Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-04-2017, 08:05   #131
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Czy można zabić Wieloświatowca?

Nie. Nie można. Tak naprawdę nikt z Dziesiątki nie umiera na zawsze. Każde z nich jest ponad śmiercią i ponad życiem, ponad prawem i ponad bezprawiem. Są czystą esencją Zniszczenia i Zmiany. Tym, czego lękają się nawet Potęgi, czego lękają się Siewcy.

Możesz odciąć mu głowę, spalić, rozerwać na kawałki, wyrwać serce, ale on będzie żył. Każdy obdarzony odpowiednią luminą Siewca, który zna odpowiednie zaklęcia będzie w stanie przywrócić Wieloświatowca do istnienia. Póki Koło się obraca. Póki trwa gra o władzę i wielka czystka zapoczątkowana przez Potęgi czasach, kiedy jeszcze te przedwieczne byty były młode.

I jest jeszcze śmierć, której najbliżej do śmierci. Zapomnienie. Uwięzienie szczątków ciała w zapętlonym zwidzie zwanym Abstraktem. Najgorsze, co może spotkać Wieloświatowego dziedzica.

BJARNLAUG JÓNSDÓTTIR

Gniew wylał się z niej dziką furią zapomnienia. Czerwoną mgłą, która przesłoniła oczy i rozsądek kotarą karminowego szaleństwa.

Bjarnlaug rzuciła się, niczym dzika furia. Niczym Valikiria. Oszalała żądzą krwi psychotyczna wojowniczka. Drapiąc, gryząc, kpiąc, waląc pięściami i rozrywając paznokciami skórę Jónsa.

Płynęła na fali szaleństwa i żądzy mordu. Rozszalała, niczym rekin, który zwęszył krew na żerowisku. Atakując bez opamiętania i bez zastanowienia. Bez strategii.

Pamiętała, że rozdrapała mu twarz, że udało jej się zahaczyć oko jednym paznokciem. Że rozrywała miękką skórę. Że czuła ciepłą krew spływającą po palcach.

A potem były jej siostry, które rzuciły się na nią chwytając ręce, odciągając od krwawiącego, zanoszącego się okrutnym śmiechem ojca. Miały liczebną przewagę i niczym woda gasząca ogień, zgasiły jej szał.
Widziała ojca z okrwawioną, poszarpaną twarzą i widziała, jak jego rany zrastały się, skóra zasklepiała, zarastając tkanką na rozdartym mięsie.
A potem ujrzała jak Jóns zaciska zęby w wąską kreskę. Świsnęły szpony, Uderzenie było silne. Rozerwało jej szyję, przecinając mięsnie niemal do połowy. Przechyloną pod groteskowym kątem głową ujrzała krew sikającą z jej rozdartego ciała.

Jóns wykrzyknął dziko i uderzył ponownie. Tym razem z siłą, która zerwała jej głowę z ciała. Świat zawirował i Bjarnlaug przestała istnieć. Umarła.

CELINE „CZYSTA FALA”

Oczy Jónsa zalśniły tryumfalnie. Dzika twarz złagodniała. Na wąskich, okrutnych ustach pojawił się lekki uśmieszek.

- Znajdę miejsce u swojego boku dla ciebie, Czysta Falo – powiedział. – Moja córka, na którą tak bardzo liczyłem, zawiodła mnie. Lud Nar, których miałem za sojuszników, zawiódł mnie. Ale , kiedy ty przyjęłaś moją propozycję, ich zdrada nie ma już znaczenia. Razem zmienimy ten udręczony świat.

Przytulił ją. Czuł grę mięśni pod jego rozgrzaną skórą. Skórą, która pachniała czymś przyjemnym i niemal odurzającym.

- Chodź ze mną, Czysta Falo. Zjemy coś. Pokażę ci Gniazdo. Moje córki. Nasze córki, dzięki którym zdobędziemy władzę nad Dominium gdy nadejdzie pora.

Poprowadził ją przez wysokie korytarze i sale o imponujących rozmiarach. Wszędzie pełno było kobiet w maskach, takich samych jak ta, która przywiodła Celine do Gniazda. Były ich setki, może nawet tysiące. Jak armia klonów. Milczące wojowniczki Gniazda. I widziała też inne istoty – na pół krucze, na pół ludzkie hybrydy poruszające się niezgrabnie na dnie sal, nad którymi przechodzili. Stwory przypominające skrzydlate koszmary – skrzyżowanie kruków i pokrzywionych embrionów. I jaja. Tysiące jaj nad którymi wirowały czuwają armie kruków. I były jeszcze skrzydlate monstra, które budziły w niej przerażenie.

Wielkość twierdzy i mnogość jej mieszkańców powodowała, że Celine czuła oszołomienie.

- W każdej chwili, z Gniazda na podbój może ruszyć prawie sto tysięcy moich sług – powiedział Jóns. – Ta armia nie ma sobie równej w całym Dominium. Ale nie tylko Gniazdo słucha moich rozkazów. Są jeszcze inne twierdze. Grań. Wierch. Wichrowy Szczyt. Kruczy Dziób. Za tydzień mogę podwoić liczebność moich wojsk. Nawet maska nie jest w stanie zgromadzić takich sił. Potrzebuję tylko jednego. Ciebie u swojego boku. Całej ciebie, Czysta Falo. Całej twej luminy. A oboje wiemy, co trzeba zrobić, byś odzyskała pełnię swoje mocy. Zgadzasz się ze mną, prawda?

Enigmatyczne pytanie wystawiało ją najwyraźniej na kolejną próbę.

- Mam jej luminę. Wyrwałem ją z mojej córki. Dla ciebie. Wystarczy, że zejdziemy do piwnicy i zjesz jej serce.

Celine zadrżała. Z uśpionych wspomnień wypłynęła twarz kobiety o blond włosach.kobiety. Dzikiej, szalonej lecz godnej zaufania. Bjarnlaug. Nigdy się nie przyjaźniły lecz znała ją i szanowała. Kiedyś. Dawniej. Teraz nie miało to znaczenia. Chyba.

Nie wiedziała.

ENOCH OGNISTY

Przygotowania nie zajęły zbyt wiele czasu i po chwili Grwa Nar Graw przyprowadził przed oblicze Enocha liczącą dziewiątkę wojowników grupkę. Wszyscy siepacze Ludu Nar wyglądali tak samo, lecz Enoch rozpoznawał ich twarze.

Wspomnienia Adama blakły coraz bardziej.

Dosh Nar Dosh, Ymur Nar Ymur, Estor Nar Estor, Waduk Nar Waduk.
Kolejne imiona. Kolejne twarze. Kolejne wspomnienia. Dzikich, nieustępliwych i dumnych wojowników, którzy poświęcili wszystko by stać się tym, kim teraz byli. Z Enochem i Graw Nar Grawem było ich jedenastu. Odpowiednik setki żołnierzy z innych nacji i ras. Nieustępliwi popielni mściciele, którymi miał teraz dowodzić.

Ruszyli bez zbędnych słów. Pobrzękując oporządzeniem i pancerzami Dzicy i rwący się do walki. Od początku narzucili ostre tempo, nie oszczędzając sił. Biegnąc równym, stanowczym tempem, które nie traciło na sile nawet wtedy, gdy musieli pokonywać stromizny wzniesień.

Lud Nar nie znał kompromisów. I nie znał ich też Enoch Ognisty.
Enoch biegł dotrzymując bez trudu tempa swoim … pobratymcom. Rozkoszował się tym biegiem. Czując dziwną więź z tymi wojownikami wiedział, że nie może ich zawieść.

Po kilku godzinach biegu, nie zważając na ciemności nocy, znaleźli się na terenie wzgórz, które mniej śmierdziały spalenizną. Czyste powietrze nieco go otrzeźwiło. Na chwilę, bo znów poczuł odór. Tym razem śmierci i rozkładu.

I zobaczył, że nie są sami. Czekały na nich. Grupka kobiet uzbrojonych w łuki, włócznie i topory. Wyglądały groźnie.

Jedna z nich wyszła przed szereg. Nie była uzbrojona. Miała ciemne włosy, wyraziste ozy i poszarpane odzienie, które nie do końca maskowało jej kobiece krągłości.

- Jestem Tyria Nir Tyria – powiedziała miękkim, kocim głosem uwodzicielki. – Kto mówi w waszym imieniu?
- On – Graw Nar Graw wskazał Enocha pozostawiając mu najwyraźniej kwestię dogadania się z Ludem Niri.

MEGAN HILL

Aby dostać się na dół, do walczącego z „kruczymi siostrami” Cahr Nar Cahra Megan musiał pokonać skałę, na którą wspinała się wcześniej z takim trudem.

Tym razem było łatwiej. Nie myśląc nawet o tym, co robi zeskoczyła w dół, kierowana jakimś niepowstrzymanym impulsem. Spłynęła w dół, jak na skrzydłach, lądując miękko tuż obok walczących i sięgnęła od razu toporem ku zaskoczonej kobiety w masce.

Ledwie zahaczyła ciało przeciwniczki. Ledwie. Ale to wystarczyło by oddzielić bark od ciała. W rozbryzgu krwi i zaskoczonym skrzeku, który wydobył się z dziobu kruka wzbijającego się do lotu.

Prowadzona przez własne ciało uwolnione, niczym bojowy pies ze smyczy, zarąbała jeszcze dwie kolejne napastniczki – bo inaczej niż zarąbaniem nie dało się tego nazwać. Ostrze jej siekiery pozostawiało głębokie rany, otwierało bezwstydnie ciało aż do kości.

Cahr nar Cahr zaśmiał się szaleńczo i zakręcił młynka mieczem. Najwyraźniej nie potrzebował dwóch rąk by wymachiwać imponujących gabarytów kawałkiem żelastwa.

Jakaś zamaskowana wojowniczka doskoczyła do Megan, ale nim zdążyła ciąć ją swym mieczem topór Megan przebił maskę, skruszył twarzoczaszkę i posłał córę Jónsa na zakrwawione skały.

Cahr Nar Cahr sięgnął mieczem jeszcze jedną przeciwniczkę, która zachwiała się, straciła równowagę na przybrzeżnej skale i wpadła do spienionej rzeki.
Pozostałe rozsypały się w setki wirujących piór i z miejsca w których stały do góry wzbiły się stada kruków.

- To nie koniec! – zakrzyknęła jedna z nich tuż przed tą metamorfozą.
- Nie! To nie koniec! – odkrzyknął Cahr Nar Cahr za stadem wzbijającym się w górę.

Przeniósł zachlapaną krwią twarz na Megan.

- Znalazłaś to, czego szukałaś? – zapytał głucho. – Możemy już wracać.
Z kikuta odrąbanej ręki spływała mu krew.


PERCIVAL KENT / KENT OD OSTRZY

Usiadł czując, jak bardzo znajome jest to wygładzone drewno pod jego ciałem. Jakby siedział na tym siedzisku wiele, wiele razy wcześniej. Gdzieś, kiedyś, dawniej.

Przez jego ciało przebiegł dreszcz. Przyjemny ogień wypełnił żyły, mięśnie. Jakby ktoś podpiął go do źródła zasilania. Zachwycony tym, co odczuwał przymknął oczy, poddał się fali emocji.

I nagle znalazł się w samy centrum krwawego chaosu. Pośród zamętu bitwy i rzezi. Odziany w kolczastą zbroję z mieczem w dłoni przedzierał się przez szeregi zielonoskórych, pokracznych przeciwników, znacząc ślad swojego przejścia krwawą stertą porąbanych ciał. Wokół niego ludzie płonęli, dziwne istoty mordowały się w krwawym amoku, rozrąbując ciała ostrzami i rozbijając głowy młotami. Pośród krwi i śmierci czuł się jak ryba w wodzie.
I nagle poczuł ból.

Otworzył oczy i zobaczył, jak ciernie oplatające wcześniej tron, teraz wbijają się jego ciało. Ich kolce, niczym ostrza sztyletów, przecinały skórę, wżynały się w żyły, zamieniając skórę i mięsnie w krwawego siekańca. Próbował się wyrywać, lecz nie dał rady. Cierniowe pnącza, niczym więzi, wpijały się w niego, przyciskały do zbrukanego krwią tronu.

A Sopor śpiewała.

Jego/jej głos prowadził Percivala przez ból i cierpienie rozrywanego ciała, a kiedy pnącza przebiły mu skórę na twarzy, przekłuły oczy i posłały w otchłań bólu śpiew prowadził go dalej, aż do momentu, gdy stracił przytomność.
I był tym, co usłyszał, gdy ją odzyskał.

Otworzył oczy, które ozdrowiały, jakby żadne ciernie nie rozerwały ich miękkiej tkanki. I spojrzał.

Sopor tańczył/tańczyła. A on siedział na tronie i patrzył. Kent od Ostrza.
Czuł się niemal pełen. Jak człowiek przebudzony z długiego snu. Znał to miejsce i tego dziwnego śpiewaka, tę dziwną śpiewaczkę. Sam zostawił ją tutaj by strzegła tronu. By wyczekiwała. Sopor Aeternus. Jego wierny sojusznik. Siewczyni której głos rozkazywał duchom. Rozkazywał zmarłym by go słuchały. I odsyłał niespokojne dusze w Eter, gdzie czekała Potęga Czarnego Snu z którą zawarł kiedyś przymierze.

Kent spojrzał na swoje ręce – gładkie ciało, pod którym skrywały się kolce. Mógł je wypuścić na zewnątrz, gdy tylko zechciał, dzięki czemu zyskiwał potężną zbroję. Pancerz, zdolny ochronić go przed większością ciosów.
- Długo czekałam na tę chwilę, mój panie – Sopor skłoniła się nisko. – Czy teraz jestem wolna? Tron jest twój. Odzyskałeś większość swej luminy poza tą, którą zabrała Maska. Wypełniłam swoją powinność? Proszę, Kencie od Ostrza. Uwolnij mnie z przysięgi. Błagam. Uczyń mnie znów jednością z moją rodziną.

Wiedział, że powinien to zrobić, ale wiedział też, że kiedy to uczyni straci potężnego sojusznika. I jedyną osobę, która mogła zwrócić mu miecz. Jego ostrze od którego otrzymał swoje imię. Ostrze, które zaginęło i które powinien odzyskać.

Sopor czekała. Martwe drzewa czekały. Kent wiedział, że kiedy tylko zechce, może opuścić Puszczę Moor’Ghul i wrócić tam, skąd przybył.

TOBIAS GREYSON

Wachlarz. To imię było puste. Puste, niczym skorupka jajka. Nie wzbudzało w nim żadnych emocji. Niczego.

Trikia zgodziła się entuzjastycznie, by zostać jego przewodniczką do Tunelu. I, po krótkim pożegnaniu z Panią Liści i Traw, znów wędrował z tą skrzydlatą trzpiotką przez malowniczy las. Urokliwe widoki koiły napięcie, które odczuwał od momentu, gdy rogaty posłaniec Maski zepsuł pokaz Pani Liści i Traw. Plamy soczystych barw Jesiennego Lasu działały niemal hipnotycznie.
Skrócili drogę przez bród, którego wcześniej strzegł Pan Ropuch. Resztki ścierwa nadal zalegały po okolicy. Znak, że to, co się wydarzyło nie było sennym widziadłem. Potem weszli w mnie przyjemny las. Gnijący, śmierdzący bagnem i rozmokły.

Tobias czuł się w nim niepewnie, ale Trikia wydawała się swobodna i jej trzepotliwy urok zadziałał i na niego. Mimo, że szli pomiędzy pniakami, porostami, drzewami z mchami porostów zwieszających się z konarów w dół, niczym brody sędziwych mędrców. Mędrców, którzy poświęcili swój czas głównie na zgłębianie natury swojego własnego zła.

- To Bagienna Knieja – wyjaśniła skrzydlata sylfida. – Paskudne miejsce pełne zwątpienia i ciemnych sił. Lepiej nie pozostawać w nim po zmroku. Nie, kiedy podnosi się mgła i świeci Martwy Księżyc. Na szczęście do nocy dotrzesz do celu. Tutaj się rozstaniemy.

Zawisła nad wąską ścieżką wijącą się między poczerniałymi od wilgoci drzewami.

- Trzymaj się jej a dotrzesz do celu. Poznasz go po kręgu kwiatów cierniowca. Krąg to wejście i wyjście do Tunelu. Z tego co wiem, Wiloświatowcy potrafią otworzyć przejścia własną krwią. Myśl wtedy o miejscu, do którego chcesz dotrzeć. O Ludzie Nar. O wzgórzach Nar pełnych popiołu. Nigdy tam nie byłam, ale ty na pewno tak.

Nagle zadrżała. Jęknęła z bólu i zgrozy i opadła w dół, na błotnistą ziemię. W pierzynę przegniłych roślin.
Serce zabiło mu mocniej. Widok był niespodziewany i autentycznie przerażający.

Trikia piszczała jękliwie.

- Pani Liści i Traw! O nie! Pani! Ona.. my … jesteśmy w niebezpieczeństwie. Maska! Maska! Jego Rozrywacze i Siepacze! Są tam. Idą! Muszę … muszę …
Poderwała się do niezgrabnego, ociężałego lotu.

- Muszę iść do nich. Umrzeć z nimi! To moja wina. Moja ….

LIDIA HRYSZENKO

Stworzenie, ten pielgrzym, było powolne. Szło miarowym, niemal żółwi tempem. Nie śpieszyło się, nie rozmawiało. Pogrążone w zadumie maszerowało wolno przez ponury krajobraz oświetlając sobie drogę swoją latarnią. I tak minęło kilka najbliższych godzin.

Lidia, mimo pragnienia i głodu, z ciekawością przyglądała się okolicy. W ciemnościach majaczyły jakieś skały, zbyt regularne by można było je uznać za dzieło przypadku. Mury. Ruiny? Tak. Od jakiegoś czasu wędrowali przez jakieś rozległe, obrócone w perzynę miasto.

Pod stopami Lidii trzeszczał gruz i kamienia, a dźwięk ten wydawał się jej dziwnie znajomy. Podobnie jak miejsce, do którego zmierzali.
Dom Popiołów. Kiedyś nosił inną nazwę. Pamiętała ją, chociaż nie wiedziała jakim cudem. Miasto – Serce. Oś. Centrum Dominacji i siedziba Dominatora.
I ta istota! Ten Pielgrzym! Znała takich jak on! Pamiętała.

Rasa zwała się Gaoshami. Wierni słudzy Dominatora. Jej wrogowie! Kiedyś. Potężni Siewcy, którzy władali duszami zmarłych i mocami żywiołów. Kiedyś. Teraz. Sama nie wiedziała.

Z głodu i pragnienia kręciło się jej w głowie. Każdy kolejny krok okupowała jakimiś majakami. Wydawało jej się, że miasto wokół niej ożywa. Że widzi ludzi wędrujących ulicami, śpieszących się do swoich spraw. Że słyszy głosy przebijające się gdzieś z ciemności. Poczuła smak popiołu w ustach. Metaliczny i gorzki. Jak smak grzechu.

Ostatnim co pamiętała, to jak pada na ziemię, gdzieś pośród ruin, nie mając sił, by wędrować dalej przy boku tego Gaosha.

Ocknęła się czując, że leży na czymś miękkim, przykryta czymś ciepłym. Leżała na macie przykryta kocem. Pledem, który może nie pachniał za przyjemnie, ale dawał ciepło.

Obok niej, przy małym ognisku siedział Pielgrzym. Podgrzewał metalowy czajniczek nad ogniem który wydobywał się prosto z kamieni. Naczynie też zdawało się lewitować w powietrzu.

Lidia rozejrzała się w szarym blasku poranka. Leżała w jakiejś zrujnowanej budowli. Kiedyś wyniosłej, teraz zamienionej w ledwie kilka ścian i strzelisty sufit pełen dziur.

- Przebudziła się. Dobrze. Martwiłem się. Musi się napić. Napar dobry. Da siły. To Dom Popiołu. Niebieski Ptak jest tam, gdzie być powinien. Niebieski Ptak jest tam, gdzie upadł nasz władca. Jest tam, gdzie zabito Dominium. Ty zabiła. Trudno. Pogodził się z tym. Ciężar trzeba nieść.

- Napar? Mam też mlezi ser. Mam suszone owoce jurder. Chce?

ARIA TARANIS

Znów znalazła się w podobnej sytuacji. Krew na jej rękach i konający mężczyzna liczący na to, że dokona cudu i uratuje mu życie. Chociaż widząc, jak potężna jest ta rana, nie mogła tego zrobić.

Jednak próbowała. Próbowała wykorzystując do tego wszystkie swoje umiejętności i wiedzę. I to, co było pod ręką. Zyskując jego wdzięczne, ufne spojrzenie. Błysk nadziei w oczach, który jednak zgasł po chwili. Widziała, jak z gospodarza uciekło życie. Jak wilgotne, przerażone oczy wpatrujące się w nią, jak w ocalenie nagle zgasły, przestały lśnić, i stały się puste i szkliste. Jak oczy lalki.

Przełknęła ślinę i dopiero wtedy zorientowała się, że nie jest w karczmie sama. Że ktoś stoi i się jej przygląda.

Odwróciła się gwałtownie i ujrzała Ymarira. Jego fioletowa skóra ociekała czerwienią. A oczy… oczy były najgorsze. Zmrużone i złośliwe.

- Miałaś przyjść – wysyczał jak wąż. – Wszystko miało być inaczej. Nie trzeba by było zabijać.

Szczęk żelaza. Okrzyki bólu cichły.

- Mogłem ci pomóc. Mogłem ocalić. A teraz Maska już wie. Już się nie da ukryć. Zaatakował. Wysłał swoich żołdaków. Swe sługi. Od początku przygotowywał się na wasz powrót. Wie, jakie dla niego stanowicie zagrożenie.

Mężczyzna o fioletowej skórze ruszył w jej stronę. W jego dłoniach zmaterializował się miecz. Roziskrzony, jakby zbudowany z kryształu lub zamarzniętej wody.

- Mogliśmy tego uniknąć. Mogliśmy dojść do porozumienia.

Nie miała gdzie uciec. Przyparta do ściany. Z jednej strony okna, zasłonięte okiennicami. Gdyby próbowała je otworzyć Ymarir dopadłby ją bez trudu. Wejście do karczmy mimo, że otwarte, było daleko. A przez wyważone drzwi nadal widziała i słyszała walkę na dziedzińcu. Schody też były poza jej zasięgiem. Drzwi prowadzące na zaplecze i do kuchni wydawały się najkorzystniejsze, ale akurat Ymarir o tym pomyślał bo stanął właśnie pomiędzy nimi a nią. Została zagnana w róg, jak szczur. I było oczywiste że fioletowo skóry mężczyzna chciał jej śmierci.

- Przykro mi, ale nie możemy ryzykować. Musimy pozbyć się was, nim Maska zdoła zabrać wam luminę.

I wtedy zobaczyła Thark Nar Tharka. Brodaty wojownik wyglądał strasznie. Ociekał krwią. Cały. Zbryzgany czerwienią wydawał się być niczym krocząca śmierć. Stał na schodach mierząc Ymarira morderczym wzrokiem.

A potem rzucił się w dół, po schodach. Ymarir zauważył szarżującego barbarzyńcę i też się rzucił, ale w stronę Arii, gotów dopaść ją nawet za cenę własnego życia.

Miecz w jego ręce zdawał się byś bronią, której powinna unikać za wszelką cenę.
 
Armiel jest offline