Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-04-2017, 11:19   #139
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Pośród Popielnych Wzgórz wznosi się Dom Pielgrzymów. Zapomniane miejsce w którym czasami usłyszeć można głos Potęg. Miejsce, w którym każdy szept ma znaczenie, a wypowiedziane słowa potrafią stać się żywe. Miejsce, w którym sen nie jest nigdy sen, odpoczynek odpoczynkiem, a oddech oddechem.

Miejscem w którym proste umysły doznają oświecenia lub giną w mękach i miejsce, gdzie mędrcy stają się Siewcami albo głupcami.

Dom Pielgrzyma, pośrodku Dominium. Serce. Pulsujący mocą punkt w którym zatrzymać się może każdy, lecz nie każdemu dane jest to miejsce opuścić.

Dom Pielgrzyma. Dom Potęg.

CELINE „CZYSTA FALA”

Serce Bjarnlaug pulsowało w dłoni Celine. Biło powoli, mimo że nie było niczym więcej niż kurczącym się, śliskim organem, wydartym z rozszarpanego ciała.

Żyło jednak. Istniało.

A kiedy Celine wgryzła się w ten ociekający krwią, oślizgły kawałek mięsa, to życie wystrzeliło w jej gardło gęstą strugą gorącej krwi. Celine zachłysnęła się czując, jak ciecz parzy jej gardło, niczym kwas, lecz nie mogła, ani nie chciała już przestać.

Z serca Córy Jónsa wylewał się teraz strumień nie krwi lecz żywej, rozświetlonej, karmazynowej mgły. Dymu, który Celine pochłaniała z dziką rozkoszą. Wsysała karminową wstęgę, niczym rozszalały wampir łaknący posoki.

Jej umysł zalały obrazy. Dzikie wizje potwornej bitwy między ludźmi, pół-zwierzętami i potworami, które najłatwiej było nazwać demonami. Bitwy tak potężnej, że rozszalały mózg, zalewany dzikimi bodźcami, nie nadążał za przetwarzaniem wszystkich obrazów.

Każdy haust, każdy „łyk” tego, co wylewało się z Bjarnlaug wypełniał Celine nowym doznaniem, nową mocą, nową wizją.

Krzyknęła oszołomiona siłą doznania! Odurzona nieopisaną przyjemnością jakiej jej dało to przeżycie.

Płynąc na fali na pół onirycznych, na pół realnych obrazów pogrążyła się w zamęcie krwawego starcia. Okryta w ciężki pancerz, wymachiwała poszczerbionym mieczem niczym jakaś heroina z eposów fantasy, a u jej boku walczyły dziwne istoty o półprzeźroczystej skórze.

Potem wizja odpłynęła a ona spojrzała na twarz Jónsa. Kruczą. Podłą.

Przypomniała sobie, że podczas decydującej bitwy z Dominatorem wycofał swoje oddziały. Ukrył siebie i swoje córy w Gnieździe pozostawiając ich oraz Bjarnlaug na pewną śmierć. Przypomniała sobie poświęcenie Męczennicy i Męczennika. Chociaż nie wiedziała, kim byli. Jakie nosili imiona, to jednak pamiętała stos i ogień, który trawił ich ciała i dawał im moc, by toczyć dalej walkę, aż do zwycięstwa. Mimo zdrady Gniazda.

I przypomniała sobie najważniejsze.

Starą kobietę na dnie jeziora. Kobietę porośniętą pąklami i wodorostami. Kobietę, którą nazywano Panią Loch Lament. To ona ukryła jej luminę. Jej moc. I strzegła jej nawet teraz, po tysiącleciu. Na dnie Loch Lament.
Jóns spojrzał na Celine z uśmiechem. Gdzieś, połączona z jej esencją esencja Córy Jónsa zakipiała z gniewu. Przez chwilę Czysta Fala chciała rzucić się na władcę Gniazda. Rozerwać mu gardło rękoma i patrzeć, jak krew wypływałaby z rany. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie miała pojęcia ile z tych pragnień należy do niej, a ile do pochłoniętej duszy Bjarnlaug. Bjarnlaug, jej dawnej przyjaciółki i towarzyszki broni. Bjarnlaug, którą zdradziła teraz i zabiła.

Do kolejnego Odrodzenia.

Moc wypełniała ciało Czystej Fali. Wiedziała już co mogła zrobić.

Mogła się zmieniać. W dowolne zwierzę lub istotę. Mogła manipulować krwią i wodą. Mogła leczyć lub zabierać życie dotykiem dłoni. Silna. Potężna. Nadal jednak niepełna. I Bjarnlaug. Czuła ją w sobie. Była tam gdzieś, na dnie lub po drugiej stronie. Prawdziwie nieśmiertelna. Rosła w Czystej Fali. Z pożartego serca zapuszczająca korzenie w jej systemie nerwowym. Życie wewnątrz jej ciała. Życie, na które Czysta Fala nie miała wpływu.

Oszukał ją. Zdradził. Jak zawsze.

I wtedy przypomniała sobie Drag Nar Draga. Gdy miał jeszcze ciało i skórę. Gdy stał u jej boku, wierny i oddany.

Jóns zaczął się śmiać.
A potem klasnął w dłonie wyraźnie z czegoś zadowolony.

- Jest twoja. Jak obiecałem.

Rzucił w stronę cieni Gniazda.


TOBIAS GREYSON


Skoczył. Zwinny jak wiatr. Lekki, jak podmuch powietrza. Wylądował miękko pomiędzy kolcami, czując jak ciernie szarpią mu skórę, rozrywają mięśnie, tną aż do kości. Lecz w tym bólu było coś znajomego. Krzyknął i odbił się w górę. Poszybował dalej, znacząc swój tor lotu kroplami krwi, strumieniem z rozdartych żył.

Nie dbał o to. Dał się ponieść chwili. I nagle poczuł, że stoi na ziemi.

Usłyszał swój krzyk za plecami. Odwrócił się i ujrzał… samego siebie w locie. Ale nim dotknął cierni ten drugi Tobias znikł i znów był tylko on. Stojący pośród kręgu utworzonego przez cierniowe krzaki.

Pośrodku zobaczył drugi krąg. Ułożony z kamieni.

Spojrzał w dół, widząc, jak rany na nogach zrastają się. Po chwili jego nogi były całe, chociaż ubranie miał poszarpane, rozdarte i pokrwawione.
W chwilę później podleciała do niego Trikia. Wyraźnie onieśmielona i oszołomiona tym, co zrobił.

- Tunel – powiedziała. – Ktoś go zamknął, zablokował, a ty… ty zniszczyłeś tą barierę, Wachlarzu.

Pierwszy raz nazwała go tym dziwnym imieniem, a Tobias poczuł, że … odpowiada mu to. I odpowiada mu poziom emocji jaki zawarła w tych słowach.

- Tego … niemożliwe.

Uśmiechnął się do niej. Nadal wypełniony adrenaliną działał jakoś tak bardziej spontanicznie. Jakby płynął na fali pozytywnych emocji.

- Otwórz go. Kilka kropel krwi powinno wystarczyć.

To nie było trudne. Chlapnął pomiędzy kamienie swoją krwią i w tej samej chwili pomiędzy nimi pojawił się … portal. Srebrzysta, wirująca dziura w rzeczywistości. Pulsujący energią otwór.

Tobias poczuł ekscytację. Mógł podążyć przez te magiczne wrota … gdziekolwiek. Jeśliby tylko odpowiedni mocno się skoncentrował. Wiedział o tym. Czuł to. Jakby …. Jakby robił to po wielokroć.

LIDIA HRYSZENKO


Pielgrzym długo milczał. Jak to miał w zwyczaju. W końcu jednak odezwał się.

- Maska – rzekł. – Nikt nie wie, kim jest. Tak. Nikt. Z jakiej rasy pochodzi. Nie wie nikt. Też. Jakiej jest płci. Nieważne. Ważne. Trudno orzec. Ja nie orzekam. Ponad to. Pod tym. Tak własnie. Pielgrzym. Nikt ważny. Niektórzy sądzą, że to jeden z Wieloświatowców. Tak. To możliwe. Ale i niemożliwe. Jednakowo. Nie wiadomo. Tak. Budzi strach. To pewne. Tak. Jest potężny. Tak. Bardzo, bardzo potężny. Zasiadł na tronie Cytadeli. Tak. To oznacza, że jest potężny. I że stał się jeszcze potężniejszy. Tak. Inni uważają, że to Dominator, który jakoś przetrwał. Niemożliwe. Inaczej już byłbym martwy. I inni z mej rasy. Zawiedliśmy. Zasłużyliśmy na karę. Na unicestwienie. Tak. Grzechy ciężkie. Popioły gorzkie. Suche. Jałowe. Jak my.

Stworzenie zamilkło a potem wydało z siebie dziwny, dudniący, jękliwy odgłos. Dopiero po chwili Lidia pojęła, że to płacz. Pielgrzym płakał.

- Musimy iść. Dalej. Do Domu Pielgrzymów. Domu Potęg. Domu Popiołu. Tam znajdziemy odpowiedzi. Lub śmierć. Idzie. Niebieski Ptak? Idzie?

Stworzenie poruszyło się gwałtownie. Lidia usłyszała hałas. Turkot kamieni, chrzęst żwiru. Ujrzała przez wyrwę w ścianie zamgloną lub zadymioną drogę na której pojawiło się więcej takich stworzeń, jak istota, którą spotkała.

- Koło się obróciło – powiedział jej „przewodnik”. – Przybyliśmy, by odwiedzić Dom Pielgrzymów. Stanąć pośród ciszy i wsłuchać się w głos Potęg. Czy uczynisz nam zaszczyt. Będziesz towarzyszyć. Ty. Zabójczyni Dominatora. Pogromczyni mej rasy. Morderczyni. Niebieski Ptak. Idzie?

MEGAN HILL


Posłuchał jej. Usiadł.

Zajęła się jego raną. Jej dotyk koił ból, ale nie potrafił przywrócić utraconej kończyny. Cahr Nar Cahr zdawał się jednak nie przejmować tym, co się stało.

- Zaraz. Poczekaj. Jestem blisko Stosu. To nie będzie długie czekanie.

Uśmiechnął się do niej. Samymi ustami. Oczy nadal pozostały puste. Wyjałowione jak popiół. Smutne. Trochę nawet przerażone.

- Przysięga wiąże mnie z popiołem. Na wieki. Do dnia, kiedy wygaśnie a ja będę wolny.

Me’Ghan ujrzała jak odrąbana ręka Cahr Nar Cahra nagle staje w ogniu i zmienia się w unoszone w górę wstęgi drobinek popiołu. A potem, ten sam dym zawija się wokół ciała wojownika, splata i tańczy, aż ręka znów pojawiła się przy korpusie.

Cahr Nar Cahr zacisnął palce. Mięśnie zadrgały pod skórą. Ponury uśmiech powrócił na posępną twarz wojownika.

- Taniec popiołu. Pocałunek udręki. Prawdziwie nieśmiertelni.

To zrobiło wrażenie na Megan.

- Udało ci się znaleźć to, czego szukałaś? Możemy wracać? Trzeba powiadomić Var Nar Vara o zdradzie Gniazda. Nadchodzi wojna, Me’Ghan, moja ukochana.

Zadrżała po jego słowach. I wtedy usłyszała jakieś hałasy. Zbliżała się do nich spora grupa ludzi.

Po chwili okazało się jednak, że przybysze nie są ludźmi, lecz zielonoskórymi paskudztwami, które w tym świecie nazywano Szarpaczami.

Przewodził im ogromny, jak na tę rasę stwór. Zakuty w stal, umięśniony gigant z potężną bronią w ręce.

- Bragć igch! – rozkazał wskazując ostrzem Me’Ghan i Cahr Nar Cahra. – Kobijtgę żywgą! Narga zagjebgać! Na małge kawałeczki! Chcem go wyruchać w dupgę!

Cahr Nar Cahr splunął.

- Chachkar! W końcu opuściłeś Rozsiekaną Grotę!

Nim zdążyła go powstrzymać ruszył na potężnego Szarpacza. Zwarli się ze szczękiem żelaza. Mniejsze osobniki rzuciły się na pomoc wodzowi i w kierunku Me’Ghan. Było ich naprawdę sporo, i ciągle – nie wiadomo skąd – pojawiały się nowe.

ENOCH OGNISTY

- Enoch Ognisty – w głosie kobiety dało się wyczuć zdumienie.

Była zaskoczona i wyraźnie poruszona.

– Więc to prawda! – wykrzyknęła. – Koło się obróciło. Znów pójdziemy na wojnę.

– Jebaniuch Maska zapłaci za swoje czyny! – z pasją wykrzyknął Graw Nar Graw. – Wytnę z jego dupy odbyt i zawieszę sobie na rzemieniu!

Wyszukana obelga wywołała dziką salwę śmiechu zarówno wśród wojowników Ludu Nar jak i wojowniczek Ludu Niri.

Enoch uśmiechnął się pod nosem. Znał oba te narody. Tak różne a jednocześnie tak zbliżone. Połączenie honoru, nieposkromionej pasji i prostego, można rzec prymitywnego poczucia humoru. To byli jego ludzie. Wśród nich się … narodził.

Pamiętał to! Matkę o twardych rysach twarzy poznaczonej klanowymi tatuażami. Chatę o spadzistym dachu, po którym zimą osuwał się śnieg.

– Tropimy grupę kruczych wywłok – powiedziała przywódczyni Niri. – Czy możemy liczyć na waszą pomoc?

Odpowiedź była prosta. Mogły, do czasu aż okaże się, że wpadną na trop Me’Ghan ze Wzgórza i towarzyszącego jej Cahr Nar Cahra. Wtedy ich drogi będą musiały się rozdzielić.

Szczęk stali usłyszeli po przebiegnięciu kilku mil. I wrzaski. Dzikie i okrutne.

- Szarpacze! – pierwszy zrozumiał, z czym mają do czynienia.

Szarpacze. Zielonoskore potwory służące kolejnym władcom Dominium. Posłuszne i ślepe. Żadne mordu i grabieży, gwałtu i przemocy. Ćwierć inteligentne ale niezwykle zajadłe i oddane, póki wisiał nad nimi bat kary.

- Chyba znaleźliśmy wasze zguby! – wykrzyknęła przywódczyni zwiadowczyń Niri.

Jego drużyna wyszczerzyła zęby szykując się do natarcia.

ARIA TARANIS

Uciekła przerażona, kolejny raz oddalając się od niebezpieczeństwa. Za sobą ujrzała płomyk ognia, plamę światła rozjaśniającego ciemności przed brzaskiem. To płonęła twierdza, w której Thark Nar Thar szukał schronienia.

Zrobiło się zimno i Aria zaczęła dostrzegać coraz więcej szczegółów otoczenia. Skały, wąwóz którego krawędzią się poruszała, krzaki, przydrożne drzewa stojące pojedynczo lub w małych grupkach. I słyszała rzekę. Szybki szum wody rozdzieranej przez skały gdzieś w dole wąwozu.

W końcu nastał dzień i Aria, wyziębiona, mogła rozejrzeć się po okolicy.

Szła krawędzią wąwozu, jak się domyśliła. W dole płynęła niezbyt szeroka, ale wartka rzeka tocząc swoje spienione fale gdzieś w dal. Po drugiej stronie Aria ujrzała niegościnną wyżynę, upstrzoną skałami, wzniesieniami i lasami, a na jej drugim końcu, w oddali, na horyzoncie, majaczył zarys groźnych, ośnieżonych szczytów.

Obok wąwozu biegła droga. Dość szeroki gościniec. Prowadził przez wyżynę, gdzieś na południe, wijąc się i omijając kolejne pagórki.

I wtedy usłyszała za sobą jazgot. Szczekanie. Ujadanie. To były psy.
Nawet zauważyła jednego z nich za swoimi plecami.

Przywódca stada.

Potem usłyszała coś jeszcze. Tętent kopyt i granie rogów.

Zaczęło się polowanie i doskonale wiedziała, kto jest zwierzyną łowną.
Wiatr zmienił kierunek i psy zawyły dziko. Złapały trop.

Miała coraz mniej czasu.

PERCIVAL KENT / KENT OD OSTRZY

- To prawda - przyznał Percival - i dziękuję ci za to. Wybacz, że cię nie poznałem wcześniej, Sopor. Jest jednak jeszcze jedna sprawa. Mój miecz. Nazywają mnie Kentem od Miecza i to nie bez powodu. Będę go potrzebował, Sopor

- Będziesz, o panie - zgodził się mężczyzna, który uważał się za kobietę. Albo kobieta paskudna jak mężczyzna.

- Musimy go odnaleźć, ostatni raz będę potrzebował twojej pomocy.

- Rozkazuj, Kencie od Ostrza, a Sopor zrobi co zechcesz. Jestem ci wierna.

- Znajdź go dla mnie, Sopor.

- Wezwę moce demonów. Dobrze? Odszukam je. Ale znasz cenę Pamiętasz? Prawda?

- Nie, Sopor. Moja pamięć dopiero wraca. Proszę, przypomnij mi.

- Żywa ofiara. Jak zawsze. Demony nie tropią bez zapłaty.

- Potrzebujesz kogoś konkretnego? - spytał bez cienia wątpliwości.

- Dowolna ofiara. Byle życie wyciekło. To przyciągnie demona.

Sopor spojrzał/a na niego z wyczekiwaniem.

- Kiedy ją znajdziemy, demon wytropi dla ciebie twoją zgubę. Jesteście silnie związani. Ty i twoje ostrze. To nie powinno być trudne.

Teraz pozostało jedynie odnaleźć żywą ofiarę w tym martwym lesie.
 
Armiel jest offline