Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-02-2017, 11:17   #106
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Pośród cieni wypełniających mroczne pomieszczenie poruszył się jakiś kształt. Kolejny cień, gęstszy jednak niż pozostałe, bardziej – rzec można – cienisty. Jak plama czerni pośród gęstniejącego mroku o zachodzie słońca.

Cień wyprostował się przyjmując kształt. Niby ludzki, ale nie do końca. Zamiast głowy miał koronę drzewa pozbawioną liści, zamiast rąk sękate konary i szponiaste gałęzie, a zamiast nóg plątaninę korzeni, niczym mackowate, podmorskie stwory.

Cień poruszył się. Urósł. Poczuł zaśpiew. Słowa pradawnej modlitwy – zaklęcia, którym kiedyś przyzywano go, by przyjął krwawą ofiarę. W czasach, gdy
Puszcza z której rządził całym Dominium nosiła jeszcze inną nazwę i gdy jego rasa panowała nad innymi. W czasach, w których Dominator był jedynie rodzącym się zalążkiem dawnej potęgi, a o Masce i Męczennikach nikt jeszcze nie słyszał.

Koło toczy się. Obraca. Zatacza ten sam cykl.

Jednego despotycznego ciemiężyciela zastępuje inny.

Koło obraca się dalej i wszystko zaczyna się od początku.
W niekończącym się cyklu.

CELINE CENIS

Czuła ich spojrzenia na swoich plecach. Świdrujące, być może zaniepokojone.

- Przybyłam z poselstwem od Jónsa, władcy Jónsavahr, jak już rzekłam – powtórzył kruk na ramieniu zamaskowanej kobiety. – I mówię jego głosem.

Skrzekliwe krakanie kruka kojarzyło jej się z cmentarzem. Z grobami. Z sekretami, których zazdrosne strzegą zmurszałe szkielety. Sama nie wiedziała czemu.

- Jak wiesz, Czysta Falo, Róża krwawi a Koło zatoczyło cykl. Nadchodzi czas zmian. Przybyli Wędrowcy, czyli ty i dziewiątka twoich kompanów. To, co działo się kiedyś, dziać się będzie teraz. Maska to wie. Jóns to wie. Inni to wiedzą. Kres Maski jest bliski. To oczywiste. Tak, jak wcześniej zdetronizowano Dominatora i jak Dominator, przy waszym wsparciu, odebrał władzę Tyranthowi. A ten z kolei zrzucił z piedestału władzy Oprawcę. Tak było. Tak będzie. To zrozumiałe nawet dla najdurniejszego ze Zbieraczy.

Kruk zakrakał donośnie. Tym razem „po kruczemu”.

- Wszyscy władcy Domen poczuli swoją szansę. Spuścili ze smyczy swoją ambicję. Poczuli, że to ich pora. Że to czas, gdy los przekaże władzę w ich ręce. Na kolejny obrót. Tylko muszą pozyskać waszą przychylność. Są też tacy, którzy staną u boku Maski. Schwytają Wędrowców pod pozorem gładkich słówek i obietnic bez pokrycia. Zwiodą do swoich twierdz i kryjówek, by … zgładzić lub oddać Masce. Czysta Falo. Mój ojciec nie ukrywa, że jest na rozdrożu. Waha się co uczynić. Uznał, ze względu na przyjaźń jaką darzył cię, gdy byłaś pośród nas ostatnim razem, że ty staniesz się językiem u tej wagi. Powiesz mu, co ma uczynić. Doradzisz. Tu i teraz. W tej chwili. Proponuje ci gościnę w Jónsavahr, Czysta Falo. Miejsce u swojego boku i, gdy już upadnie Maska, pragnie byś przyjęła jego oświadczyny, jak kiedyś, i stała się Matką Gniazda. Co ty na to … Matko?

Drag Nar Drag zachrzęścił zbroją. Nieumarły. Potężny. Kiedyś ją kochał? Tak sądziła. Czy to dlatego nie przekonywał jej, by podążyła za tym drugim, narwańcem i za Adamem? Orfantejla i Visken stali cicho. Słuchali? Nie wiedziała? Orfantejla była Siewcą. Magiem. Potrafiła robić rzeczy, które wykraczały poza zdolność pojmowania Celine. Ponoć, zgodnie z tym, co mówiła trójoka dziewczyna, ona – Celine – też potrafiła takie rzeczy. Była … potężna, lecz jakoś nie potrafiła tej potęgi w sobie obudzić. Przypomnieć sobie. Visken był wojownikiem. I nie on decydował za tę dwójkę wysłaną z Księżycowej Twierdzy. Tego była pewna.

Celine poczuła na sobie wzrok kruka. Paciorkowaty, inteligentny i zdecydowany. Poczuła bliskość zamaskowanej kobiety. I czuła … czuła się wewnętrznie rozdarta…


PATRICIA MADDOX

Ruszyła pomiędzy suche, martwe drzewa, przez zwodniczą mgłę, grzęznąc w lepkim, zimnym, zasycającym ciepło z jej ciała, błocie. W stronę odgłosów mrocznej celebracji. Jakiegoś … rytuału. Krzyki, mimo że szła już dość długo przez tę wymarłą knieję, nie przybliżały się jednak. Nadal były gdzieś tam, we mgle, tuż obok, jak przed chwilę i przed chwilą.

Powoli traciła nadzieję, że kiedykolwiek do nich dotrze i właśnie w tej samej chwili, mgły rozstąpiły się a ona stanęła … w centrum mrocznych wydarzeń.
Znalazła się na rozległej polanie pośród martwych drzew. Otoczona przez spory tłumek dziwacznych stworzeń. Wzrostu człowieka, przypominały skrzyżowanie przedstawiciela jej rasy z drzewem czy jakąś rośliną. Zgarbione, pokraczne, pokryte jakimś bąblami budziły w niej odrazę.

W jaki sposób znalazła się pomiędzy nimi, nie miała pojęcia, lecz teraz otaczali ją ze wszystkich stron, zwalniając dzikie wygibasy i przerywając swoje … zaśpiewy, modlitwy czy cokolwiek to było.

Za swoimi plecami miała tylko dziurę w ziemi. Poszarpaną wyrwę na oko straszliwie głęboką i wypełnioną gnijącą wodą. Brudną, błotnistą mazią, na powierzchni której utrzymywała się warstwa pleśni i grzybów, niczym kożuch zepsucia. Po ścianach tego ogromnego leju pełzało, przebierając nogami robactwo – wije, skolopendry, krocionogi.

Stworzenia zamarły. Wykrzywione, pokręcone twarze zwróciły się w jej stronę. Z oślinionych ust zwisły długie jęzory, niektóre tak długie, że wwiercały się w ziemię, jak robale, krocionogi. Jeden z inkantujących – najpewniej przywódca lub mistrz ceremonii ruszył w stronę Patrici wyciągając w jej stronę szponiastą, drzewiastą w której trzymał … wijącą się skolopendrę.

- Przyjmij dar – wyszeptał stwór. - Posłuchaj głosu naszego władcy. Zjedz go. Zjedz.


TOBIAS GREYSON


Szli przez Jesienny Las, jak miejsce to nazywała Trikia. I faktycznie. Wszystkie liście na drzewach miały tutaj kolory brązów, żółci, czerwieni – paletę jesiennych barw. Skrzydlata istotka śmigała zwinne pomiędzy drzewami, zwinnie wymijając coraz liczniejsze pajęczyny, aż w końcu znaleźli się w miejscu, które było znacznie bardziej ponure niż reszta tego malowniczego zakątku. Przesycone zapachem zgnilizny – mokrej grzybni, rozkładającego się próchna i jeszcze czegoś. Jakiegoś … śluzu czy czegoś podobnego. W każdym razie zapach ten nic a nic nie podobał się Tobiasowi.

- Dalej musisz iść sam – powiedziała Trikia. – Zaczekam na ciebie tutaj.

Więc ruszył. Wskazaną ścieżką opadającą w dół i okoloną wysoką trawą, taka, jaka często rosła nad brzegami jezior, rzek czy stawów. Nie był pierwszym, który podążał w tym kierunku. Świadczyła o tym wydeptana dróżka i … walające się po obu jej stronach przedmioty. Przerdzewiały oręż, resztki tarczy, przeżarty przez rdzę hełm. Nie nastrajało to zbyt optymistycznie.

I w końcu ujrzał brzeg szerokiej, mętnej rzeki przecinającej puszczę. A obok niego Pana Ropucha, bo kreatura nie mogła być niczym innym.

Pan Ropuch był… gigantyczny. Nabrzmiałe cielsko pokryte śliską od płynów skórą. Wyłupiaste oczy. Szeroka paszcza z której zwisała jeszcze resztka poprzedniego posiłku – ludzka ręka.

Kreatura siedziała nad brzegiem szerokiej rzeki, przy szczątkach zrujnowanego mostu który kiedyś spinał oba brzegi.

- Masz coś dla mnie? – zadudniła bestia z głębi trzewi. – Czy jesteś takim samym głupcem, jak reszta?!

Ropuch wypluł rękę, na stertę ukrytych nieopodal szczątków – czaszek, kości, kawałków pancerzy i broni. Wybałuszył gały jeszcze bardziej i spojrzał prosto w stronę Tobiasa. Okrutnym lecz inteligentnym spojrzeniem.

- Zabrakło ci jęzora w tej małej gębie, człowieczku – zarechotał Pan Ropuch. – Ja, zaręczam cię, swój mam! I nie zmuszaj mnie, bym zrobił z niego użytek!
Nadbrzeżne błoto zagulgotało, gdy monstrualna żaba poruszyła niezgrabnie swoim cielskiem.

ADAM ENOCH

Uścisnęli sobie dłonie. Mocno. Po męsku.

Ten uścisk był ważny. Zmazał wszystko. Nawet to, czego Adam nie pamiętał, a co ponoć uczynił Var Nar Var.

Przez chwilę wódz barbarzyńców trzymał dłoń Adama w swojej szorstkiej dłoni. A Adam poczuł… ciepło. Ogień, który przelewał się ze skóry Var Nar Vara prosto w jego skórę. Ciepło, które niczym strumyczki energii, wnikały w głąb, do krwioobiegu, płynęły dalej, do serca. A kiedy tam dotarły, Adam poczuł … moc. Inaczej tego nie potrafił nazwać. Jakby… mógł zionąc ogniem na zawołanie, nie tylko wtedy, gdy się napił. Poczuł też siłę, witalność i energię, która – zdawało się – pozwoliłaby mu pokonać najsilniejszych ludzi bez większych problemów.

- Trzymałem ją dla ciebie, Enochu Ognisty – uśmiechnął się Var Nar Var. – Twoją luminę.

Lumina. Magia. Siła. Energia, która czyniła go … wyjątkowym.

- Chodź.

Słowa, niczym rozkaz, pociągnęło Adama za Var Nar Varem. Opuścili osadę. Wspięli się na kolejne wzniesienie. Zapach dymu i popiołu szczypał w oczy…
Wiedział, gdzie idą… Bał się…

I w końcu to ujrzał. Ze szczytu pagórka zamykającego osadę od północy. Dolinę. Pełną popiołu z wielką, czarną, dymiącą stertą w kształcie nierównego stosu w samym środku.

A potem spłynęła na niego kolejna wizja.

Mężczyźni stali wokół ogromnego stosu. A starzy, chorzy, słabi i dzieci wbiegali w płomienie, lub byli wrzucani siłą. Wrzeszczeli, płonąc. Prawie wszyscy. Krzyczeli, gdy ich ciała trawił ogień.

I on tam był. Unurzany w sadzy i popiele, jak większość towarzyszących mu ludzi.

Puste ręce jeszcze pamiętały ciężar ciała. Drobnego, dziecięcego ciała, które cisnął w ogień. Na pożarcie płomieniom.

I znów ujrzał jej twarz. Piękności, którą widział wcześniej. Jego … kobiety… Matki jego dziecka…

Dziecka, które cisnął w płomienie. On. Enoch. Enoch Ognisty.

- Niewielu o tym wie, Enochu, ale Stos nie był moim pomysłem – Adam poczuł rękę na ramieniu.

Wódz ścisnął mocniej, by poczuł ból.

- Dałem się przekonać. I nie ma dnia, bym nie żałował. Nadal słyszę ich krzyki. Tych, których poświęciliśmy by garstka z nas dostała swoją nieśmiertelność. I czasami zastanawiam się, czy warto było posłuchać tej rady.

Adam ujrzał płomienie tańczące pośród czaszek, kości i popiołów. Wieczny ogień napędzany przez magię poświęcenie i dusz.

- Idź. Odbierz resztę swej mocy, Enochu – Var Nar Var wskazał mu stos. – Ja zaczekam. Potrafię cierpliwie czekać, wbrew temu, co opowiadają o mnie ci spoza Wzgórz Nar.


PERCIVAL KENT

Akceptował to miejsce, w którym się znalazł. Rozumiał je i ono … rozumiało jego. Był częścią tego świata, czuł to. Był jego częścią jeszcze przed tym, nim stał się częścią istnienia na Ziemi.

Szedł przez grząskie błoto w stronę, skąd dobiegał go lament. Czy też raczej śpiew, bo im bliżej był, tym bardziej to co początkowo wziął za lamenty i jęki okazały się być pieśnią. Pieśnią ciężką, ponurą, jakąś dziwną nawet. Jakby osoba, która ją śpiewała istniała w jakimś rozdarciu. Chwiała się nad przepaścią, gotowa runąć w nią w każdej chwili.

Percival kroczył pomiędzy drzewami, przez lepki i zimny opar, aż w końcu mgły rozstąpiły się i ujrzał pieśniarkę, a może pieśniarza – bo głos pasował zarówno do mężczyzny, jak i do kobiety.

Postać w czarnej sukni o dziwacznym kroju, z ogolono na łysko głową . Postać która przykładała szponiaste dłonie do swojej twarzy, jakby miała zamiar zedrzeć ją do kości, wyszarpnąć, zmienić w krwawą ranę.

Nic takiego jednak nie robiła. Jedynie śpiewała? Śpiewał?

Nie przerwał, a może nie przerwała, nawet kiedy Percival znalazł się tuż obok niej. A może niego? Możliwe, że nawet nie zauważył, kiedy Percival znalazł się na polanie.

I wtedy Percival ujrzał coś jeszcze. Jakiś stary mebel, niczym drewniany tron, schwytany w pułapkę kolczastych krzaków. Stał tan, na polanie, opuszczony symbol … władzy.

Pieśniarz a może pieśniarka, wił się (a może wiła) dziwacznie. Zamknięte oczy zdradzały, że żyje tylko dla tej muzyki i dla pieśni, która opuszcza jej jego gardło.


BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Przez chwilę Bjarnlaug sądziła, że Szersza rzuci się na nią. Że będą walczyły na śmierć i życie. Jednak tak się nie stało.

- Pożałujesz tego, córo Jónsa – powiedział tylko kruk i po chwili kobieta w masce rozpadła się na dziesiątki skrzydlatych ptaków. Całą gromadę kruków, które wzbiły się w niebo, zmieniły w drobne plamki i poszybowały gdzieś, w swoją stronę.

Schodząc po schodach, mając trupy za towarzystwo, Bjarnlaug zrozumiała, dlaczego Szersza uciekła. Bała się jej. Wiedziała, że z tego starcia, do którego mogło dojść, nie wyszłaby cało.

Znalazła się na dole wypiętrzenia. Na środku czegoś, co wyglądało jak pustynia rodem z westernów, chociaż znacznie bardziej zielona.

Nie bardzo wiedziała, dokąd teraz może się udać, więc wybrała kierunek zdając się na intuicję. Przeciwny do tego, w którym odleciały kruki. W stronę kolejnej samotnej skały wyglądającej jak budynek.

Nie pomyliła się. Obok skały natrafiła na drogę. Dukt przecinający płaskowyż. Prowadził – na ile mogła to ocenić – z zachodu na wschód. Jako, że kruki poleciały na zachód, ona poszła na wschód. A trupy kroczyły za nią.

Nie czuła głodu, ani pragnienia, i nie martwiło jej to akurat w tej sytuacji. Nie czuła też zmęczenia. Nawet zimna. Jakby … jakby … jakby tego nie potrzebowała.

Cokolwiek działo się z nią tu i teraz, zmieniała się. Spojrzała na swoje ręce. Od dłoni, przez całe przedramię i ramię pod jej skóra pojawiły się dziwne, zakręcone znaki. Tatuaże, jak runy, lub okultystyczne symbole oparte na figurach geometrycznych, których jednak nie rozumiała. Jej paznokcie poczerniały, płytka wyostrzyła się i lekko zakrzywiła, niczym ptasi szpon.
W końcu zrobiło się ciemno. Mrok nadszedł szybciej, niż sądziła.

Ostrzegł ją szelest piór. Z kilku stron jednocześnie opadły gromady kruków. Sześć, może i więcej kształtów uformowało się w ciemnościach w zamaskowane kobiety z krukami na ramieniu. Zgrzytnęła stal, zalśniły ostrza wąskich mieczy.

- Wróciłam – zakrakał kruk. – Ojciec powiedział, że mamy przyprowadzić cię do Jónsavahr. A jeżeli się nie zgodzisz mamy wyciąć twe serce i przynieść mu twoją luminę. Śmiał się ze mnie, siostro. Że uciekłam. Że nie rozpoznałam, jak słaba i jak ślepa jesteś w świecie, którego nie pojmujesz. Maska uwięził waszą luminę. Uśpił ją. Ukrył. Ty jej jeszcze nie odzyskałaś. Jesteś jedynie Siewcą. A Siewców już zabijałyśmy. Nie raz. Ostatnie ostrzeżenie. Dasz się poprowadzić przed jego oblicze, czy mamy zabrać twe serce, zdrajczyni Gniazda!
Były wokół. Faktycznie sześć osób. Sześć sióstr.


MEGAN HILL

Za kamiennym łukiem.

Otuliła ją mgiełka rozproszonej wody. Chłodna i ożywcza. Spłukująca krew i kurz drogi.

Za kamiennym łukiem, do którego musiała się wspiąć po śliskich skałach.

Zrobiła to jednak ze zwinnością, która zaskoczyła nawet ją samą. Faktycznie. W tym świecie była czymś więcej niż człowiekiem. Była Me’Ghan ze Wzgórza. Kimkolwiek była Me’Ghan ze Wzgórza.

W końcu znalazła się na kamiennym łuku i ujrzała jaskinię.

Kiedy podeszła bliżej poczuła czyjąś obecność, chociaż nikogo nie widziała. Zaswędziało ją czoło, a potem poczuła, że skóra na nim zmienia się, otwiera. Nie widziała siebie, lecz domyśliła się, że na jej czole pojawiło się kolejne oko. Trzy księżyce. Trzy światy. Troje oczu.

I wtedy je ujrzała. Duchy. Wyblakłe, półprzeźroczyste cienie ubranych w skórznie ludzi. Półnagie, wymalowane farbami kobiety i mężczyźni. Duchy. Spokojne i ciche.

Przeszła między nimi i znalazła się w jaskini, a szereg zmarłych ruszył za nią, niczym spóźniony kondukt pogrzebowy.

Jaskinia była duża. I wszędzie widziała małe kopczyki kamieni. Na niektórych nadal dostrzec można było znaki i barwienia. Kamienie pamięci. Lud Niri składał je w jaskiniach by uczcić pamięć zmarłych członków klanu. Nie wiedziała skąd to wie. Po prostu to wiedziała.

Ona jednak szukała jednego kamienia. Konkretnego. Kamienia Matek.
Znalazła go w samym sercu jaskini. Ułożony na kamiennej płycie przypominającej płytę ołtarza miał barwę antracytu i fakturę krzemienia. Krzemienia, któremu ktoś nadał kształt niedźwiedzia.

Nim zbliżyła się do statuetki pojawiła się przed nią jakaś kobieta. Nie przeźroczysty duch, lecz osoba z ciała i krwi, jak się przynajmniej wydawało Megan.

Twarz kobiety pokrywał malunek, a na głowie nosiła jakąś dziwaczną czapkę czy też czepiec.

- Kto zakłóca spokój zmarłych Ludu Niri? – zapytała kobieta.


ARIA TARANIS

Wnętrze gospody było małe i zatłoczone. Proste stoły i ławy ustawiono gdzie tylko się dało, a teraz piło i jadło przy nich mnóstwo ludzi. I nie tylko ludzi, co szybko zauważyła Aria. Byli tam również przedstawiciele jakiś innych ras: ludzie z rogami, ludzie o niebieskiej skórze, a nawet dwóch, którzy zdawali się być porośnięci czymś, co wyglądało jak kamienne płytki, które niczym łuski chroniły twarz i widoczne przedramiona tych „kamiennych ludzi”.

Na widok wchodzącego Thark Nar Tharka zrobiło się nagle cicho. Nikt nie zwracał uwagi na Arię, co jej akurat odpowiadało. Jej przewodnik ruszył w stronę miejsca zajmowanego przez dwóch ludzi o skórze koloru błękitu, którzy szybko opuścili ławę robiąc im miejsce. Tak naturalnie, jakby to było oczywiste.

Podszedł do nich karczmarz i Thark zamówił jedzenie dla siebie i swojej towarzyszki. Pospiesznie przyniesiono im – a jakże – pieczone mięsiwo, ale też chleby, sosy, jakieś gotowane warzywa w kolorze pomarańczowym, białym i zielonym – a więc „zjadliwym”. Zapachy bijące od potraw były naprawdę apetyczne i już po chwili Aria jadła niczym wygłodzony wilk. Thark też się pożywił, ale jak na takiego olbrzyma jadł wyjątkowo mało. Za to sporo pił wina przyniesionego im w stalowym, elegancko ozdobionym dzbanie.

Powoli w karczmie znów zapanował rejwach. Śmiechy, żarty, rozmowy. Thark zmrużył oczy. Coś mu wyraźnie nie przypadło do gustu.

- Poczekaj – powiedział do Arii i ruszył do gospodarza.

Po krótkiej i chyba burzliwej dyskusji wrócił.

- Dokończ jeść. Z nikim nie rozmawiaj. Ja muszę na chwilę wyjść. Porozmawiać z Lordem i załatwić ci spotkanie z Siewcą. Gospodarz odpowiada za twoje bezpieczeństwo. Za chwilę zwolni się dla nas pokój. Gospodarz zaprowadzi cię do niego. Zaraz wracam.

Oszołomiona obrotem zdarzeń i lekko uśpiona posiłkiem i winem (nic innego do picia nie dostali) pozwoliła mu wyjść z gospody. Zresztą była pewna, że nikt nie zaryzykuje gniewu Thark Nar Tharka. Widziała, jak porusza się w tłumie wzbudzając prawdziwy strach, niczym polujący rekin w ławicy ryb. Bali się go. Wszyscy. Nawet wyglądający na prawdziwych twardzieli ludzie z kamienia.

Dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś dosiadł się po drugiej stronie stołu. Ten sam mężczyzna o skórze w kolorze fioletu. Miał pociągłą, szczupłą twarz, ostro zarysowane kości policzkowe, lekko skośne oczy i coś, co wyglądało jak łuski biegnące od linii oczu, w dół, przez żuchwę aż za śpiczastą małżowinę uszną. Podobne łuski widziała na jego nagim torsie i ramionach – mieniące się odcieniami purpury i fioletu w blasku kaganków oświetlających wnętrze karczmy. Mężczyzna miał też najbardziej zielono-błękitne oczy, jakie widziała w życiu.

- Wiem, kim jesteś – powiedział cicho, tak że ledwie usłyszała jego głos pośród gwaru innych głosów. – Wiem, dokąd ten Nar chce cię zabrać. I wiem jaki los tam na ciebie czeka. Wiesz, co oni zrobili swoim bliskim, aby stać się nieśmiertelnymi? Spalili ich. Swoje żony, swoich starych rodziców, swoje dzieci. Żywcem. Wszystkich, poza grupą wybranych. A teraz, każda śmierć, jaka ich spotka gasi jedną z dusz zaklętych w płomienie. Zaklęcie traci moc. Potrzebują nowej ofiary. Któregoś z was. Z Wieloświatowców. Nazywam się Ymarir i jeśli chcesz dowiedzieć się więcej i ocalić swoje życie, będę czekał na ciebie o północy przy studni.

Wiedziała o jaką studnię chodzi. Mijali tylko jedną, na dziedzińcu zamku.
Nim zdążyła o coś zapytać, Ymarir rzucił głośno:

- Przepraszam panienkę. Nie wiedziałem, że to miejsce jest zajęte.

Gospodarz przyglądał się im wyraźnie zaniepokojony.

- Hej! – rzucił w stronę Ymarira. – Mówiłem ci już, że nie chcę widzieć tutaj takich jak ty. Lud Jeziora nie jest tutaj dobrze widziany. Możesz spać w stajni ale nie przeszkadzaj moim gościom w odpoczynku! Won!

Ymarir ukłonił się pokornie, ale chyba tylko Aria wyczuła, że w tym ukłonie jest więcej gry aktorskiej, niż szacunku i opuścił gospodę. A ona znów została sama z jedzeniem, swoimi myślami i tłumem dziwacznych, obcych ludzi i istot wokół nich.

Dziwne słowa Ymarira o spaleniu bliskich Thark Nar Tharka pobudziły jakieś … wspomnienia?

Ujrzała siebie. Wtuloną w czyjeś ramiona okryte futrem i kolczugą. Twarz zasłaniał hełm z nawierconymi w płycie otworami do oddychania i wąską wizurą, przez którą patrzyły smutne oczy.

- Cośmy narobili, Simeonie? – usłyszała swój głos.

Gdzieś w oddali widziała ogromny płomień i słyszała krzyki ludzi palonych żywcem. Oraz innych ludzi, opasujących stos szerokim pierścieniem ciał. Zwarty, liczny krąg ludzi, z daleka wyglądający na jeden, połączony ze sobą organizm.

- To, co musieliśmy – odpowiedział jej inny głos spod hełmu. – Na popiołach wzrasta najżyźniejszy plon. Wystarczy po niego sięgnąć. I ja to zrobię. Kiedy nadejdzie pora. Patrz! – ręka mężczyzny w futrze i zbroi wykrzywiała jej głowę w stronę płomieni. – Zapamiętaj! To właśnie jest władza. To właśnie jest bycie bogiem dla tych prymitywów! Kazaliśmy im zabić swoich bliskich a oni posłuchali. Głupcy! Czyż nie, moja słodka.

Zadrżała. Zebrało w niej gorycz porażki i strachu. Te „moja słodka” niosło w sobie tyle negatywnych emocji, że aż zaszumiało jej w głowie. Wizja znikła. Obrazy wywietrzały z głowy chociaż nadal słyszała ten zły, okrutny głos nazywający ją „słodką”. Nienawidziła tego głosu i człowieka, który ukrywał swoją twarz za hełmem, chociaż nie pamiętała kim jest.

- Pokój jest gotów, pani – usłyszała głos karczmarza. – Panienka płacze?
Faktycznie. Na policzkach czuła ciepło łez.

- Coś się stało? Potrzebuje panienka pomocy?

Najwyraźniej karczmarz zainteresowała się jej losem nie dlatego, że tak kazał mu Thar Nar Thark lecz z czystej empatii.


LIDIA HRYSZENKO

Tarro zrezygnował w połowie kłótni. Odpuścił. Hurkh i jego opcja wygrał. Wiedział to.

Centaur uśmiechnął się.

- Ruszymy za godzinę. Jeżeli uda nam się utrzymać dotychczasowe tempo na miejsce dotrzemy za cztery, może pięć dni.

- W trzy dni bylibyśmy w domenie mojej pani – mruknął Tarro.

Lidia nie miała zamiaru już go słuchać. Podjęła decyzję. Najpierw Lud Nar. Wzgórza, do których prowadził ją Hurkh. Centaur uratował jej życie, gdy pojawiła się w tym świecie. Pomógł uciec przed Łowcą Maski. Zdecydowała.
Atak został przeprowadzony znienacka. Tarro uderzył szybko i precyzyjnie. Sztylet wyglądający jak ze szkła wbił się w bok Hurkha, który stęknął, zarżał i przewalił się na bok. Tarro odsunął się poza zasięg kopyt.

- Nie dałaś mi wyboru, Niebieski Ptaku – powiedział ponuro. – To sztylet z jadem mojej pani. I tylko ona może ocalić Hurkha. Zaraz dojdzie do siebie, ale za trzy dni toksyna zabije go w moczarniach. Trzy dni. W sam raz, abyśmy dotarli tam, dokąd miałem cię sprowadzić.

Spojrzał na nią spokojnie a ona, ona czuła tylko wzbierającą w niej nienawiść. Czuła coś. W sobie. Pod skórą. Wzbierający w niej wrzask. Jak wtedy. Krzyk zrodzony z gniewu i żalu. Z wściekłości. Wiedziała, czuła, że jeśli uwolni ten wrzask, jeśli nad nim nie zapanuje, zabije tego zdradzieckiego Tarro, być może zabije też Hurkha.

Tarro chyba widział, co się z nią dzieje, bo pobladł na twarzy, lecz stał dalej z rękami splecionymi na piersiach.

- Możesz mnie zgładzić, Niebieski Ptaku. Znam doskonale twą moc. Wiem, że twój krzyk może burzyć mury, kruszyć skały, a ty sama, potrafisz szybować w przestworzach niczym skrzydlaty ptak. Że potrafisz grać pieśnią na uczuciach innych, na ich emocjach odpowiednio motywując lub odbierając wolę walki. Tylko, że nie wiesz jak to zrobić. Moja pani, Arraniz, pomoże ci to odzyskać, Niebieski Ptaku. I uratować … przyjaciela.

Krzyk wzbierał w niej. Mogła go uwolnić. Mogła stłumić. Mogła zaakceptować zdradę Tarro i szantaż, jakiego się dopuścił. Mogła zrobić wszystko. Była … była Niebieskim Ptakiem. Obaj w to wierzyli. Obaj byli pewni swych słów. Zdrajca i pół-zwierzęcy centaur.

A ptaków nie powinno zamykać się w klatkach. Szybują, gdzie chcą i gdzie poniesie je wola.
 
Armiel jest offline