- Tak, tak… - przytaknął potulnie wilkołak idąc pod agregat. - Wyzysk zwierząt w biały dzień… - stęknął pod nosem, podnosząc żelastwo z trawnika i z czerwonymi policzkami oraz przygryzionymi wargami, tuptał we wskazane przez babcię miejsce, śpiesząc się, zanim opuści to stare, ruskie dziadostwo sobie na nogi.
- O kuuurwa… - wyjęczał, dysząc pod płotem i ocierając pot z czoła. Może i ciało miał atletycznie zbudowane, ale do Strong Mana mu było daleko… zwłaszcza w ludzkiej formie. Niemniej i tak pewnie był jednym z najsilniejszych w stadzie…
Igor był zwykłym gryzipiórkiem, Róża… kobietą, choć brzmiało to dość szowinistycznie. Andrzej, Babcia i Wróblica nie grzeszyli pierwszą młodością. Być może w Marku była cała „siłowa” nadzieja, ale ten akurat był nieobecny.
Weterynarz poklepał urządzenie i widząc, że reszta zajęta była swoimi sprawami, postanowił skorzystać z okazji i po prostu się wyeksmitować ze sceny, skoro problem z ciałem, nie był na jego głowie.
- Nic tu po mnie. W razie co, można mnie znaleźć u siebie… - Skinął głową na pożegnanie Alfie, po czym pomachał Babci i Wróblicy (ale tylko dlatego, że stała obok zasuszonej, zielonej starowinki). Na magów nie tracił czasu, bo i oni mieli na niego wylane…
„Ciekawe gdzie Marek…” pomyślał przechodząc przez furtkę, łapiąc się za bark. Jakiś ból wlazł mu pod łopatkę. Niby nic… gdyby był w Warszawie, zadzwoniłby do któregoś z kumpli z uniwerka, napiliby się, wymasowali… przespali.
„Takiego wała jak Konoha cała…” stwierdził kwaśno, mijając swoją uroczą sąsiadeczkę zza miedzy, która jako pierwsza go wyczaiła na horyzoncie i już bacznie obserwowała.
Uśmiechnął się służalczo, kłaniając wrednej jędzy, po czym udał się do siebie.
__________________ "Sacre bleu, what is this?
How on earth, could I miss
Such a sweet, little succulent crab" |