Cedmon na miejscu zbiórki pojawił się odpowiednio wcześnie. Zdecydowanie wolał nie zaczynać pracy od spóźnienia się.
Deszczem się nie przejął - nie był z cukru; trochę wody nie mogło mu zaszkodzić, a ekwipunek miał zabezpieczony przed lecącymi z nieba kroplami.
Gdy karawana ruszyła, zajął miejsce niedaleko ostatniego wozu.
Spoglądając na grupę wozów, tworzącą karawanę i wiozącą nie tylko niewolników, Cedmon zastanawiał się, komu warto napadać na kupca. Czy nie lepiej było poczekać, aż Hamadrio sprzeda swój towar i ukraść złoto? Wtedy nie strzegłoby go ponad tuzin najemników. I zdecydowanie łatwiej byłoby uciec z workiem złota, niż z kilkoma wozami, których zawartość i tak trzeba by zamienić na złoto. Chyba że ktoś chciałby sobie założyć harem.
Podjechał bliżej, by przyjrzeć się niewolnikom i ocenić, które z nich warte by były zainteresowania. Z jego punktu widzenia - wszak różne bywały gusty. Musiał przyznać, że parę zasługiwało na uwagę... Ale, z drugiej strony, po co brać sobie na kark tyle bab? Czasami z jedną było dosyć kłopotów...
Ponownie zwolnił i pozwolił, by większa część wozów go minęła, a potem zaczął się zastanawiać, w jaki sposób zaatakowałby karawanę, w zależności od tego, czy chciałby ją przejąć, czy jedynie zniszczyć.
Najgorsze było to, że nie miał pojęcia, jak wygląda teren, przez który będą podążać.
Stanął na moment w strzemionach i rozejrzał się dokoła. Wszak atak pod osłoną deszczu to też niezły pomysł. Tylko kto by zaatakował tuż z miastem? Chociaż... idiotów nigdy nie brakowało. |