wspólny - cz.1 Szczekanie psów oznajmiło przyjazd gości. Gości. Psuja, Czarny i Czerwony. Cała trójka z innego świata, wplątana w sprawy rezerwatu… Bryza napewno ucieszyłaby się z tego spotkania...
Wyszedł przed oświetlony jedynie lampą na werandzie dom i z latarką poszedł otworzyć bramę w zrujnowanym mocno ogrodzeniu. Sam dom w środku lasu też mimo licznych prac renowacyjnych trącił w kilku miejscach starością. Jerry wskazał kierowcy miejsce obok swojego pickupa, a dwóm zdezorientowanym kundlom, które natychmiast podleciały do samochodu, mruknął coś po indiańsku. Poczekał aż oba odejdą, a pasażerowie wysiądą po czym pokazał by poszli za nim. Zaprowadził ich jednak nie do domu, a do drewnianego budynku, który na oko pełnił funkcję szopy narzędziowej i garażu. I na tym właściwie skończyła się cała gościnność. Włączywszy oświetlenie, skinął Czerwonemu i Czarnemu.
- Jestem Jeremiah Ellsworth z klanu Uktena. I dziękuję, że przyszliście.
- Matthias Grant - "Czarny" także wykazał się szczątkową uprzejmością. Rozglądał się uważnie po okolicy, choć jego postawa wydawała się swobodna i raczej ignorancka. - Ten rudy to Merlin. Przyjrzałeś się mojej zdobyczy? - spojrzał Indianinowi w oczy, nawiązując oczywiście do mieszka, który ten zwinął i uciekł z nim jak mysz z kawałkiem sera.
Merlin tylko skinął, gdy Grant go przedstawił. Wielce był mu wdzięczny, że pamiętał, iż Merlin z Indianami rozmawiać nie ma ochoty i robi to tylko przymuszony sytuacją. Jak teraz, choć jego udział w rozmowie był milczący. Samochód opuścił niechętnie i przez moment uwidoczniło się to nawet na jego twarzy. Cały czas był wycofany i tak cichutki, że można było zapomnieć o jego obecności. Przodem puścił nie tylko Matthiasa, co dziwne nie było, ale także Psuję… i teraz czaił się za plecami dziewczyny i udawał niewidzialnego. Przy jego kostce na smyczy siedział równie cichy Ein, któremu nastrój pana musiał się udzielić, bo nie rzucił się poznawać nowych znajomych i nowej okolicy.
Psuji szopa wydawała się prztyulna. W jednym podskoku usadziła swoje cztery litery na drewnianym blacie zagraconym narzędziami.
- Powiedz im, kto stworzył paskudę - przebierała nogami w powietrzu. - I o tym jak ją do ciebie przyniosłam. I dlaczego.
Indianin wyciągnął z kieszeni kurtki zwinięty mieszek. Nadal pachniał ziołami. Nawet bardziej niż poprzednim właścicielem. Podszedł do Czerwonego i podał mu go.
- To talizman - powiedział pokazując gestem by Merlin zabrał przedmiot z powrotem - Ojibwe dają takie zazwyczaj zmarłym, z którymi je grzebią. To… tradycja. Nie wyrabia się ich jednak w szwalniach, czy fabrykach. Każdy robi je samemu. I tym samym zostawia na nich swój ślad… podpis. Ten tutaj wykonała zapewne młoda dziewczyna imieniem Daanis. I nie jest to jedyne jej dzieło. W miejscu poprzedniej napaści tej… istoty, były wykonane przez Daanis koraliki. Tam również zginął mężczyzna. Niejaki Lou. I jemu również towarzyszyła dziewczyna. Możecie coś do tego dodać na razie?
Tym razem oszczędził wyraźnie unikającego spojrzeń Czerwonego i skierował pytanie do Granta.
Jeśli Merlina zdziwiła względna otwartość doktora na dzielenia się informacjami oraz zwrot zdobyczy Granta, to nie dał po sobie poznać. Mieszek zniknął w kieszeni.
- Dziękuję.
Co prawda nie wiedział, na diabła mu woniejąca ziołami sakiewka, ale w jego sytuacji należało docenić każdy gest ze strony Uktena.Postanowił się jednak odezwać.
- Ten stwór nas nie postrzegał - puknął palcem przy kąciku niebieskiego oka - Ani nas, ani mojej siostry. Jakby widział tylko ofiarę. I wiemy, kogo zabił tym razem.
- Daanis. Musiała wykonać to na zamówienie czy została okradziona? - Grant oparł się o ścianę szopy, splatając ramiona na piersi. - Ktoś za ich pomocą tworzy ukierunkowanych zabójców na moją prostą głowę. W środku syfu związanego z leśnym burdelem. Skoro wiemy czyje to jest, to wiemy gdzie dalej szukać. |