowu krwawi. Już mu widać blisko do wyjścia z tunelu. Tropiciel zaparł się o coś, złapał chwyt łapami i kopnął smoka wolną nogą w łąpę. Stwór syknął, na moment znieruchomiał i zaprzestał ciągnięcia. Widać trafienie w coś łokciopodobnego ciut go zabolało.
A teraz które wybrać? Prosto czy w bok? Prosto czy w bok...?! Noż kurwa, stara Fritzla mogłaby kogo innego zaciągać do swojej paszczy, a nie jemu przeszkadzać w wydostaniu się stąd!
Ciemność i panika. Przyspieszony oddech charczący w płucach i ta cholerna niemoc, gdy nie mógł się uwolnić , pozbyć przeciwnika. Nie było ucieczki, nie było ratunku.Został sam naprzeciw wroga. Ten nie poddawał się, tropiciel czuł coraz bardziej zirytowane szarpnięcia i syki, a kwaśny odór wzmagał się... tak samo jak on słabł. Każdy kolejny ruchy wymagał coraz więcej siły i samozaparcia, by zmobilizować napięte do granic możliwości mięśnie do wykonania kolejnych rozpaczliwych prób wyswobodzenia się z pułapki. Potwór szarpał nim, on rewanżował się kopnięciami, posyłanymi na oślep. Jedno trafiło w pustkę, drugie i trzecie dosięgły celu, lecz to nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. W panice wyciągnął ręce, macając na oślep i na oślep czołgając się do przodu. Parę centymetrów wprzód i znów szponiasta łapa cofała go do punktu wyjścia.
Naraz poznaczone krwią palce zaczepiły o występ, oczy powędrowały ku górze. W litej ciemności mezczyzna namcał... dziurę, niewidoczną na pierwszy rzut oka, ale była tam! Rozgałęzienie tunelu, zaraz nad jego głową. W zmęczone ciało wstąpiła nowa siła, szczęki zacisnęły boleśnie. Zdeterminowanie uskrzydlało, wlewając w obolałe członki nowe pokłady energii - te ostatnie, przedśmiertne zrywy, gdy waży się być albo nie być.
Pięty kopały pokryte łuską przedramię, spodnie śliskie od posoki stanowiły ciężki do utrzymania element. Skorzystał z tego. Milimetr po milimetrze zdobywał przewagę, ciągnąc z całej mocy ku górze. Mięśnie napięły się, bladą skroń zrosiły grube krople potu. Syczał na równi z wrogiem, szamocząc się niczym opętany.
W ostatnim, heroicznym wysiłku szarpnął uwięzioną kończyną i zawył, gdy szpony zagłebiły się w ciele... lecz omsknęły się po nim, tracąc chwyt na ciele. Był wolny! Prawie, zostały spodnie - te wciąż pozostawały w uścisku bestii.
W symfonię skrzeku i warkotu wdarł się dźwięk prutego materiału, opór zniknął. Na chwilę, mgnienie oka, lecz to wystarczyło.
Ramiona przetransportowały resztę ciała do przodu, poza zasięg przeciwnika. Krew mieszała się z potem, jednak to się nie liczyło. Był wolny! Miał szansę! Wykorzystał ją, czołgając się na ślepo byle dalej od niebezpieczeństwa. Obraz przed oczami pokryły czerwone plamy, w uszach słyszał głuchy łoskot dudniącego tętna i własnego, chrapliwego oddechu.
Świadomość trzeszczała, niczego nie pragnąc, niż tego, by osunąć się w błogosławioną czerń... nie teraz, jeszcze kawałek. Parę centymetrów. Wciągnąć się, przeczołgać jeszcze parę metrów. Zniknąć z radaru skurwysynowi zza pleców. Dopiero gdy przebył sześc metrów padł bez ruchy, zbyt zmęczony, aby poruszyć choćby powieką... ale żył. Chwilowo bezpieczny, lecz na jak długo?
Oddychał ciężko, z twarzą przyciśniętą do zimnej, wilgotnej blachy. Barwne plamy przed oczami wirowały w fantastycznym kalejdoskopie, a on trwał w bezruchu, uczepiony kurczowo krawędzi życia. Czuł, że krwawi, kolejne rany bolały, tak samo jak reszta zmęczonego ciała. Głód i pragnienie przyprawiały o mdłości.
Klepnięcie w ramię nie zarejestrował, dopiero szarpnięcie za rękaw zmusiło go do otworzenia oczu. Nad nim klęczał szczyl. Mówił coś, pokazywał za siebie, choć sens słów niknął w upiornym dudnieniu.
-
Nso? - odburknął Sanders do młodego, który na coś wskazywał; tropiciel był tak wyzuty z sił, że nie miał siły wyraźnie gadać. Po chwili jego mózg przetworzył informacje o swoistym światełku w tunelu. Znowu Szczyl musiał go doczołgać, chociaż Sanders nie miał ochoty być kolejny raz ciotą, którą gówniarz sobie miotał jak lalką. -
Dbra, puś, ‘ojde - wybełkotał gniewnie, chcąc samemu się doczołgać, ale przez utratę sił brzmiał tak prawdopodobnie i wiarygodnie jak pan Zdzisek spod monopolowego w 51 stanie Zjebanych Stanów, zwanym stanem mocnego upojenia alkoholowego. Szczyl i tak go przeciągnął do otworu mimo nędznych protestów, zresztą dobrze, że to zrobił, bo zaoszczędził przynajmniej czasu i energii Sandersowi, a przy wyjściu z tunelu Sanders stracił przytomność, jego mózg przestał rejestrować rzeczywistość, stwierdzając, że pierdoli to wszystko i pójdzie sobie na astralne dziwki i koks.