Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-04-2017, 21:39   #52
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Po zejściu ze skarpy Merlin kątem oka dostrzegł wyraźnie odcinająca się od brunatno-zielonego otoczenia intensywną wiśnia palnę. Jego spojrzenie podążało za wycofującym się storem. Możnaby rzec, za zdezorientowanym, wycofującym się stworem.

Kobieta, którą Ellsworth starał się zasłonić przed dwoma napastnikami nie wyglądała za ranną. Była co najwyżej przerażona.
-M..Merlin?- Padło z jej strony pytanie. Może niezbyt głośne, ale wyraźne i podszyte strachem.
McMahona rozpoznał głos siostry i porzucił pościg za uciekającym paskudnym cudakiem w tej samej sekundzie. Rozłożył ramiona i skoczył, by zamknąć siostrę w objęciach i ochronić ją przed całym złem świata. Zalała go ulga tak przemożna, że niezbyt mógł zebrać myśli i niezbornie, urywanym głosem dopytywał się, co się właściwie stało, a jednocześnie łypał na Indianina strzelbą kontrolnie znad ramienia Bianki.
Ona również poczuła wielką ulgę. To było, bardzo, bardzo wyraźne. Po krótkiej chwili, gdy w opiekuńczych i jakże bezpiecznych ramionach brata ochłonęła zaczęła wyjaśnień co się stało.
- Poszłam z Joshuom, znaczy się panem Bashirem, na spacer. - Zażyłość między Bianką a Bashirem była widać mocna skoro nazwała go po imieniu. - Chciałam pokazać mu okolicę. Tak zachowałeś domek. Tutaj wyskoczyło na nas to coś. - Bianca przeniosła spojrzenie na wybebeszonego trupa i szybko ukryła twarz w ramieniu Merlina. - Zaatakowało. Zatakowało go. Tak z nienacka. Tylko jego. Mnie jakby nie zauważyło. Joshua odepchnął mnie, wyciągajac broń. Oddał kilka strzałów. Ale nie powstrzymało to… - Tu Bianca urwała i zaczęła szlochać.
Nadmiar emocji i okropny widok dało o sobie znać.
Merlin otulił siostrę swoją kurtką, przetarł jej twarz chusteczką, a w usta okolone rozmazaną szminką wetknął papierosa.
- Jestem z tobą zawsze i wszędzie. Ale teraz powinniśmy jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej - powiedział cicho. Przed twarzą Bianki błysnął ognik zapalniczki. - Kilka zdrowych wdechów. I idziemy. Musimy. Dasz radę?
Panna McMahona wciągnęła głęboko powietrze z dymem papierosowym. Gdyby nie rozmazany makijaż, zniszczona fryzura i brud na jej twarzy możanby dostrzec pewne oznaki ekstatycznej wręcz przyjemności jakie dawała ta czynność palaczom. Bez większych ceregieli wypuściła dym i zaciągnęła się ponownie.
- Dobrze. - Odparła cicho wypuszczając już spokojniej szarosiną mgiełkę.
Uniosła się, wspierając na ramieniu brata. Ręką przygładziła włosy. Była gotowa do drogi.
Otoczył ją opiekuńczo ramieniem. Próbował podprowadzić do stojącego niedaleko zwłok Indianina i jednocześnie zasłonić widok na trupa. I gdy tak sobie szli, okazało się, że długonogą wilczycą nie jest wcale kolejna Indianka, która z wrodzoną perfidią zasadzi się na Merlinowy portfel i serce. Tylko małolatą z fryzurą, która zrobiłaby duże wrażenie na alternatywnej kuzynce Chiarze, zwolenniczce tatuaży, piercingu i oczojebnych kolorów.

Gdy Czarny zniknął w głębi jaru, a kobieta, która cierpiała na co najwyżej szok, znalazła się w objęciach znanego sobie najwyraźniej rudzielca, Indianin opuścił broń, przełożył ją sobie przez ramię i ruszył pośpiesznie do małej, ocenić jej stan. Leżała, oddychając spokojnie i miarowo. Uderzenie musiało być dość silne. Ale nie zabójcze. I co najważniejsze, nie zadane pazurami. Ciało Garou powinno samo dojść do siebie po pewnym czasie.
Podniósł głowę wsłuchując się w nabierające na sile wycie, po czym nabrał w lewą rękę garść ściółki i przymknął oczy. Trzeba było być bardzo blisko, żeby usłyszeć cichy, melodyjny zaśpiew indiańskiego dialektu. Potem położył drugą dłoń na ranie małej. Powinno wystarczyć by odzyskała przytomność i mogła iść. A jako zaakceptowany gość watahy mogła się przydać gdy biesiadnicy nadejdą. Bo nadchodzili. Wbrew wszystkiemu co może wiedzieć o nich mieszkaniec rezerwatu, czy nawet Garou.
Kobieta zaczęła się poruszać. Powieki zamrugały. Psuja otworzyła oczy, choć z trudem i z pewnością niechętnie.
Pierwsze co zauważyła, to twarz znajomego Indianina, który nad nią się pochylał. Usłyszała też cichą melodię, którą nucił. Gdy ją skończył, spojrzał jeszcze w jej oczy upewniając się, że źrenice reagują na znany im widok i dziewczyna nie jest w szoku, po czym bez słowa wstał i odwrócił się do tego co zostało z czarnego człowieka. Tutaj nawet Gaia nie pomoże. Ale… Indianin musiał przymknąć na chwilę oczy. Mord był naprawdę brutalny. Stwór po prostu podarł tego człowieka na strzępy. Otworzył je w końcu i wziął głęboki wdech. Tamte miejsca… wszystkie. One nie pachniały śmiercią. One nią cuchnęły… I tu było tak samo. Stwór?
Potem podszedł do miejsca, w którym widział jak Czarny gryzie potwora. Wątpił, czy crinos połknął to co odgryzł. Zapewne wypluł. Albo wyleciało mu to z pyska. Postanowił tego poszukać.
Znalazł. Kawałek nieświeżego już mięsa. Tak na oko dziczyzna. Z jednej strony równo odkrojona nożem, czy innym ostrym narzędziem, którego używał gatunek homo sapiens sapiens.
Brak krwi... Martwa tkanka mięśniowa…Wilki… Indianin wyciągnął nóż i obrócił ostrzem strzęp na drugą stronę przyglądając się równemu cięciu, którego nie mogły wykonać kły Czarnego. W końcu rozpiął kurtkę i nożem wyciął szmatę z koszuli, w którą następnie zawinął kilkakrotnie ochłap. Po czym zabrawszy go wstał.
- Chodźmy - powiedział do małej Greenpeace.
Wychudzona wilczyca usiadła z lekkim trudem. Potrząsnęła łbem, wywaliła długi jęzor, skoczyła przednimi łapami na doktora, przy okazji brudząc mu spodnie ziemią i polizała jego dłoń. Chwila okazania wdzięczności nie trwała długo, bo zaraz wyczuła woń zwierzęcego truchła. Doszła do kupy mięsa węsząc i prychając. Przerwała nadstawiając uszu.
Gdzieś całkiem blisko zawył triumfalnie wilk. Zarazu dołączyły sie do niego kolejne. Ich ton się zmienił. Już nie polowały. One obwieszczały światu, że teraz będą uczowały.
Mała wilczyca skuliła się, jej kształt falował i zmieniał się powoli i jakby z trudem. Po chwili jednak na ziemi kucała dziewczyna w za dużej kurtce, o potarganych różowawych włosach.
- Co tu się stało? - wbiła wzrok w Winnetou. - Skąd to mięso? Gdzie stwór?
Jednocześnie wodziła zlęknionym wzrokiem dookoła wypatrując czarnego basiora, który prawie podłał ją do krainy duchów.
- Ekhm - odchrząknął Merlin bynajmniej nie dyskretnie.
- Gdzie arhound? - Psuja przeniosła wzrok na rudzielca. - I brzydal?
- Ten drugi ucieka, zagubiony jak dziecko we mgle i przestraszony. A ten pierwszy… zakładam że goni tego drugiego. Mam nadzieję, że nie dogoni. Nie potrzeba nam z wami więcej zadrażnień - mówiąc to, zerknął na milczącego Indianina, którego najwyraźniej miał za przedstawiciela innego świata, i do tego świata zaliczał też dziewczynę.
Jerry rozejrzał się dookoła. Wilków nadal nie było widać. A jednak wycie się zmieniło. Żerowanie. Odwrócił się na chwilę do ryżego gdy ten wspomniał o zadrażnieniach i wydawało się, że zaraz coś odpowie. Niczego jednak nie rzekł na jego słowa. Zamiast tego zwrócił się do dziewczyny.
- To ta sama wataha co przy truchle? Dopuszczą cię w pobliże?
Psuja przytaknęła.
- Ale ja myślę, że wszyscy powinnyśmy tam pobiec. Zobaczyć co upolowały. To może mieć związek z naszym stworem.
Z twarzy Merlina wyjątkowo można było czytać jak z otwartej książki. On nigdzie biegać nie będzie.
- Nigdzie nie będę biegał - otoczył na powrót ramieniem siostrę, zaciągającą się papierosem jak nurek tlenem z butli. - Muszę zająć się Bianką.
I wtedy coś się w jego łasicowatej twarzy coś lekko odmieniło. Postanowił dać Indianinowi i Czupiradle szansę.
- Jestem Merlin z Tubylców Betonu. I naprawdę musimy porozmawiać. Stwór był czymś od Indian. Znam tego - wskazał na zwłoki - i wiem co planował.
W stronę Psui na szczupłej, wypielęgnowanej i pachnącej wodą kolońską i papierosami powędrowała elegancka wizytówka na kremowym papierze.
- Kochanie, postaraj się iść, zaraz cię dogonię… - zwrócił się do siostry, a gdy zrobiła, o co prosił, nachylił się do Indianina i Psui. - Ukryjcie ciało. Zadzwońcie do mnie potem. Zajmę się mundurowymi.
- Zamierzasz uciekać? Teraz? - Psuja nie kryła zawodu z postawy rudzielca. - Ta… Bianka wygląda w porządku. Nic jej, kurwa, nie jest. - wyrwała wizytowkę z palców garou i schowała do kieszeni kurtki nie zaszczyciwszy jej choćby spojrzeniem. - Ja myślę, że wataha jest w niebezpieczeństwie. Coś jest tu, kurwa, nie tak. Powinniśmy tam iść razem.
Na szczupłej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.
- Zapominasz, kurwa, że nie każdy jest garou - obrócił się za odchodzącą kobietą. - Zaś ja zajmę się tym, w czym jestem najlepszy. Gonienie z wywieszonym ozorem po krzakach się w tym nie mieści. Lecz ty się nie krępuj.
Po czym ze stoickim spokojem wyminął obydwoje, uznając sprawę za zamkniętą. Podwinął nogawki, rękawy, po czym szybko i sprawnie zaczął przeszukiwać rozwleczone zwłoki. W kieszeniach lądowały kolejno dokumenty, telefon czy inne miniaturowe urządzenie służące nie tylko do odbywania rozmów telefonicznych, ale i do gromadzenia i przetwarzania danych, portfel z gotówką i kartami. W tym samym czasie z krzaków wyszedł Grant, już w ludzkiej postaci. Zmarszczył brwi dostrzegając ludzką postać szczurka.
- Ty. Lubisz kłopoty - warknął z rozbawieniem. - Więcej mnie nie gryź. Brzydal się rozpadł - rzucił Merlinowi mieszek. - Wilki ucztują.
Psuja na pojawienie się basiora, bo mimo zmienionej postaci doskonale wiedziała, że to on, dosłownie skurczyła się w sobie i opadła w kucki, wbijając palce w wilgotną ziemię. Uciekła wzrokiem w bok i sprawiała wrażenie, jakby potulnie położyła po sobie uszy, co przecież było niemożliwe w ludzkiej skórze. Niemniej wrażenie uległości biło z całej jej postury.
- Jak to się rozpadł? - zapytała tak cicho, że ledwo ją było słychać.
Indianin właściwie już zmierzał ku żerującej watasze. W myślach planował zorganizowanie z Billym schwytanie jednego z wilczków. Ale widok wychodzącego z krzaków Granta powstrzymał go. A może raczej nie widok jego samego, co tego co trzymał w dłoni. Zupełnie nie pasujący do sylwetki Czarnego mieszek był jak jedyny kolorowy element w czarno białym filmie. Z czymś się Indianinowi kojarzył. Z czymś ważnym…
Spojrzeniem odprowadził lot obiektu w kierunku rąk tego, który przedstawił się Merlinem, po czym ożywiony zawrócił i szybko podszedł do rudzielca.
- Ten przedmiot - powiedział poddenerwowanym tonem wskazując na rzemykową ozdobę - Chcę go obejrzeć.
Grant zatrzymał się, obserwując Wigwama, jak w myślach nazywał Indianina. Poruszył karkiem, aż coś tam chrupnęło i przeniósł wzrok na małą.
- Rzemień się zerwał, a to bydle stało się truchłem kilku zwykłych zwierząt. To nie moja rola dociekać jak powstał taki syf - powiedział w końcu.
Merlin ozdobę zdążył już schować razem z dobytkiem Bashira o czystej kartotece i - zdaniem Merlina - zdecydowanie nieświętej pamięci. Zdążył też już ruszyć za siostrą.
- Chcę - powtórzył i uniósł rudą brew - … potraktować to jako kredyt zaufania.
W tonie głosu dźwięczały ostre jak lód złośliwe igiełki. Ale sięgnął do kieszeni, wyciągnął woreczek, a potem złapał Indianina za nadgarstek i w dłoni złożył Grantową zdobycz.
- Mówiłem, że to coś od was. Zadzwońcie… Grant, jeśli nikt nie zamierza usunąć trupa z pobliża rezerwatu, daj mi szybko znać. Ściągnę pomoc.
Po czym skinął Psui uprzejmie i odwrócił się, z zamiarem dogonienia Bianki, która trzymając się prosto jak struna parła przed siebie nie oglądając się za siebie.
Psuja warknęła niezadowolona z takiego obrotu sprawy, co w tym chuderlawym dziewczęcym ciele wyglądało raczej komicznie.
Jerry wziął przedmiot do ręki ani razu nie spojrzawszy na rudzielca, za to bacznie obserwując zdobienia i wzory na meszku. Nie wyglądało na to, jakby wspomniany kredyt zaufania został przez Indianina odnotowany. Obracał ten przedziwny amulet przez moment w palcach po czym nagle uniósł wzrok i spojrzał jakimś bardzo zaalarmowanym wzrokiem na Psuję. I równie nagle odwrócił się i biegiem popędził w las.
- Pieprzone dziwaki - mruknął Matthias, odprowadzając Indianina wzrokiem. To tyle ze współpracy. Bryza wydawała się jedyną normalną w tym gronie wigwamów. Zerknał raz jeszcze na ciało i wzruszył ramionami. Będzie musiał popytać w tartaku czy ktoś go znał, o ile Merlin nie wyciągnie wszystkiego szybciej. Miał już odwrócić się i odejść za rudym, gdy przypomniał sobie o szczurku.
- Znasz go? - spytał. Jasne było, że chodzi mu o Indianina i nie pytał o to, czy go już wcześniej widziała.
- Trochę - odparła unikając kontaktu wzrokowego z arhoudem. - Ostatnim razem w miejscu gdzie doszło do przemocy na tej indiance… Tam też było truchło jelenia - obejrzała sie za odbiegającym Winnetou ale nadal trwała w bezruchu, jakby sparaliżowana. - Wilki go zeżarły. Nie powinny jeść tej padliny. A teraz też zamierzają ucztować. Może na resztkach tego stwora?
Z wielkim trudem podniosła oczy na Granta.
- Pójdziesz ze mną to sprawdzić? Mnie nie uda się ich od tego odwieść.
Zmarszczył brwi, przeszywając ją spojrzeniem na wskroś. Wilki to nie padlinożercy, a więc truchła musiały mieć skazę działającą na zmysły wilków. Nie spieszyło mu się za Merlinem.
- Trzeba spalić truchło - oznajmił. A potem bez dalszego gadania poprowadził do miejsca, gdzie rozpadł się stwór. Psuja ochoczo pobiegła za nim. W pierwszym odruchu nawet go wyprzedziła i wypuściła się na czoło ale szybko zrezygnowała i dostosowała tempo do garou.
- Psuja. Ze szczepu Cichych Wędwowców - przedsrtawiła się zdawkowo. - Przepraszam, za tamto. Nie chciałam żebyś to zabił.
- Dlaczego? - rzucił jej szybkie spojrzenie, zaskoczony. Nie rozumiał po co bronić wynaturzenia.
- Bo to było dziwne. Ta sytuacja. Skulona pod drzewem dziewczyna i to coś pastwiące się na trupie. Myślę sobie, Psuja, kurwa, to nie jest pomagier Żmija. Może to po prostu bardzo brzydki Metys? Wiesz, Murzyn chciał dziewczynę skrzywdzić, zrobić to co ci poprzedni robili z Indiankami. Nagle, pojawił się Kudłacz i jej pomógł. Zabił napastnika. - Teraz, gdy to mówiła, już jej się ten tok myślenia nie wydawał taki prawdopodobny. - Nie dało się tego wykluczyć. Poza tym nas nie atakował. To było dziwne. Jakby… zafiksował się tylko na Murzynie, co nie?
- To wyjaśnia kilka rzeczy - Grant odpowiedział z zastanowieniem niezbyt pasującym do jego wielkiej postaci. - Ktokolwiek je tworzy, tworzy je pod jeden cel. To tu.
Czarny garou wskazał przed siebie, na miejsce gdzie z paskudztwa zerwał się mieszek i teraz leżało ścierwo zwierząt.
Psuja zdjęła plecak. Z jego bocznej kieszeni wyciągnęła benzynową zapalniczkę.
- Dym może zwrócić uwagę - zauważyła, ale bez cienia odrazy zabrała się do roboty począwszy od zbierania kawałków trucheł gołymi rękami i układaniu ich na jeden stos.
- Trzeba to nakryć suchymi gałęziami żeby się dobrze kopciło.
Gdy pojawiła się Psuja, wilki zaczęły tylko powarkiwać. Co miało przypomnieć jej gdzie jest jej miejsce. Ma Granta zareagowały agresywnie i bojowo. Zjeżona sierść na karku i obnażone kły.
Wilki nie zamierzały oddać swej zdobyczy bez walki.
- I co robimy? - Psuja wzrokiem szukała u Granta pomocy. Wypuściła z obu rąk kawałki nadpsutego mięsa, wytarła ręce o kurtkę. - Zajmij alfę. Ja w tym czasie zaprószę ogień, powinien je zniechęcić.
Przewodnika stada nie sposób było nie zauważyć. Duży, dorodny osobnik o błyszczącej sierści wysunął się na sam przód przyjmując bojową postawę. Psuja wyraźnie czuła, że jak i on, tak całe stado swój wzrok, oskarżycielski wzrok, skupia właśnie na niej.
Jak na szczurka, który chciał uratować stado przed żarciem być może skażonej czymś padliny, Psuja radziła sobie żałośnie źle. To były wilki, a ona była tylko ich pieskiem. Roześmiałby się, gdyby to nie popsuło efektu. Nie chciał walczyć, bo to nie była jego walka. Mogli sobie to żreć. Ale pewne rzeczy robiło się dla rozrywki i straszenie wilków mogło w to się wpisywać. Taka demonstracja siły wystraczyła, by nawet samiec alfa odsunął się od mięsa zrobił to wprawdzie niechętnie, a wycofując się pokazywał ciągle obnażone kły, jednak nie zaatakował. Grant warknął, poruszył się jedynie na tyle, aby stanąć obok Psui i pozwolić jej robić swoje.
Psuja niestrudzenie taszczyła fragmenty mięcha na kopiec, który przykryła suchymi patykami i liśćmi a wreszcie podpaliła. Gdy ogień już zapłonął dorzuciła jeszcze co nieco na rozpałkę. Niechęci i wyrzutów wilków starała się nie zauważać.
Kiedy skończyła była od stóp do głów uwalana krwią, mokrą ziemią i igliwiem. Wytarła ręcę w nogawki spodni i czekała aż ogień strawi truchło. Resztki chciała wygasić aby nie zajarać przy okazji Indianom świętego gaju. Dość już wrogów sobie narobiła i bez tego.
- Dzięki - rzuciła do garou po całym zabiegu. - A teraz będzie lepiej jak się stąd zmyjemy.
Krótko skinął głową, odchodząc w stronę, z której przyszedł i wracając do postaci człowieka.
 
liliel jest offline