Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-04-2017, 11:42   #266
sunellica
tajniacki blep
 
sunellica's Avatar
 
Reputacja: 1 sunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputacjęsunellica ma wspaniałą reputację


Powrót do miasteczka Torikha spędziła na tradycyjnym milczeniu i powłóczeniu nogami. Nie, że nie cieszyła się z bohaterskiej wygranej i powrotu do „domu”. Po prostu była zmęczona.
Zmęczona chodzeniem, walczeniem, zabijaniem, leczeniem, dogadywaniem Turmaliny, panoszeniem się Marduka i gdakaniem kury, która choć w magicznej torbie na ramieniu Jorisa, nie dawała o sobie zapomnieć…
W pewien sposób Melune, czuła się jak muł, który szedł obok, również powłócząc kopytami i prawdopodobnie wątpiąc we wszystko co święte, gdy drużyna obładowała go nowymi znaleziskami.
Była jednak zdecydowanie bardziej od zwierzęcia szczęśliwa, gdyż towarzyszyła jej świadomość odpoczynku jaki czekał na nią w osadzie.

- Jeśli Turmalina nie chce… to ja z chęcią zaopiekowałabym się Kurmaliną… - odezwała się dopiero pod miastem, wprawiając swym oświadczeniem wszystkich w totalne zdębienie. Czyżby selunitka postanowiła spuścić kurze baty za różdżkę i ośmieszenie jej osoby? Czy może chciała pobrać nauki od mistrza sztuk walki?
Tego nikt nie wiedział… tak samo jak tego, że Tori uwielbiała jajka, a Kurmalina… była wszak kurą… i to nioską.

***

Kapłanka nie miała wielu zajęć w Phandalin. Toteż szybko zregenerowała siły, pomagając Garaele przy domowych obowiązkach, przy okazji wyrzucając z siebie wszelkie myśli, wątpliwości, czy rozterki jakie nagromadziły się w sercu półelfki podczas tych wszystkich wojaży (które głównie dotyczyły krwiożerczego zachowania Marduka, przez które zaczęła kwestionować jego dobre intencje).
Na tle poprzednich uskarżeń, te były jednak błahostkami, które nie przypominały już biadolenia niepewnej siebie dziewczyny. Wszak Tori pokonała drowa, choć… osobiście się tym nie chwaliła i do całego wydarzenia podchodziła z rezerwą.
Faktem było jednak, że wróciła z kopalni odmieniona i z dumnie wyprostowanymi ramionami… choć krok jeszcze był lekko zagubiony, a spojrzenie płoche. Tymorytka wiedziała jednak, że pewnych zachowań, były niewolnik, tak szybko się nie wyzbędzie, toteż cieszyła się z tych drobnych postępów jakie popełniła jej podopieczna z niekrytą radością.

Sprawa tajemniczej księgi, o której zdobycie domagali się przełożeni elfiej kapłanki, była niestety ciągle otwarta. Selunitka, dzięki swym czarom, odnalazła kierunek w którym winny szukać obie kobiety, ale teren był rozległy i minie dużo czasu zanim zostanie dokładnie przeszukany.
Tori więc, „ratowała” się wyprawami do pysznej Agathy, te jednak nie przynosiły żądnych efektów. Banshee skutecznie unikała półelfki, która niemal co dzień wybierała się, z myśliwym u boku, do jej oddalonego „leża”. Nie pomagały prośby, nie pomagały groźby, szantaż i zagadywanie na „śmierć”, plotki, skargi, śpiewy, tańce, alkohol czy woda święcona. Elfi duch olewał kapłankę jak siemasz, ale ta nie traciła nadziei. W końcu wredna baba się podda… albo na tyle wkurzy, że postanowi spuścić natrętnej Melune łomot.
Do tego czasu, brązowowłosa mogła więc jedynie delektować się wspólnymi spacerami z Jorisem. Gdyby tylko… nie zapominała przy nim języka w gębie, oraz nie paliła buraka za każdym razem, jak ten spojrzał jej w oczy.
Jeśli banshee obserwowała ich zza krzaków… (albo Marduk, który miał w planach zapolować na elfią latawicę, choć Tori wyjątkowo chłodnym tonem głosu oznajmiła mu, że ma się bujać) mogła stwierdzić, że dwójka poszukiwaczy przygód dobrała się jak w korcu maku. Para zakochanych zazwyczaj milczała, gdy już jednak postanowili się do siebie odezwać i przebrnęli przez fale jąkań, to głównie rozmawiali o… wrednej Agacie, która jak zwykle się nie pojawiła, o pogodzie, albo o pieniądzach, które zarobili. Czasem podzielili się plotką na czyjś temat, a przy dobrych wiatrach, słońcu i najlepiej tęczy, rozprawiali nieśmiało o swoich marzeniach i planach na przyszłość.
Co by jednak nie mówić, coraz lepiej odnajdowali się w swoim towarzystwie, aż do dnia gdy Joris nie przyszedł ze świstakami i dwoma bobrami.

„Dom” nie był dla Torikhi problemem, nie był kotwicą u szyi ani czymś, być może, nie wartym wspomnienia.
„Dom” to było marzenie o którym śniła od początku swojego istnienia.
Dach nad głową, wygodne łóżko, ogień w palenisku… i ogródek za oknem. Z kwiatami, ziołami i warzywami.
Wraz z wyzwoleniem i wstąpieniem do klasztoru Pani Księżyca, owy sen o bezpiecznym schronieniu, przybliżył się i przestał być odległym majakiem nie do spełnienia. Wraz z wyruszeniem z misją, na odległą, zimną i niedostępną północ, Torikha skrupulatnie zbliżała się do jego wypełniania.
- Nie muszę go tutaj budować… myślałam bardziej o dalszych obrzeżach… - zaczęła tłumaczyć się, nie do końca nadążając za myślami myśliwego, coraz mocniej obawiając się, że zaszła między nimi jakaś pomyłka. - Co prawda trochę drogo… ale stać mnie… nie mogę przecież mieszkać po kres życia u Garaele… - pytlowała jak najęta, chcąc przegadać mężczyznę i wytłumaczyć swoje intencje, do tego stopnia, że z początku jakby nie usłyszała wyznania rozmówcy. - Przełożeni chcieli bym osiadła gdzieś na północy, jestem tu od ponad miesiąca… z niektórymi bardzo się zżyłam…
„Tori… Tori… Tori…” głosik w jej głowie, coraz głośniej zwracał na siebie uwagę. „Tori… on… powiedział… on… Tori… skup się.”

Źrenice orzechowych oczu rozszerzyły się momentalnie, gdy do kapłanki wreszcie dotarło owe podniosłe oświadczenie Jorisa. Dziewczyna postąpiła krok w kierunku rozmówcy, ale jej nogi uderzyły o naręcze świstaków, które dyndały jej u pasa przywiązane za łapki na linie.
Niewiele myśląc, rzuciła zwierzakami w bok, jakby mało zgrabnie siała żyto lub pozbywała się nadgniłych ziemniaków (prędzej to drugie), po czym podskoczyła do ukochanego, chwytając jego twarz oburącz, by ich wargi zetknęły się w pełnym pasji pocałunku. Jeśli myśliwy dalej nie był pewnien co do uczuć półelfki, wszelkie jego wątpliwości rozwiały się przy deszczu drobnych całusów, które zalewały jego twarz, miękkimi i ciepłymi muśnięciami.
A to w lewy policzek, a to w prawy, w nos, brodę, dolną wargę, kącik ust, pod okiem, nad okiem, bez przerwy, jak gdyby świat miał się zaraz skończyć, więc ona postanowiła spędzić pozostały jej czas na odciskaniu swoich miłosnych pieczątek na ciele ukochanego.
Aż w końcu zapiał kogut… a raczej kura.
Kurmalina jako władczyni podwórka Garaele, przespacerowała się koło kapliczki Tymory, przyglądając się zaistniałej scenie z kurzęcym stoicyzmem.
Spieczona kapłanka, odsunęła się z nagła od myśliwego, oddychając szybko i z wypiekami na policzkach i lekko szpiczastych uszach.
- Ja… ja w tobie również - oznajmiła cicho, chrząkając by dodać sobie animuszu.

Kwestia „domu” przestała być w tym momencie paląca jak dotychczas…



 
__________________
"Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab"

Ostatnio edytowane przez sunellica : 26-04-2017 o 11:47.
sunellica jest offline