***
-Słyszę li głos twój
Dźwięczny i czuły,
Jak ptaszek w klatce
Serce się trzepoce;
Spotkam li oczy twoje
Głęboko lazurowe…-
Takie słowa przebiły się przez jej sen, gdy się budziła powoli. Głos należał do Orłowa i niemal miała wrażenie, że mówi to do niej. Że szepcze zmysłowym głosem niemal i wywołuje przyjemny dreszczyk na ciele.
- Ale ja nie mam lazurowych oczu... - wymruczała sennie, obracając się na drugi bok.
-Dusza do nich kołacze,
Z piersi się wyrywa,
I jakoś tak wesoło,
I płakać mi się chce,
I tak na szyję
rzuciłbym się twoją.-
Padła odpowiedź Orłowa i pojawił się drugi głos, młody dziewczęcy, entuzjastyczny.
- To taki piękny poemat.- zachwyciła się Gabriela, a do budzącego się powoli umysłu Carmen dochodzić zaczęły zapachy pieczywa, wędlin i stygnącej kawy.
Nagle poczuła wyjątkową antypatię do drugiej pilotki. Przetarła zaspaną twarz i poprawiła dyskretnie włosy, po czym usiadła na sofie. Spojrzała na pozostałą dwójkę, starając się ukryć fakt, że jest zła jak osa i najchętniej oboje wyrzuciłaby teraz z aeroplanu.
- Nie mój… ale bardzo piękny i jeszcze lepiej brzmi po rosyjsku…- wyjaśnił Jan i zerknął na wstającą pannę Stone.- Obiad podano. Kawa nieco wystygła, ale da się jeszcze wypić.-
Spojrzała na niego takim wzrokiem, od którego skisło by każde mleczko do kawy. Nie odezwała się, sięgając po kubek czarnego eliksiru, który miał pomóc jej wrócić do rzeczywistości.
- Coś się stało ?- spytał nieco zaskoczony Jan Wasilijewicz i nieco rozbawiony dodał.- Wydajesz się wyglądać jakbyś chciała mnie zabić.-
Gabriela nagle zbladła dodając.- Czy ja… czy wy… bo mam wrażenie, jakby to była moja wina.-
- Tyle razy chciałam, że nie powinno cię to chyba dziwić. I vice versa. - powiedziała Carmen, ignorując dziewczynę. Nie była niczemu winna, a jedynie słodka i głupia, więc nie chciała się na niej wyżywać. Pociągnęła łyk kawy i spojrzała przez malutkie okienko.
- Wiesz dobrze, że nigdy nie traktowałem tej kwestii osobiście.- stwierdził Orłow krótko.- Jakoś nie bardzo żałowałem każdej nieudanej próby. Lub bardziej bolały mnie nieudane misje, których porażki były twoim dziełem.-
- Naprawdę chcieliście się pozabijać?- zapytała Gabriela.
- Niestety.- odparł melancholijnie Orłow.
Yue coś jej zrobiła. Chinka otworzyła szufladę, która choć niegdyś uchylona, została zamknięta przez wszelkie pruderie i zasady tego, co wypada.
Carmen podniosła się z siedzenia, oparła nogę o oparcie sofy i zdecydowanym ruchem podwinęła sukienkę, ukazując prawe udo i część pośladka.
- Tutaj pod udem mam ślad jego noża. A na pośladku wciąż widać dziurę po bełcie. - pokazała dziewczynie swoje blizny, które faktycznie zafundował jej Jan.
Gabriela zaczerwieniła się na ten widok, bynajmniej nie skupiając spojrzenia tylko na jej bliznach. A i wzrok Orłowa nabrał drapieżności. Zaczął zdejmować z siebie kamizelkę, a potem koszulę. Odsłonił umięśniony tors godny atlety. Uśmiechnął się zawadiacko do Carmen i spytał zaczepnie.- No moja śliczna zabójczyni. Pokaż jej na moim ciele swoje podpisy. Pamiętasz gdzie mi je zrobiłaś?-
Carmen opuściła kant spódnicy i wyminęła stół, by podejść do Rosjanina. Powoli, bez pośpiechu przyjrzała mu się, okrążając jego sofę.
- Na rękach masz 3 ugryzienia Barona. I ślad po zatrutym ostrzu pod lewą łopatką... to chyba tyle. - powiedziała z uśmiechem, patrząc na niego niemniej drapieżnie.
- Doprawdy?- Orłow ujął dłoń Carmen i poprowadził po swej klatce piersiowej w dół.. przesunął jej dłonią na lewy bok, by mogła wymacać wąską bliznę. - A nasze pierwsze spotkanie… w Sankt Petersburgu? Jak mogłaś zapomnieć naszą “pierwszą randkę”? -
I teraz też jej nie ułatwiał będąc tak blisko. Zwłaszcza że czuła pod palcami ciepłą skórę i twarde mięśnie tego mężczyzny. To było inne doznanie, tak różne od miękkiego ciała Yue, ale nie mniej… przyjemne.
Tymczasem Gabriela robiła się coraz bardziej czerwona na twarzy.
- Nie zapomniałam, ale... w teatrze było ciemno. Nie wiedziałam gdzie trafiłam. - powiedziała cicho, wodząc palcami po szramie. - Jeszcze nie używałam jadu. - dodała jakby z sentymentem dla swoich początków kariery. - Ty za to wybiłeś mi wtedy bark, gdy zrzuciłeś mnie z rusztowania. Trzy tygodnie chodziłam w usztywnieniu. Żadnych występów.
- Uroczo pachniesz… zmysłowo… kusząco… Zawsze miałaś nosa do pachnideł, co czyniło nasze spotkania przyjemniejszymi, mimo kosztów jakie ponosiliśmy. -wymruczał cicho Jan Wasilijewicz, by te słowa nie dotarły do uszu obserwującej ich Gabrieli. Korzystając z tego, że Carmen jest bardzo blisko dodał.- I przepraszam… w zasadzie przykro mi, że sprawiłem ci niepotrzebny ból.-
- Taka praca. - odparła, wciąż trzymając dłoń na jego nagiej skórze mężczyzny - Wielokrotnie na to zasłużyłam. Nie jesteśmy nikim lepszym niż pospolici przestępcy. Krzywdzę, torturuję, zabijam, zwodzę, manipuluję, kradnę... Zrobię wszystko by osiągnąć cel. Bez jakichkolwiek wyrzutów czy zasad. Jak dziwka. - mówiła patrząc wyzywająco w oczy Janowi, ale po chwili zwróciła się do Gabrieli - Niech więc cię nie zwiedzie poezja czy gładkość obycia. Jesteś zamknięta w latającej puszce z dwojgiem morderców. - cofnęła dłoń, którą go dotykała i spuściła wzrok.
- To ja może… odniosę puste talerze co?- Gabriela nadal była dość czerwona na twarzy i jakby nieco rozkojarzona. Nieco drżącymi dłońmi zaczęła zbierać pozostałości po swoim i Jana posiłku.
Tymczasem Carmen wycofała się i wzięła swój kubek z kawą, by ponownie zacząć patrzeć przez małe, okrągłe okienko na niebo, które ich otaczało. Czuła się paskudnie, zachowała się bowiem jak dziecko, które zajmuje się tylko tym, że psuje i burzy to, co inni budują. Orłow chciał sobie zaskarbić sympatię dziewczyny, może nawet wiedział, że to jej pierwszy lot i chciał ją w ten sposób uspokoić. Ona to wszystko zrujnowała.
Jan Wasilijewicz przyglądał się zaś wpierw wychodzącej dziewczynie, a potem samej Carmen.- Powinnaś coś zjeść. Z tego co mówiła Gabriela dolecimy na miejsce pod wieczór. Nie powinnaś o głodzie spędzać kolejnych godzin.-
Popatrzyła na niego bystro, po czym kiwnęła głową na znak zgody.
- A ty mógłbyś się ubrać - rzuciła, nakładając sobie posiłek.
- Hej… nie wyglądam aż tak przerażająco… Poza tym nie wspomniałaś jej o bliznach na piersiach i brzuchu. Nie zawsze chybiałem aż tak bardzo.- odparł żartobliwie Jan biorąc się za ubieranie powoli. Spojrzał na drzwi którymi wyszła Gabriela. Minęły lata odkąd dziewczyna spiekła raka w mojej obecności i przyznaję… to smutne, że spiekła raka nie z mojego powodu.-
Carmen podniosła głowę znad talerza i uśmiechnęła się lekko.
- Próbujesz naciągnąć mnie na komplement? - zapytała z uśmiechem, po czym dodała - Gdyby przyszło mi umrzeć akurat na twoich rękach... lub z twoich rąk, nie byłabym zła. W sumie śmierci ze starości się nie spodziewam, więc to całkiem dobra śmierć.
- Wolałbym coś o mojej zjawiskowej urodzie, lub zniewalającym uroku… ale ostatecznie… taki też może być.- zaśmiał się w odpowiedzi Orłow przyglądając się jedzącej Carmen.- Bądź co bądź ja mogę przyznać, że masz hipnotyzująco zgrabne nogi. Naszą małą Gabrielą z pewnością zahipnotyzowały.-
- Już drugi raz do tego wracasz. Mam wrażenie, że interesuje cię jej reakcja bardziej niż mnie. A może to efekt wyobraźni, którą u ciebie pobudziłam, gdy spędzałam czas z tamtą Chinką? - dziewczyna niespiesznie żuła kawałek sera, przyglądając się Orłowowi.
- No wiesz…- speszył się nagle Orłow, jak chłopiec przyłapany na gorącym uczynku. Zaśmiał się głośniej i podrapał po czuprynie.- Przyznaję, że byłyście bardzo… iskrzyło wyraźnie między wami i zastanawiałem się co by… z tego iskrzenia mogło wyniknąć. Jakie dzikie harce w łóżku.- wzruszył ramionami.- No co… ja też słyszałem o Wężowej Księżniczce i jej zainteresowaniach.-
Carmen obserwowała go i sama złapała się na tym, że lubi patrzeć na jego mimikę. Mężczyzna był wyśmienitym agentem, ale jego najsłabszą stroną była chyba właśnie szczerość oblicza.
- Gdybyś nas śledził potem, to byś się przekonał. - rzuciła lekko, jakby obojętnym tonem. Choć uważnie śledziła reakcje Jana.
- Wierz mi… chciałem.- uśmiechnął się ironicznie Orłow patrząc spojrzeniem gorącym i dzikim. Pełnym namiętności.- Ale obowiązki były ważniejsze.-
Przypomniało to Carmen o nocy z Yue… tej pierwszej. I chwili namiętności, gdy wyobrażała jak on patrzy na ich igraszki, właśnie takim spojrzeniem.
I nagle to ona spłonęła rumieńcem. Czując, jak jej twarz czerwieni się, wbiła wzrok w talerz i zajęła się jedzeniem.
- Tak czy siak, gdy ty drzemałaś ja poczytałem o tym Apopie.- stwierdził spokojnie Orłow. - To olbrzymi wężowy demon żyjący głębinach duat, symbol ciemności i chaosu. Wróg Ra próbujący pożreć słońce i zniszczyć słoneczną barkę. To jego krew barwi niebo na czerwono podczas zachodu słońca. Urocze nieprawdaż? Wychodzi na to że wzięli cię za jakąś gorgonę.-
Kiedy się uspokoiła, podniosła wzrok. Chyba było jej trochę szkoda, że Jan nie zauważył jej reakcji. Oraz że założył koszulę. Tak mocno na nią działał i nawet nie był tego świadom, bo ona była mistrzynią zwidów i manipulacji. Gorgoną. Brzmiało to logicznie z uwagi na jej naturalny dar oswajania węży, jednak skąd o tym mieli wiedzieć ożywieńcy?
- Czyli ich zdaniem to ja jestem zła a oni reprezentują jakąś jasność czy inny symbol dobra? Ciekawe wytłumaczenie dla podrzynania ludziom gardeł. - powiedziała, kończąc jeść.
Przyglądał się jej zaciekawiony, zaintrygowany wręcz.. czyżby nie była dość szybka? Czyżby zauważył jej rumieniec?
- Dobro, zło… to pojęcia nowożytne.- stwierdził Jan Wasilijewicz bardziej skupiony na niej, niż na jej słowach.- Oni po prostu stoją po stronie Ra, może? Albo Ozyrysa? Może są jakąś tajną sektą działającą w ukryciu przez wieki.-
- To samo zasugerowała Chinka - powiedziała, udając, że nic się nie stało i nie dostrzega jego zainteresowania.
- Jeśli działają na terenie Egiptu to nic dziwnego, że Turcy o nich wiedzieli. Natomiast dziwne, że wywiad brytyjski nie. Z drugiej strony… wybuch powstania mahdiego też był dla was niespodzianką.- stwierdził Orłow ironicznie, a Carmen… cóż musiała mu przyznać rację. Z drugiej strony nie była jeszcze agentką, gdy owo powstanie się zaczęło. I skończyło zanim ona dołączyła do trzódki sir George’a.
Mimo to skrzywiła się lekko.
- Widać mamy za dużo roboty na wschodzie. - powiedziała, dopijając kawę i siadając wygodnie z podkulonymi nogami. Przyjrzała się Orłowowi - Co się stało z twoim ojcem? - zapytała nagle.
Dobry humor nagle zniknął na moment z oblicza Jana, zastąpiony przez gniew. Spochmurniał wyraźnie… dopiero po chwili odzyskując spokój.- Sybir. Dożywotnia katorga za morderstwo.-
Normalnie już składałaby wyrazy współczucia, wiedziała jednak, że ani ona, ani Wasilijewiecz nie czuliby się z tym dobrze. Toteż milczała chwilę, po czym wstała i zupełnie niespodziewanie usiadła obok Orłowa, by w ten sposób okazać mu swoje wsparcie.
- A to, co mówił twój jenerał? O lackiej krwi...? - spojrzała na mężczyznę pytająco. Nie bała się jego gniewu.
- Cóż… to morderstwo, było zasztyletowaniem generała-gubernatora Łodzi. W jego domu… i pozostawieniem sztyletu z biało czerwoną chustą w jego gardle. Morderstwo na tle politycznym jak twierdził sędzia. Wyrok państwa podziemnego jakby ci powiedzieli na ulicach Łodzi.- uśmiechnął się ironicznie Jan Wasilijewicz.- Matka wyszła za księcia Orłowa, by uratować ojca przed szubienicą. Prawosławie nie uznaje katolickich małżeństw więc wystarczyło zmienić wyznanie i dawne śluby przed ołtarzem straciły moc.-
- Sprytnie. No i zadbała w ten sposób o ciebie. Choć pewnie łatwo nie miałeś. - dotknęła jego ramienia.
- Wierz mi. Bycie pasierbiem rosyjskiego arystokraty do miłych doświadczeń nie należy.- uśmiechnął się w odpowiedzi Jan Wasilijewicz.- Ale ma swoje uroki.-
Carmen spojrzała na niego zaciekawiona, bez słów zachęcając go, by rozwinął tę ostatnią myśl.
- Najlepsze szkoły, cały splendor Moskwy i Sankt Petersburga u mych stóp. Kobiety… najpiękniejsze Rosjanki, które wabiła fama potomka buntownika. Może i wiele razy oberwałem w skórę, ale głodu żem nie zaznał u ojczyma.- uśmiechnął się ironicznie Orłow.- I mogłem szastać jego bogactwem, do czasu aż uznał iż ma dość utrzymywania mnie.-
Kiedy wspomniał o kobietach, cofnęła rękę. Choć sama była nie lepsza, to zmniejszyło jej nagłą sympatię do agenta caratu.
- Każdy ma swoje demony. - podsumowała.
- Więc… jakie są twoje?- zapytał zaciekawiony Jan Wasilijewicz.
Uśmiechnęła się lekko, lecz nie patrzyła teraz na niego.
- Mi od początku towarzyszy śmierć. I zabiera wszystkich, którzy stają się mi bliscy. - powiedziała, po czym dodała - najpierw straciłam rodziców, gdy byłam dzieckiem, potem babkę, która przejęła nade mną opiekę. Potem... potem pojawiła się cała rodzina. Jedni chcieli zarządzać majątkiem w moim imieniu, dopóki nie wyjdę za mąż, licząc pewnie na sympatię i profity z tego. Inni chcieli po prostu podważyć moje prawo spadkowe i wydrzeć jak najwięcej dla siebie. Wtedy uciekłam do cyrku i wkrótce potem zaczęłam pracować dla korony. No i to ja zaczęłam gonić śmierć. A nie ona mnie.
- Tu bym się sprzeczał. Niemniej...dlaczego nie wyszłaś za mąż za jakiegoś słupa… by formalnie zyskać opiekę? Masz jeszcze ów majątek?- zaciekawił się Jan Wasilijewicz.
- A co, chcesz zostać łowcą posagów? - zachichotała, po czym dodała na poważnie - Z tego, co wiem, Lloyd zamroził sprawę w sądach. Wiesz, dłuuugie procedury nim zapadnie wyrok. Gdybym chciała wrócić, ale chyba nie będę chciała. Lubię życie cyrkowca.
Rosjanin ujął podbródek dziewczyny, by spojrzeć jej w twarz tym swoim gorejącym spojrzeniem i uśmiechając się łobuzersko dodał.- Pewnie… bym się skusił. Bądź co bądź, zjawiskowa z ciebie partia.-
- Jeszcze ja musiałabym cię chcieć. - przygasiła jego optymizm, choć nie wyrywała się - A poza tym, jak mówiłam, nie planuję wracać. Życie wśród konwenansów, herbatki, bale i problemy pokroju “czy ta suknia mnie nie pogrubia” nie są dla mnie. Wolę czuć, że żyję i... że mam nad tym życiem jakąś władzę. Ale... zawsze możesz wybadać Gabrielę. - podsunęła, mrugając szelmowsko.
- Madame… wierz mi, potrafię być bardzo przekonujący.- Jan odparł z bezczelnym uśmiechem i zerknął w kierunku drzwi.- Może… chyba jednak nie. Na razie muszę się wcielić w rolę kochającego męża pewnej francuzki. Nie mam co się rozpraszać dziewicami.-
Brew Carmen uniosła się, lecz nie skomentowała obserwacji Orłowa na temat drugiej pilotki, mógł mieć w sumie rację. Podniosła się z sofy i nalała sobie jeszcze kawy, by wrócić na własne miejsce.
- Z tym kochaniem to nie przesadzaj. W końcu jeśli z kimś spędzę tam noc, to raczej to będzie pan profesor niż szanowny małżonek. - uśmiechnęła się, lecz w jej wzroku nie było wesołości, a jedynie nieme wyzwanie.
- Ale ktoś będzie cię musiał tulić i udowadniać swoją miłość werbalnie, zanim zacznie się noc. W końcu to ma być młode figlarne małżeństwo.- przypomniał jej Orłow.
Wzruszyła tylko ramionami w odpowiedzi.
- Panie i panowie… za chwilę wlecimy na teren Egiptu, do lądowania mamy jakieś pół do godziny. Przyrządy działają w porządku więc nie powinno być kłopotów.- wesoły szczebiot Gabrieli rozbrzmiał przez tubę w ich saloniku.
- O, tym razem nie przyszła. - powiedziała wesoło Carmen, po czym zaczęła uprzątać naczynia po swoim śniadaniu, choć nikt jej o to nie prosił. W cyrku przyzwyczaiła się do samodzielności i braku służby.
- Ciekawe… może rzeczywiście ją spłoszyliśmy.- podrapał się po głowie Jan Wasilijewicz i ruszył z pomocą Carmen.
- Poradzę sobie - zatrzymała go, po czym biorąc większośc naczyń na ręce, dodała zadziornie - I nie przypisuj sobie moich zasług.
- Zgoda… zgoda…- stwierdził ze śmiechem Orłow.- Idź na przód aeroplanu, przez te drzwi. Jak wspomniała Gabriela tam jest nieduża łazienka w której można zostawić naczynia do umycia. Myje się je dopiero po lądowaniu.-
Pokiwała głową, stosując się do jego wskazówek.
Za drzwiami okazało się być o wiele ciaśniej niż się spodziewała. Wąski korytarzyk zmusił ją do poruszania się bokiem. Krok po kroczku zbliżała się do kolejnych drzwi i dotarła do niedużego pomieszczenia, będącego małą prymitywną kuchnią, przy której stoliku jadł posiłek sam kapitan aeroplanu. Nic dziwnego więc, że Gabriela nie wróciła do nich. Miała okazję posiedzieć za sterami.
- Tam lady Stone.- McCree nie przerywając posiłku uprzejmie wskazał małe drzwiczki z boku pomieszczenia kuchennego.
- Smacznego - powiedziała do niego kobieta, przeciskając się w bok i odkładając naczynia. Łazienka… była mała. Składała się ze zlewu i ubikacji. Niewiele, ale w końcu to był aeroplan, a nie sterowiec czy transatlantyk. Nie było co liczyć na wygody.
- Wylądujemy jak już będzie wieczór w Kairze. Po przygotowaniu aeroplanu do lotu, możemy ruszać natychmiast, ale lot nocny przez pustynię może być niebezpieczny. Jeśli jednak życzysz sobie tego to wystartujemy.- odezwał się Victor. - Chciałbym jednak jak już wylądujemy wiedzieć, co my mamy robić. Żołnierz bez rozkazów do wykonania popada w marazm.-
Spojrzała na niego z namysłem. Był chyba typem ponuraka - służbisty.
- Niestety, ta misja w dużej mierze opiera się na tym, że działanie dostosujemy do sytuacji, która nas tam zastanie. Raczej nie będziemy latać nocą, jednak chciałabym żebyście byli gotowi. Niech jedno z was trzyma wartę na wszelki wypadek, kiedy drugie będzie odpoczywać.
- Jak sobie życzysz pani. Polecam “Różę Kairu”... trochę drogi ale najlepszy hotel w białej części miasta.- rzekł uprzejmym tonem Victor.
- Dziękuję, taka informacja na pewno mi się przyda. Czy mam na coś szczególnie zwrócić uwagę? Poza wiadomym traktowaniem kobiet w tym rejonie?
- Kair jest w miarę bezpieczny, poza dzielnicami czysto arabskimi i ciemnymi zaułkami. W końcu tu jest siedziba gubernatora.- stwierdził po zastanowieniu kapitan. - To najbardziej cywilizowane z miast w Egipcie i jedne z niewielu bezpiecznych.-
Pokiwała głową, po czym wróciła do Orłowa.
Jan zerkał przez okienka w dół na ziemię, oblewaną czerwonymi płomieniami zachodzącego słońca.
- I jak? Gabriela nadal speszona?- zapytał żartobliwie.
- Nie wiem. Gadałam z kapitanem. - odparła. - Pytał kiedy mamy plan znów podrywać się do lotu.
- Po nocy nie będziemy chyba szukać naszego archeologa, więc raczej wyruszymy jutro. Bierzemy dwa pokoje, czy od razu jedną sypialnię?- zapytał Orłow odrywając spojrzenie od okna i skupiając je na samej Carmen.
- Po wylądowaniu będziemy małżeństwem aż do powrotu. - powiedziała dziewczyna z powagą. - Pod każdym względem. Nie zamierzam narażać misji przez brak wiarygodności. Jedna sypialnia, czułe słówka i gesty. - odparła, po czym dodała - Victor zaproponował, byśmy zatrzymali się w Róży Kairu - podobno przyzwoity hotel w przyzwoitej dzielnicy.
- To prawda. Ja bym jednak wybrał “Pałac Isztar”.. niezbyt przyzwoity hotel, ale za to bardziej…- zamyślił się Jan Wasilijewicz.-... przyciąga osoby i małżeństwa żądne przygód i przesadnie bogate. Głównie rosyjskie, ale nie tylko. Za to na pewno wszyscy usłyszą o przybyciu do Kairu małżeństwa Sant Pierre.-
- Jesteśmy partnerami. Ja nie znam tych miejsc, dlatego decyzję pozostawiam tobie. Przy czym sam wiesz, że jeśli będzie zła, tym większą nieufnością będę cię darzyć. - odparła sucho. Zmieniła się. Im bliżej misji, tym bardziej była agentką niż akrobatką. Zdyscyplinowana, skupiona i zimna niby lód.
- Ja w sumie też nie… nie byłem ani w jednym, ani w drugim.- stwierdził spolegliwie Jan.- Słyszałem tylko opowieści. Pytanie tylko czy wolimy bardziej dyskrecję, czy przyciągać uwagę.
- Osobiście stawiam na pierwszą opcję. Nawet jeśli odgrywamy żądne przygód małżeństwo, pamiętajmy, że to będzie profesor, czyli przypuszczam - człowiek z klasą. A tacy unikają skandali i cenią raczej dyskrecję.
- A więc “Róża Kairu”.- zgodził się z nią Rosjanin. A w pokoju rozległ się głos kapitana.- Proszę zapiąć pasy i szykować się do lądowania. Zbliżamy się do kairskiego lotniska.-
Carmen usiadła na swojej sofie i zapięła pasy, a zaraz potem również oczy. Zaraz rozpocznie misję. Musiała się skupić - tak jak przed występem. Chciała wyrzucić wszystkie uczucia i wątpliwości, którymi darzyła Jana. Teraz był dla niej “mężem” - przedmiotem, którego miała użyć w maskaradzie, by nikt jej nie przejrzał. Bez emocji, bez sentymentów, bez... sumienia.
Lądowanie było bardziej… wyczuwalne. Drżenie i wstrząsy, gdy aeroplan powoli wytracał prędkość kołując na pasie startowym. W końcu gdy się zatrzymał, Jan odpiął swój pas i mówiąc z nienagannym francuskim akcentem.- No i wylądowaliśmy mon cherrie.-
Otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Nawet się nie bałam. - powiedziała wesoło, po czym również rozpięła pasy i zaczęła wydobywać z szafki swój bagaż.
- Pozwól że ci pomogę mon cherrie.- rzekł z czułym uśmiechem “Pierre”.
- Ależ dziękuję, mężu. - odstąpiła od pojemnika, wygładzając sukienkę. Podczas gdy Jan robił z siebie bagażowego osiołka, do pokoiku weszła Gabriela.- McCree uparł się, że to on będzie pilnował samolot, tak więc ja pojadę tam gdzie wy, by w razie kłopotów służyć pomocą. Może i nie miałam okazji w prawdziwej akcji, ale na treningach strzelałam całkiem celnie.-
Carmen uśmiechnęła się lekko, po czym podeszła do dziewczyny.
- Ważniejsze teraz od strzelania jest trzymanie się roli, kochanie. Widzisz? To mój mąż, Pierre - wskazała na Orłowa - A ty... możesz być moją kuzynką. Jestem Victoria, swoją drogą. - uśmiechnęła się czarująco.
- Janine? Niech będzie Janine.- zamyśliła się Gabriela wybierając imię.- Postaram się nie przynieść wam wstydu. Tylko strojów odpowiednich chyba nie mam.-
- W niczym to nie szkodzi moja droga… a więc drogie panie… ruszajmy do wyjścia i poszukajmy pojazdu, który zawiezie nas stąd do hotelu. Gdzieś przy lotnisku powinny być jakieś riksze.- zaproponował Pierre podając dłoń Victorii. Ta wdzięcznie przytuliła się do jego ramienia. Następnie wyruszyli do wyjścia, by poznać Kair.