Sommerzeit, 2522 roku K.I. Wielkie Hrabstwo Wissenlandu,
Heisenberg
Aldric i Moritz oraz Detlef, co nie mógł obojętnie szerokim łukiem obejść miejsca, gdzie ludzie umierali, szli po nagrzanym od słonecznego żaru gościńcu, który przed miastem wyłożony był kamienistym brukiem. Heisenberg rósł w oczach i wkrótce znaleźli się w cieniu baszty głównej bramy. Wrota stały otworem. Na posterunku żywej duszy. Cisza drgała w gorącym powietrzu. W oddali pustej ulicy przetoczyła się pchana ciepłym wiatrem sucha kula splątanego krzewu. Nieobecność miejskiej straży przy bramie wydała się niepokojąco dziwna bynajmniej wróżąca nic dobrego.
Na opuszczonych uliczkach wznosił się i opadał podrywany w podmuchach wiatru z nagrzanej ziemi kurz i piach. Ciszę przerwało szczekanie psa - gdzieś całkiem blisko, kilka domów dalej. Aldricowi wydawało się, że dojrzał kogoś obserwującego ich z ciemnego, wąskiego zaułka bocznej uliczki. Po bliższym przyjrzeniu się była to faktycznie zakapturzona postać raczej drobnej postury, która widząc skupioną na sobie uwagę przybyszów zniknęła pospiesznie za winklem.
„Dziura w Ścianie” okazała się trzypiętrową, okazałą karczmą z przyległą stajnią. Solidny budynek godny zazdrości niejednego karczmarza z większych miast Imperium, zapraszał do środka szyldem z wymalowanym łbem dziwnego, zielonkawego, jaszczurowatego potwora z widniejącym powyżej przekreślonym napisem "Łeb Bazyliszka". Dzięki doprawionej nazwie pod spodem malunku, przybysze poznali, iż jest to właśnie miejsce polecone przez alchemika.
Wewnątrz przywitała ich obszerna sala z masywnym długim barem i stromymi schodami na górę. Sklepienie karczmy było niskie, lecz nieprzytłaczające. Przez wąskie okna z ciemnymi kotarami nie wpadało wiele słońca i chwilkę zajęło przybyszom, aby przyzwyczaić wzrok po przekroczeniu progu. Głównym źródło światła dawały świece w zawieszonym na łańcuchu żyrandolu i ścienne kaganki. Mimo to panował półmrok. Grube mury trzymały chłód i różnica temperatur była przyjemnie odczuwalna. Przy kilku stołach siedzieli ludzie, w przeważającej większości mężczyźni, zajęci rozmową, piciem, jedzeniem, kartami, tudzież innymi grami. Sądząc po ubraniach nie byli to raczej podróżni, lecz stali bywalcy, zapewne mieszkający na stałe w Heisenbergu. Co prawda niektórzy starzy, więc pomarszczeni, inni wyraźnie zmożeni alkoholem, więc zmęczeni, a kobiety niespecjalnie urodziwe, więc za mało wypił ten, kto na je patrzał, to jednak patroni nie sprawiali wrażenia jakoś szczególnie chorowitych, tudzież umierających.
Za ladą stał wparty rękoma o szynkwas mężczyzna niedźwiedziej postury. Gruby kark tonął w okazałej brodzie od ucha do ucha, a jasne włosy gładko upięte spadały długim, gęstym ogonem na szerokie plecy.
- Powitać drogich gości w naszych skromnych progach! Chwalić Sigmara. - odezwał się gospodarz z niewymuszonym szerokim uśmiechem. - I Pana Umarłych... - dodał mniej entuzjastycznie spoglądając na Morrytę. - Erick Renault. - przedstawił się idealnie płynnym reikspielem. - Do usług!
Postawił na blacie wielki dzban i trzy kufle. Sądząc po wieku, mężczyzna mógłby być ojcem każdego z trójki Strilandczyków.
- Zapewneście chłopcy głodni i spragnieni w taką pogodę. Pokoi u nas na górze dostatek, jeśli ochotę macie zatrzymać się u na dłużej. Polecam moje sery, suszone mięsa, które rozpływają się w ustach i bułki, jakich nie znajdziecie nigdzie w Imperium, bo z rodzinnego przepisu, który matula ma przywiozła z Bretonii. - zachwalał nieskromnie pewien walorów smakowych wspomnianego jadłospisu.
Detlefowi na widok pleśniaczkowatego sera, którym delektował się jeden z miejscowych, pociekła po tłustej brodzie strużka śliny, którą nowicjusz wytarł ukradkiem rąbkiem szaty i westchnął.
Zapach chmielu przyjemnie wlewał się do nozdrzy Moritza przyspieszając bicie serca. Stawiający pierwsze kroki na długiej drodze wiecznego trzeźwienia czuł jak zaschłe w taki upał gardło jęknęło błagalnie, gdy z trudem przełknął śliną.
Aldricowi zaś w oko wpadła prominentnie wyeksponowana, spora, owalna, czarna dziura w ścianie nad barem.
Tymczasem Hammerfist z Kasparem przez suche, pożółkłe trawy spalonej słońcem łąki obchodzili Heisenberg w bezpiecznej odległości od okalającego muru. Jako, że rzeka płynąca przez miasto wypływała po wschodniej stronie traktu, więc Biberhofianie szli w słońcu kładąc długie cienie swych sylwetek ku fortyfikacjom. W oddali widzieli dwóch mężczyzn z chustami zakrywającymi twarze, patrzących na płonący stos zwierząt kopytnych.
W okolicy panowała cisza przerywana wściekłym ujadaniem psa w mieście. Zauważyli, zachodnia brama nie była otwarta. Na murze nie dostrzegli żadnego ruchu. Kiedy dotarli do bramy północnej, której trakt wiódł ku górom, dał się słyszeć miarowy stukot, w którym Grimm rozpoznał od razu pracę kowala. Wrota stały również zamknięte, a w okiennych otworach baszty próżno szukać żywej duszy na posterunku.
Jako, że trawiaste łąki i pola uprawne okalały Heisenberg, o tej porze dnia, jednym źródłem cienia był stojący w oddali las oraz olbrzymie drzewo w szczerym polu. Dąb był zapewne zbyt stary, aby zadać sobie trud karczowania. Po drugiej stronie wpływającej do miasta przez opuszczoną kratownicą ciemnej i leniwej rzeki, o wielce niskim poziomie wody, mury miasta rzucały cień, lecz jak okiem sięgnąć ku górom nie było nigdzie mostu.
Pot lał się po karkach wędrowców, lepił koszule i gacie do lędźwi.