Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-05-2017, 21:27   #184
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Gdy wróciła i cichym głosem zrelacjonowała, jaki cuch idzie z jaskini, jeszcze długo siedziała w kucki i w milczeniu ślepia wlepiała w czarną paszczę groty. Palcami skubała umalowane wargi. O śmierci myślała. Że wszędzie, kędy zmierza, śmierć. Trupy jeno na nią czekają, a i ona sama, córka wybitego plemienia, potomek zabitego boga, zmarłych ostawia za sobą
– Są inne wejścia? Co ojciec twój gadał o tym miejscu? – spytała szeptem Soroki.
– Są inne wejścia… gdzieś w okolicy. Ale samego labiryntu jaskiń nie zna nikt, ani ojciec, ani Bies, ani wilkołaki. Nikt tu się nie zapuszcza, odkąd Leszy tu… zasnął. Miał usnąć na wieki – wyjaśnił Soroka.
– Będziesz musiał przepatrzeć okolicę. Znaleźć wejście, którym wchodzi… większe niż to. Tutaj by się nie zmieścił. Tam założysz pułapkę. Ufam w twój osąd, hm? Ja zejdę tędy.
Zawiązała mocniej rzemieniem pęk żagwi, sprawdziła w mieszku, czy nie zgubiła kredy, którą planowała znaki na ścianach czynić. Na Popielskiego skinęła, by jej włócznię przyniósł.
– Ty idziesz, Swartko?
– Idę. Idę. Będzie zabawnie. – stwierdziła z uśmiechem Gangrelka. A Soroka dodał. – Winniśmy szybko opuścić to miejsce. Obaczcie, co macie obaczyć, i wynośmy się stąd. Nie chcemy tu zastać powracającego Leszego.
– Mnie to się zdawa, że jakiś potwór to tam jest. I nigdy nie wychodzi – mruknęła Marta i przejęła włócznię od ghula, szarpnięciem zrzuciła z niej koźlą skórkę, w którą drzewce obwijała w podróży. Krwią rytów nie nasączała, by zapach przedwcześnie jej nie zdradził.
– Dawaj worek, Karaut.
Spojrzała na Sorokę i zmrużyła porozumiewawczo oko.
– No co.... gdzie potwór, tam skarby.

Liczyła na jakąś gotowiznę, a jakże, może się potwora poczęstowała kim znacznym, od złota i klejnotów kapiącym Tzimisce … ale bardziej chciała znaleźć amulety na wysuszonych szyjach i nadgarstkach zabitych lupinów, święte ostrza pokryte runami zaciśnięte w martwych, strupieszałych palcach. I na sekrety Diabłów starszych niźli Kościej liczyła… Leszy zdawał się czegoś strzec, może to tlił się ostatni rozkaz dawnych panów – by pilnował czego cennego.
– Jedną beczkę tutaj przy wejściu rozlej – poleciła Soroce. – I postaw łucznika. Gdyby coś za nami pogoniło z czeluści, ogniem się odgrodzimy.
Worek zatknęła za pasek i skradać się poczęła ku grocie.
Ruszyły we dwie… ich kroki rezonowały echem w pieczarze.



Obie czujne i skupione zagłębiały się w królestwo istot mroku, jakże podobnych im i odmiennych zarazem. Nietoperzy.
Swartka szła za Martą i obie próbowały dostrzec tu ślady zagrożenia. Ale obecności Leszego nie czuły, ni nie dostrzegły śladów jego stóp. Czyżby Bies miał rację? I niełatwo było tropić tą bestyję.
– A jeśli ona tu jest i… Soroka spanikuje i zapali smołę, słysząc nasze wrzaski, i uwięzi nas tu razem z Leszym? Mamy na to jakiś… plan ?– zapytała znienacka Swartka bardzo cichym głosem.
– Wtedy zaczniemy biegać po grotach na chybił trafił. A jak wyjdziemy, to Soroka w pysk pięścią dostanie, a nie krwi z butelki.
– Jak wyjdziemy… pocieszające – zaśmiała się chrapliwie Swartka i wzruszyła ramionami. – Osobiście znam przyjemniejsze miejsca na zgon od jaskini. Ale tu jest nawet uroczo.
– To dobrze. Że podoba tu tobie się. Boć dumam, zali nie zamieszkać tu. Uroczo… do Biesa blisko – Marta zaśmiała się cichutko, a potem palec na ustach położyła. – A teraz cichaj.
– A po co… jeśli głuchy nie jest, po krokach nas usłyszy. A my go nie wyczujemy… bo jedynie co czuć tu, to zasuszone i pozbawione krwi mięso – zamarudziła Swartka.
– Bo może Leszy jak Soroka… z kim innym barłóg dzieli w wielkiej tajemnicy? – podsunęła szeptem.
– Soroce już dawno odpadł… mnich z niego mógłby być dobry… zresztą za życia pewnie i tak niewiele pochędożył, więc teraz nie ma co żałować.– skwitowała żartem ten temat, kierując się nosem ku prawej odnodze. – A co tu planujesz znaleźć… poza kochankiem Leszego ?

Marta ponownie przytknęła palec do ust. Nasłuchiwała dźwięków płynących z wybranej przez Swartkę odnogi, kredą znak na ścianie poczyniła. Nasłuchiwała jeszcze chwilę, po czym ruszyła, układając cicho stopy.
Swartka pokiwała głową z dezaprobatą… ale postąpiła za nią. Niestety… ich starania niewiele dały. Nie dało się bowiem wyciszyć całkowicie kroków, roznoszących się echem po jaskini. Póki co jednak nie było żadnej wrogiej reakcji… jedynie zapach zasuszonych zwłok robił się coraz wyraźniejszy. Zbliżały się do legowiska.

Im zaś zapach przybierał na sile, tym intensywniej Marta dumała. Ile tam owych trucheł Leszy naniósł… i po co. I czemuż kniaź jakoś ominął tę kwestię gładkim stwierdzeniem, iż leśna stwora wysysa na śmierć i rozrywa na strzępy. Bynajmniej nie że doma nosi, pode poduszkę chowa. Wszak wiedzieć musiał. Może przeczuwał, jak i Marta, że najcenniejsze trofeum na tych łowach to nie łeb, co go leszy na barkach nosi, i z nikim się dzielić nie chciał. Kniaziowska kutwa jego mać… a Marta by się z nim chętnie podzieliła. W ramach udowadniania lojalności.

Dała Swartce na migi znać, że sama kawałek podejdzie i by się za nią trzymała. Przymrużyła oczy, paląc krew, i znów po kolejnych kilku krokach wpiła czerwone spojrzenie w ciemność. Swartka odpowiedziała krótkim skinieniem głowy i przyczaiła się, dając Marcie się wysforować i pójść na szpicy. Do leża Leszego wyłożonego zasuszonymi szczątkami ludzkimi i ciałami… jak niedźwiedzi barłóg. Leszy był bowiem… żywy i choć zapadał w torpor swego rodzaju, to widać było mu niewygodnie, więc zmiażdżone zwłoki zabierał ze sobą i wykładał nimi swą jaskinię niczym sosnowymi i jodłowymi gałązkami. Był to grób, pełen zapomnianych zmarłych. Zacisnęła zęby. Zsunęła się cicho między wysuszone ciała, opadła na kucki i wsłuchiwała się w odgłosy płynące z innych przejść. W leżu jednak prócz martwych, wyssanych ciał nie było nikogo. Skinęła na Swartkę im postąpiła bezszelestnie do przodu. Przyklękła i uniosła dłonią pierwszy zezwłok. Wypatrywała błysku metalu, ozdób i broni, tajemnych, a jednak dobrze znanych symboli i znaków. I węszyła. Za zwłokami, co były najświeższe.Przynajmniej te wyniesie, jedno lub dwa, jeśli zdoła. Lupinów,co mogli mieć jeszcze żywych bliskich, którzy ich pochować będą mogli wedle ich obyczajów.

Szczątki były w fatalnym stanie, kości połamane, twarze zmiażdżone. Często szczątki były niekompletne. Broni Marta wypatrzeć nie zdołała, poza kilkoma prostymi i dwoma zdobionymi sztyletami. Niemniej wśród trupów można było znaleźć coś wartościowego. Pierścienie, kobiece i męskie… złote i srebrne… z kamieniami szlachetnymi i bez. Te udało się Marcie wypatrzeć na palcach trupów… fetyszy.. żadnych. Prawdopodobnie Leszy pogubił je, ciągnąc ciała wilkołaków do swego leża. Swartka zaś znalazła coś… interesującego… skrzyneczkę przymocowaną grubymi skórzanymi pasami do obecnie korpusu ciała. Gdy ten osobnik były żywy, musiał bardzo cenić zawartość tej skrzyneczki.
Swartka z zaciekawniem otworzyła skrzyneczkę i wyjęła dość bogato zdobiony miedziany kielich. Zdobiony abstrakcyjnymi wzorami nieprzypominającymi Marcie niczego, co dotąd widziała w życiu.
– Ktoś bardzo lubił wznosić toasty – zażartowała Swartka.

Marta przykucnęła obok, przy kolanie założyła worek pełen pozdejmowanych z trupich dłoni precjozów.
– Tak. Leszy – odparła, gestem ręki obejmując wnętrze groty. Zerknęła na kielich w ręku jasnowłosej i zamarła. Potem sobie przypomniała – Jaksa mówił: drewniany. Jednak znaki na kielichy obce były zupełnie i cudzoziemskie, samo pudełko takoż z cudzoziemskiego drzewa cedrem zwanego, misterne i niewątpliwie kosztowne. Zaś na piersi bezgłowego i pozbawionego kończyn korpusu, do którego było przywiązane, po chwili odkryła plemienne blizny i tatuaż jednej z miejscowych lupińskich band.
Wyjęła kielich z dłoni towarzyszki i powąchała wnętrze.
Pachniało drewnem… i krwią. Zaschniętą i starą… dziewiczą.
Po czym Marta zauważyła, że to, co wzięła za kielich było jedynie metalową okrywą chroniącą drewniane wnętrze. Wystarczyło paznokciem przesunąć ukryte zapadki i zdjąć metalową część odsłaniając prosty i zgrzebny kielich pokryty znakami, których nie rozpoznawała.

Na dokładne oględziny ani manewrowanie przy znalezisku nie było czasu. Wetknęła kielich z powrotem do skrzyneczki. Nasłuchiwała przez moment dźwięków płynących z korytarzy, po czym nie tykając ciała, zerwała pasy z korpusu i przy ich użyciu umocowała skrzyneczkę do własnej talii, ukryła po suknią i płaszczem. Nachyliła się do Swartki, ujmując jej twarz w dłonie.
– Ani słowa o tym Soroce. I nikomu – wyszeptała. – Weź worek – dodała głośniej – przynajmniej gotowizny mamy nieco…
Sama odnalazła truchło lupina, jedno z tych świeższych, z rozpoznawalnymi jeszcze bliznami świadczącymi o życiu pełnym walk. Podniosła je i dla wygody przełożyła przez ramię.
– Nazad. Nim gospodarz doma wróci.
– Zakładam, że Milosowi też nic nie powiesz? – zapytała z przekornym uśmiechem Swartka.
– Póki nie będę miała czego – odparła Marta. – Cholernie ciężki ten bydlak – dodała, poprawiwszy brzemię na ramieniu. – Powiedz, że sąsiedztwo Biesa tak miłe, że warte sprzątania tej trupiarni… bo jak nie… to nigdy tu nie wracam.
– Niewarte… i sama nie wiem, po co bierzesz ten zezwłok. Krwi w nim nie ma… Chyba że dasz rycerzowi do macania znów? Jeszcze trochę takich rozrywek i Jaksa zacznie chędożyć te zwłoki co mu podsuwasz.– odparła ironicznie Gangrelka, nie mając ochoty pomagać przy dźwiganiu okaleczonego korpusu, wolała worki ze świecidełkami.
– Uprawiam politykę – sapnęła Marta w odpowiedzi. – Jak to: zwłoki chędożyć? Francuz mi o żadnych breweriach takowych nie opowiadał… a trochę opowiedział. Na cholerę zwłoki, jak na przednówku małą dziewicę można kupić taniej niż worek brukwi, hm?
– Za mało przebywałaś między moimi lasami. W okolicach Krakowa grasował taki jeden… Madej go zwali. Zbój okrutny i krwawy. Na dziewki cięty… jak taką dopadł, to wpierw łeb jej ukręcał, a potem rozochocony…– wzdrygnęła się na to wspomnienie Swartka. – … martwą brał ją od tylca sapiąc głośno. Zwykle nie sprawia mi przyjemności… zabijanie. Ale tym razem… sama żem poszła na zanętę, sama go zabiłam i… nie potrafiłam się zdobyć, by upić jego krwi. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie miałam odrazy względem posiłku.
– Takich to iście nie spotkała żem – Marta przystanęła, przełożyła ostrożnie truchło na drugie ramię.

– Może po temu, że nikt tak innych zbójów nie tępi – jak zbóje. Nie lza nikomu innemu kłusować na mojej zbójeckiej dziedzinie. A powiedz mnie, przez ciekawość – podjęła znowu marsz – był choć jeden taki, do którego drugi raz w ramiona wróciłaś, i do żyły na karku?
– Wąpierz?– zapytała zamyślona Swartka.
– Wąpierz, czy nie wąpierz… rzecz o apetyt idzie i sentyment, nie o rodzaj.
– Znaczy.. ludzi jak zwierzątka trzymałam. Milutkich i gładkich... dopóki mi się nie znudzili, albo zestarzeli. Ale wiesz… oni domagają się uwagi i ciągle by słodzili i… na dłużej kochankowie mnie męczą. Z wąpierzy był jeden… Jaromir. Piękny i przystojny. Brujah, a może Torreador. Silny... był mój, a ja byłam jego. Zginął od mongolskiej strzały i magyi… gdy najechali księstwo krakowskie dawno temu. Ja głupia…. posłuchałam go wtedy. Obiecał że wróci. Mówił, że nie może patrzeć jak jego rodzina… jak Lachy giną w niewoli. Zginął zamiast nich.– wzruszyła ramionami.
Milczała przez dłuższy moment, w korytarzu rozbrzmiewały tylko ich kroki.
– Oni zawsze obiecują, że wrócą – mruknęła. – W ogóle obiecują, ale że wrócą, to szczególnie chętnie.
Przed samym wyjściem, gdy już czuć było woń lasu – i smoły rozlanej przed wylotem – przystanęła.
– Należy nam się miłego co, i żywego, za tę przygodę w trupiarni, hm?
– Oj tak, oj tak… zwłaszcza że kniaź i Wilhelmik będą się pewnie chlubić zwycięstwem na Leszym, podczas, gdy my musiałyśmy się babrać we zwłokach. No… ale przynajmniej Zosieńkę obronią. Choć nie wiem po co ona tam szła. Wszak nie ma ona zacięcia do puszczania krwi wrogom.
– Może z musu? – zasugerowała Marta. – Jako i my do polityki? Co do miłych i żywych nagród. Mnie się ten Biesowy drużynnik podoba. Więc… upolujmy po drodze, zaciągnijmy w krze. Potem mu się będzie świeże cynaderki surowe dawało do żarcia, to do sił wróci, zanim go oddamy, co?
– We dwójkę na jednego? Nadmiar szczęścia dla biedaka?– zaśmiała się Swartka, słysząc jej słowa.
– No mój ghul jeszcze jest. Ale co to za łowy by były, toć on uciekać ni wzbraniać się nie będzie – machnęła Martusia ręką, poprawiła pasy na talii i podniosła trupa lupina z ziemi.
– Mus mnie się obmyć – mruknęła.
– Oooo tak.. jak zwą te trupożercze klany z południa. Kapcadocjanie?– zapytała z szerokim uśmiechem Swartka.
– Na południu to same plugastwa lęgną się – oceniła Marta. – To przez to, że zim nie mają porządnych. Mrozy tałatajstwa nie ubijają, to się po świecie potem snuje.
Postąpiła krok do przodu, stając w kałuży smoły. Rękę wolną z włócznią uniosła nad głowę i pomachała, by swoich uspokoić i znak dać, że idą.
– Nie rzucać pochodni! – posłyszała w odpowiedzi.
– Musimy zapytać Sorokę o jakieś jeziorko i upewnić się że nikt nas podglądać nie będzie. Nie należy dawać darmo coś, na co winni zapracować.– stwierdziła po namyśle Gangrelka.
– Jako żywo, jako żywo – odparła Marta, która rozdziewać się nie chciała przy własnych ludziach i Soroce z całkiem odmiennym powodów. Ażeby nie obaczyli, gdzie znaki na ciele ma, i co do ciała przywiązała sobie.
Brzemię swoje martwe i ciężkie złożyła na ziemi.
– W płaszcz owinąć. Baczyć, by nic więcej nie odpadło. Z czcią wieźć. Na postoju bezpiecznym po rozkazy przyjść – poleciła swoim ludziom i skinęła na Sorokę. – Pułapki przy większym wejściu jakim założyłeś?
– Nie… wiesz li jest tu wejść. Od groma.– stwierdził Soroka i spytał patrząc na szczątki. – Co to?
– Winno im tutaj wystarczyć na zasadzkę jakby co, jak sprytni będą. A nie ma co losu kusić. – rozejrzała się po okolicy, wypatrując ruchu pośród pniami prastarych drzew. – To – wskazała na trupa i przyznała niechętnie – jest mniej niż liczyłam, na ichnią broń miałam nadzieję przy trupach natrafić. Módl się do wszystkich twoich bogów, by się nieboszczyk kim ważnym okazał. Dobra za to wpadło do worka. W pierwszym bezpiecznym miejscu staniem, podzielim łup i list napiszem do ojca twego – zaplotła na włóczni ręce plugastwem z trupów uwalane i odetchnęła lekko. – I tuszę, że zmilczysz, żem na miękkich nogach z groty wylazła – spojrzała wampierzowi hardo w oczy.
– Zmilczę zmilczę… pod warunkiem, że wszem i wobec będziesz mówiła, że z trudem mnie przekonałaś bym tam nie wchodził. I tylko przez wzgląd na twe błagania i argumenta zostałem na zewnątrz.– zgodził się Soroka przystępując od razu do targów.
Przytuliła twarz do rdzawych rytów na drzewcu włóczni, patrzyła przewodnikowi w ślepia bez mrugania i bez drwiny.
– A od wyrychtowania drugiej zasadzki, którą ci zrobić kazałam, odstąpiłeś, boś wolał straż trzymać u wylotu gdziem poszła i gdy krzyk podniesiem, z odsieczą w jaskinie ruszać? – spytała spokojnie.
– Tak... właśnie tak.– odparł krótko Soroka tym tłumacząc swoje lenistwo.
– Na popasie pomówim – skinęła głową, nie mówiąc ani tak, ani nie. – Zbieraj ludzi i barachło nasze.

Obróciła się ku jaskiniom.
– Blisko do granicy z Diabłami? – spytała nagle.
– Nie… ale jak pójdziemy ku wilkom to będzie już blisko. Dają się we znaki obu... ale Kościej nie tak drażliwy, więc hasające bandy likantropów zazwyczaj ignorują.
– Rozrysujesz mnie wszystko to… i jakoże, ignorują? To Diabołów lupiny nie łupią? – zdziwiła się Marta.
– Lasów to Kościej nie lubi, więc rzadko do nich chadza… dopóki nie wyłażą z lasów Tzimisce ostawia je w spokoju, jedynie od czasu do czasu atakując… Co innego my, lasy to dom Gangreli.– objaśnił zdziwiony Soroka, jakby nierozgarniętu dziecku mówił że nocy miesiąc świeci na niebie.
– To znaczy, że oni mu dobytku nie tykają. Nie napadają na wsie. Nie grabią kupców na jego drogach – wskazała Marta, i wolno uniosła brwi do góry. – Hm?
– Nooo grabią… tyż… więc czasem posyła kogoś co by paru ubił dla przykładu. Ale wilcy przede wszystkim z kniaziem wojują, uznając go za swego najpierwszego wroga, a Kościeja pewnie zostawiając sobie na później. Tzimisce wiedzą, że wilkołaki są nam jak wrzód na dupie, więc starają się ich nie tępić za bardzo.– objaśnił całość sytuacji Soroka.
Marta przestała wargi ukarminowane i pyłem oblepione skubać, palce obtarła o gors sukienki.
– Jakby złotem zaśmiardło – oceniła i uśmiechnęła się nagle i dziko, po chwili po uśmiechu i śladu nie było. Wyłapała spojrzenia wampierza zawisłe na worze z groty wyniesionym.
– Nie, nie z worka. Znaczy, z worka też… – klepnęła Sorokę w ramię. – Ale nie tylko. Do roboty.
– Dooo roboty.– dodał Soroka.



Na obranym przez Sorokę miejscu jeziorka co prawda nie było, ale wśród wysokich na chłopa paproci wił się strumień o lodowatej wodzie. Schowana wśród pierzastych liści Marta z ulgą spłukała z siebie paskudztwo, którym się obkleiła na wyprawie do leża leszego. Żeby spłukać wspomnienie, potrzeba było znacznie więcej niż ochlapanie wodą… Tym bardziej że niedaleczko Halszka wespół z Ginisem według instrukcji poddawali ablucjom nieszczęśnika, co miał pecha z leszym się spotkać. Marta z wypatrzyła pod obojczykiem nieboszczyka tatuaże świadczące, że do Srebrnych Kłów przynależał, i to do tej bandy, co się z żadnym innym plemieniem bratać nie chciała. I po prawdzie to nie wiedziała, z kim chciałaby się spotkać bardziej – ze Srebrnymi Kłami, co byli pośród lupinów jak Ventrue pośród wampierzy, ze wszystkimi tego stanu przywarami, z Pomiotem i Czerwonymi Szponami, z którymi ledwie dogadać się dało, czy z tymi trzecimi, przez kielich szaleństwem tkniętymi. Po prawdzie to co jedno, to gorsze…

Tymczasem poszła spotkać się z Soroką. Przykucnęła przy miodosytniku, spódnicą łydki owinęła, potarła dłonią szczecinę mokrych włosów i uśmiechnęła się blado, worek z kosztownościami kładąc u swego boku.
– Coś mnie się zdawa, że jeden jest, co nadzwyczajnie dobrze wyszedł na tej naszej wyprawie do leża bestyi – zagaiła, przymrużywszy oczy z rozbawieniem.
– Ja…? Tak.– odparł wesoło Soroka.– Kniaź pewnie swoje weźmie, ale i mnie skapnie nieco.
– Co z ojca nadto wyczeszesz, toć twoje. My umowę mielim i swoją dolę dostaniesz. A szczęśliwiec – kniaź, rodzic twój. Bo pomyśl sobie – jakoby po łowach przyszedł tu sam z moimi, Tyrolczykiem i resztą – to by się klejnotami owemi musiał z nadętym Patrycjuszem podzielić i całą bandą naszą. A tak – nie dość że łazić nie musi, to jeszcze więcej mu wpadnie, boć dzieli się tylko ze mną.
Marta zasłoniła dłonią złośliwy uśmieszek.
– On by tu nie przyszedł… mówią że duchy starych bestii straszą tam głęboko. Kości wielkie można znaleźć. Olbrzymie kły. Czaszki niedźwiedzie wielkie… o tak duże.– Soroka pokazał dłońmi. – Wilcy unikają tych jaskiń jak zarazy. Gangrele czynią to samo.
– Tymże bardziej szczęśliwy – wyciągnęła z wora złoty pierścień ze szczególnie wielkim rubinem i przyjrzała się precjozu z wielką przyjemnością. – Ten to wygląda kniaziowsko – oceniła zadowolona. – Znasz się na kamuszkach? To porozdzielasz zaraz. Kniaziowi co kniaziowe. Nam co nasze. I Jaźwcowi takoż.

Wysypała klejnoty na trawę, zaplątany trupi palec ze stosu podniosła i cisnęła w krzaki.
– Toć ja wiem, że nie do ojca po złoto i srebro dla mnie polazł, tylko z własnej szkatuły wygrzebał. Hm? – wwierciła się w rozmówcę wzrokiem.
– Cóż… Jaźwiec dał z własnych… to prawda.– stwierdził speszony Soroka.
– Jest więc jedynym, który szył wyrwę w wizerunku ojca twego. Po tym jak dzięki Wolfowi kniaź wyszedł na ostatniego dusigrosza, co sojusznikom wpierw naobiecuje, a potem skąpi – oznajmiła poważnie, a potem zaczęła grzebać w pierścionkach – Szkoda by była, żeby podstarości na tym stracił, gdybym giry wyciągła na tej wycieczce.
– Wizerunek.. no Janikowski pogardza tym. Silny nie potrzebuje udawać niczego. Fundować klasztorów nie lubi i sypać złotem na biednych. Kościeja nie lubi naśladować. – zamyślił się Soroka.– Niemniej… możesz zatrzymać lwią część znaleziska, kniaź nie będzie miał nic przeciw.
Pokiwała głową w milczeniu, a na twarzy wypisało się jej wielkimi literami: “poczekamy, zobaczymy”.
– Żeby się złotem nacieszyć, to żywot nieumarły najpierw muszę zachować. Co będzie trudniejsze, bo plan z lupińską bronią spalił mi na panewce. Plan z nieboszczykiem jest odwodowy, i co tu ukrywać słabszy. Nie możemy pozwolić sobie na błąd… tymczasem ty nie wykonujesz moich poleceń, chociaż przytaknąłeś, że zrobisz, co kazałam – ściągnęła gniewnie brwi, ale wolno mówiła i leniwie. – Nie będę wywlekać przed twoim ojcem sprawy zasadzki przy drugim wejściu, nie naraziłeś mnie bezpośrednio. Potraktuj to jako ostrzeżenie… ja właśnie tak to do siebie wzięłam.
Przysiadła sobie obok, nogi wyciągnęła przed siebie na usianej klejnotami trawie.
– I wychodzi mnie z tych rozmyślań, że nie robisz co trzeba, bo za dużo czasu trwonisz na dumanie, jak to się sprzymierzyłam z Wolfem, pakt uściskiem jego kuśki pieczętując, hm?
– Wiesz li, że te jaskinie to labirynt? Mają więcej wyjść niż dwa, a i ja wszystkich nie znam. – westchnął rozdzierająco i mocno teatralnie Soroka.
Marta zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów, ale w jej oczach na próżno było szukać rozbawienia i pobłażania, którymi hojnie raczyła uprawiającego podobne sceny i sztuki Popielskiego.
– Rzekłam, że sprawa jest zamknięta. Następną razą… razem gdy uzgodnimy, że coś robisz, to to robisz, a nie dłubiąc w nosie zaczynasz rozmyślać nad moim miejscem w waszej watasze, gdy tylko się odwrócę – sarknęła. – A że poczułam się ostrzeżona, to wolę się zabezpieczyć. Ta wyprawa jest ważna. I niebezpieczna, możemy z niej nie wrócić.
Po czem rozluźniła troczki sakiewki i wydobyła kuszącą buteleczkę, pod światło księżyca przebijające się przez gałęzie uniosła i przyglądać się poczęła z fascynacją pełznącej po ściankach krwi.

Soroka odruchowo przełknął… w sumie to tylko odruch przełykania zrobił starając się nie zerkać łakomie w stronę krwi. Swartka zaś nie kryła swego apetytu patrząc z błyszczącymi oczami na buteleczkę. Gangrelka za nic miała złoto i skarby, toteż nie wtrącała się w dzielenie łupów.
– Toteż rozpijmy sobie teraz, buteleczkę Jaźwcowej juszki… – zaproponowała Marta i potrząsnęła rzeczoną buteleczką, by na powrót do oka wilczego ją podnieść i obserwować wzmożoną wędrówkę kropel w środku. –Przez to się twe durne dylemata skończą.
Soroka nie mógł oderwać oczu od fiolki, Swartka zresztą też spoglądała z wyraźną ochotą na łyczek… choćby po to, by zabić uczucia które krążyły w jej żyłach wraz juchą Biesa, uczuciami do innego.
– Nie z tego samego nadgarstka, wietrznico – Marta uśmiechnęła się leciutko – Dwie naraz na jednego, to nadmiar szczęścia, sama rzekłaś. Jaźwiec może i mocarz, ale coś mnie się zdawa, iże nie udźwignąłby podwójnych faworów niewieścich – zasłoniła usta ręką, a odwrócona przy tym plecami do Soroki zmarszczyła porozumiewawczo brwi. – To jak, miły Soroka? Pieczętujemy sobie naszą współpracę?
– Pieczętujemy…– stwierdził Soroka, a marudząca Gangrelka dodała.– Dyć zanim go spotkamy to mi miłostka do niego wywietrzeje.
Pokręciła Martusia głową na te narzekania i palcem wietrznicy pokiwała.
– Poszukaj nam lepiej, gdzie się Mendog Biesowy podział. Przyjdę niebawem. I dla ciebie mam coś – mrugnęła do Swartki już wesoło. – Buteleczek ci u mnie dostatek.
– Kolekcjonujesz kochanków? I w szkła zamykasz?– zaśmiała się Swartka, ale ruszyła posłusznie szukać owego Mendoga, a Soroka wręcz wyciągał łapki ku fiolce.
– Ta. Najpierw do butelki. Potem do loszku pod klucz. Żeby mi nikt nie ukradł – rzuciła za nią Marta niby wesoło, ale wargi skrzywiła w uśmiechu, co mało uśmiech przypominał. Korek maleńki z fiolki zębami wyłuskała i przechyliła ją nad wierzchem własnej dłoni. Z namaszczeniem przyglądała się rosnącej kropli, a gdy się do połowy buteleczka opróżniła, spojrzała, do której połowy Soroka bardziej się wybiera, tej co w szkle, czy tej co już na swobodzie pyszniła się na Marcinej bladej skórze.
Sorok zerkał tu i tu, ale sięgnął do fiolki by od razu szybko ją opróżnić, zamiast powoli chłeptać krew ze skóry wampirzycy. Przyglądała się przez chwilę łapczywemu aktowi wampierza z naczyniem… właśnie dlatego nie przepadała za kielichami. Błyszczącą rubinowo kroplą bawiła się jeszcze, dłoń chyliła w prawo i lewo, by ją do ruchu skłonić, a potem zagarnęła szybko językiem i odchyliła się, o pień oparła. Z gałęzi nisko się płożącej urwała dwa liście, przykleiła je sobie, przyjemnie chłodne, do przymkniętych powiek, i zamarła w bezruchu.
Sorok drżał jak w febrze, albo ekstazie… oczy zaszły mu mgiełką rozkoszy.
– Mmmistrzu… – jęknął potwierdzając swe zapewne wykute potrójnym paktem krwi oddanie Jaźwcowi.

Marta dłonie splotła na podołku. Przyjemności to z tego zbyt wielkiej nie miała. Za to poczuła przypływ siły i jakby jej się w głowie rozjaśniło. Jakby coś chmury rozegnało z twarzy księżyca, a w nią tchnęło pewność, że o co chodzi w ogóle… jak się lupiny burzyć będą za bardzo, to się wodzowi pysk kudłaty sklepie i będzie dobrze. Nawet to miłe było i żal stłumiło, że własnej krwi ulała do fiolki na marne. A potem pomyślała, że mistrz to taki dziwny tytuł dla Gangrela. Otworzyła oko, liść spłynął między jej nogi.
– Mistrzu, hm? – mruknęła leniwie.
– Nieważne… – speszył się Soroka przyłapany na tej… chwili słabości.
– Toooo – przeciągnęła się ospale, rozczapierzonymi palcami wyczesała z trawy garść pierścieni – woli błyskotki czy dobre ostrze raczej?
– Jaźwiec woli długie i twarde… hmmm.. miecze… tak. Lubi miecze, widziałaś jego kolekcję broni?– wydukał nerwowo Soroka.
– A jakże… i grzebalam w jego portkach – oświadczyła z godnością i powagą.
Soroka wybałuszył oczy w zdziwieniu. Marta wręcz pozbawiła go mowy tą deklaracją.
– Doprawdy? To ciekawie spędzasz czas.– wydukał w końcu.
– To ty nie grzebales? – Zdziwiła się. Bawiła się doskonale. Jak nic trzeba będzie to powtórzyć. – A… to przepraszam. Pod same gatki nie zajrzałam żem już. Chamka ostatnią nie jestem – oznajmiła tonem, jakim się czyni wyznania i zza paska wyciągnęła zdobyczny sztylet zdobiony i położyła Soroce na dłoni.
– Może i krótkawy. Za to ładny i Leszy na nim polegiwal. Dobierz mu jeszcze pierścieni parę.
– Nie grzebałem…– burknął zawstydzony Soroka i nerwowo zaczął wśród pierścieni przebierać.
– Złote wybierz – pouczyla – dzieci kosztują… to… co on o mnie myśli,hm?
– Nie wiem… nie zwierza mi się ze swych myśli i osądów.– odparł wymijająco Soroka wybierając zgodnie z jej radą.
– Doprawdy? – nie dowierzała Marta. – Toć zaufany jesteś, sprytny i kształcony, być nie może, że o osąd spraw nie radzi się ciebie nigdy.
Odczekała, aż miodosytnik wchłonie miód komplementu, którym go posmarowała.
– Się zresztą nie pytam, czy zwierza ci się, ale jakie jest twe mniemanie.
– Pewnikiem myśli…o tobie. No i o Wolfie… jego szczątkach pod stopą Leszego, a skoro ty mu w portkach grzebałaś, to zapewne o tobie w całkiem innej sytuacji. – stwierdził wesoło Soroka.
– No no – za bardzo nie wiedziała, za co wziąć tę dogłębną diagnozę. Na wszelki wypadek wzięła za dobrą monetę. – Ty to nawet zabawny jesteś, jak się napijesz, miły Soroka – wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Dobra, popilim, pośmialim się, czas do obowiązków. Konsensus mamy i trwa on sobie, póki nie wrócim i ojcu twemu nie zdamy relacji. I nie podskakuj mi już… bo ci zaszkodzić to może. Hm? Pióro bierz. Epistołę skrobiemy. I wysyłamy ją nie do grodu, ale od razu do kniazia. Pojmujesz?
– Tak tak… pojmuję. Jeszcze trochę a od tego pisania miejscowe gawrony wyskubiemy.– zamarudził Soroka.
– Wtedy się popijemy i dla draki któregoś z twych braci w gniew wpędzimy. Może pierzem porośnie, będzie co skubać – sarknęła Marta. – Opisz jak trzeba żeśmy tu przyleźli, broni lupińskiej nie zdobyli, ale łup wzięli. Śladów tam w grocie, że Leszy pana ma, nie było. Żadnych zapachów obcych czy tropów… I teraz, bardzo ważne. Gdy ojciec twój Leszego rozniesie, niechaj zaraz do nas ptaka z wieścią, że padła gadzina trupem i nie wstanie. Żebym go mogła lupinom jako wybawcę, defensora ich lupińskich szczeniąt i wielkiego woja odmalować. Ujmij to jakoś tak, jak kniaź lubi.
– Powoli… ja tak szybko nie literek nie stawiam, jak ty mówisz.– burknął Soroka biorąc się za żmudny proces tworzenia listu.
– Bo za rzadko piszesz – odparła mu niezrażona. – Rękę do pióra, jak do miecza, ćwiczyć trzeba. Ale nie martw się, przy mnie się wyrobisz. Jak mi się wymsknie przy ojcu twym kniaziu, gdzie wybieram się, ani chybi znów cię doświadczy mym towarzystwem.
– Do lupinów kniaź nie pójdzie…– stwierdził sceptycznie Soroka.
– A po co ma iść, skoro ja idę. Do Diabłów, miły Soroka. Też nie pójdzie ojciec twój sił policzyć. A ja bym już mogła… Może. Zobaczymy. Pisz, rękę ćwicz.
– Do Diabłów?!– zakrzyknął przerażony Gangrel i gwałtownie gestykulując.– Do Diabłów?! Po kie licho do Diabłów właśnie?! Dyć oni mnie ukrzyżują, albo skrzyżyjąc, albo… cokolwiek oni robią z nudów. Czyż się panna szaleju najadła? Za mało nas by walczyć z ich patrolami.
– Przed Leszym w jego leżu chciałeś mnie bronić, to i Diabłom dasz radę – oznajmiła poważnie. – No, nie żołądkuj się już, bo kleksy na pyśmie robisz i nie doczyta się ojciec twój. Toć rzekłam, że obaczym jeszcze.
– Ale Leszy pewnikiem jest gdzie indziej. A Kościej i jego abominacyje z pewnością są u siebie.– burknął Gangrel.
– Toteż nie mogę wyjść z podziwu dla twego męstwa. I oddania rodzinie i sprawie.
– Uważam to za zły pomysł. Bardzo zły i bardzo głupi. – marudził Soroka, ale po chwili skupił się na pisaniu.


Biesowy drużynnik, jako się okazało, nie przepadł nigdzie. Siedział w kucki obok ogniska i drewnianą łyżką wybierał z bulgocącego w kociołku srebra kożuch zanieczyszczeń. Obok Karaut kulolejkę i miski z wodą do chłodzenia gotowych kul porozkładał, a przerzucali się przy tej pracy przechwałkami, kto z nich większym jest zbójem i warchołem... Swartki za to nie było nigdzie, choć Mendoga znaleźć miała.

Obeszła Marta okolicę całą, nim znalazła jasnowłosą Gangrelkę, rozciągniętą na powalonym piorunem starym modrzewiu i oddającą się błogiemu lenistwu. Przysiadłszy obok na ziemi, objęła przybrudzoną zielonymi plamami trawy nogę w smukłej kostce oparła sobie o ramię, do policzka przycisnęła. Oczami okolicę przebiegła, czy nikomu się na podsłuchiwanie nie zebrało.
– Nie skąpię ci – rzekła cicho – niczego co mam czy zdobyć mogę. W tej fiolce jednak i moja krew była. I tej ci nie żałuję i żałować nie będę. Ale podawać podstępnie i bez twej wiedzy nie chcę...
Przebiegła ustami po bladej łydce, zostawiając ślad barwiczki.
– ... ani ze szkła. – mruknęła tytułem uzupełnienia.
– Oj tam… za poważna jesteś jak na Słowiankę. – odparła ze śmiechem Swartka wystawiając język. I przekrzywiła głowę.– To klasztorne łacińskie obyczaje… to ich wina, że wy sztywno chodzicie. Nawet ty. Nie nasz to obyczaj… – machnęła ręką Swartka.–... a ja pamiętam je. Czasy gdy rubaszność była naszą naturą. A zmartwienia, oddechem płanetników. Dziś były, jutro… już nie.–
Spojrzała przez ramię na Gangrelkę.– Nie gniewałam się na ciebie. I nie pogniewałabym się, gdybyś mnie w niewiedzy ostatwiła, zamiast wyjaśniać. O takie drobiazgi, szkoda drzeć koty.
– A co drobiazgiem nie jest? – sięgnęła palcami w tył, powędrowała po udzie. Tego, że Słowianką nie jest i że zawsze nieco drewniana była, tłumaczyć się jej nie chciało. To iście były drobiazgi.
– Hmmm… a bo ja wim. Dla mnie to już wszystko drobiazgi. Jak siedzisz sama w lesie jak pustelnik, to dostrzegasz… no… jak się nobile nabzdyczają bez powodu.– zaśmiała się Swartka.– Jak wąpierze tłuką się o tron, a potem nerwowo trzymają się owego stołka i… żyją w przerażeniu. Dlatego ja wolałam las.
– E. Tutejsi Gangrele w lesie żywią, a nabzdyczają się i tak – machnęła ręką. – I, niechaj mnie Perun strzeli kamieniem ognistym, nie myślała ja, że kiedykolwiek to powiem. Ale to już nasz Tremer bardziej zabawny niże oni.
Pomilczała sobie chwilę dla wrażenia.
– Pokazać ci francuskie brewerie?
– Bo… ten ich Miszka zrobił sobie Zakon, za mocno za pyski ich trzyma. I głąbów kolekcjonuje.– stwierdziła Swartka mędrkując.– Ciekawe czy Kościej tak samo?
– Nie pierwsi by byli, ani ostatni, co się bojają zdrady ode dzieci własnych – zamyśliła się. – Kościej też. Mówili Toreadory, że jak tam który się za zdolny okazuje, to nagle znika… Brewerie? – przypomniała.
Swartka spojrzała na Martę.– Pokaż.
Wstała i w pasie siedzącą wampirzycę objęła, a potem naparła na nią, tak że się obydwie na drugą stronę pnia przewaliły, za gęstwą modrzewiowych gałęzi kryjąc przed ciekawskimi oczyma. Z zieloności dobiegały odgłosy szamotania z przyodziewą, śmiechy i westchnienia, gdy Marta wprowadzała w życie Marcelowe instrukcje miłości, nomen omen, francuskiej, a wprowadziwszy, wgryzła się w Swartkowe udo.
Pisnęła Swartka z zaskoczenia i chichocząc dodała.– Ty zbereźnico lubieżna… taką cnotliwą niewiastę po zagajnikach napadać.–
Nie broniła się jednak przed tą napaścią specjalnie.
Marta wgryzła się mocniej, pomna, że jak tego nie zrobi, to wietrznica przy barłożeniu gadać będzie nieustannie. Czerwona fala przyjemności zmiotła doszczętnie resztki zmartwień i żałoby, wprawiła Gangrelkę wpierw w dygot, a potem w bezruch spełnienia, gdy się od kochanicy oderwała i legła z głową na chłodnej skórze jej piersi.
– Jestem rozbójniczką z urodzenia i wyboru. Toteż nic innego mi czynić nie wypada, jak napadać po zagajnikach właśnie – mruknęła zadowolona.
– To pokażesz mi jakieś ciekawe świątynne sztuki… napadnięta panno… czy opowiedzieć ci mam, po co czarownikom ogród warzywny pod wieżą i gosposia w wieży?
– Ech… jak się panny napastowało, to w pierś się gryzło… ooo tak.– wampirzyca z entuzjazmem zabrała się za pokazywanie giezło Marty rozwiązując i ostre kiełki wbijając. Palcami zaś sięgnęła tam gdzie żar za życia płonął u rozbójniczki.
Zdążyła ją Marta postraszyć, że napadnięty rozbójnik kamratów zawszeć wzywa ku pomocy, ale groźby już w życie nie wcieliła. Nie opanowała i nie zanosiło się, by posiadła kiedykolwiek trudną sztukę gadania podczas dzielenia się krwią. Stupor ją spętał i gardło ścisnął.
– Pamiętasz jeszcze jak to było zanim tylko noc nam na figle zostawała? – mruknęła Swartka po wymianie “doświadczeń”, gdy leżały wtulone w siebie.– Ja pamiętam, że nie było tak intensywnie. Ale też miło… ile z tego to krew, a ile prawdziwa żądza?
Przerwała głaskanie zmierzwionych jasnych włosów.
– Niezbyt pamiętam. Chyba zimniejsza byłam za życia niż teraz – przyznała bez oporów i wstydu. – I rzadkom polegiwała z kimkolwiek. Ale zdawa mnie się, że teraz, to…. jest przyczyna jakowaś, dla której wybierasz, w kogo się wgryziesz, a w kogo nie? Gdyby to jeno jucha była – to by to znaczenia nie miało żadnego.
– Bo ja wim… w przypadku wąpierza to tak, ale ludzie… już przestało mieć znaczenie. Nieważne czy ładny, czasem ma znaczenie czy pijany.– wyjaśniła Swartka zamykając oczy.– Owszem gdy ładniejszy… to lepiej, ale w brzydkiego też się wgryzę. Nie tęskno ci? Do słońca, do tego co było?
– Do słońca nie. Nawet jak śni mi się, żem śmiertelna znowu, to ciemno jest. Za tym tęskni mi się, co mi ojciec ze mnie wycisnąl wraz ze krwią gdy zmieniał mnie. Duszę śmiertelną. To, kim byłam, kim chcę być mimo wszystko. Chciałam odzyskać to…. Ale za późno już. Wsiąkła moja dusza w mech gdzieś na Żmudzi.
– Może jakoś ten Tremere umi do Welesa domeny zajrzeć i ją znaleźć… tą duszę, pewnie z krwią do jego podziemi spłynęła .– wyjaśniła Swartka. – Albo… jest taki Boruta. Diaboł… albo potężny wąpierz. Jak go znajdziesz, gdzieś w okolicach grodu Kraka to on na wszystko zaradzi.
Zadumała się nagle. – Dziwne… ty swoją straciłaś, a ja jakoś nie. W każdym razie nie wydaje mi się, co by od czasu przemiany… coś w mej naturze było inne.
– Może po temu, że ojciec mój potężny był ponad inne wampierze… – odparła po chwili. – Był bogiem. Jeśli czegoś chciał – to brał.
Wsłuchała się odruchowo w odgłosy lasu, czy szept jakiś przez nie nie przebija, zapatrzyła się w zielone sklepienie ponad głową, w plątaninie gałęzi i listowia szukając błysku żółtych ślepi. A tam nic, pustka, nic się w gęstwie ukryte nie obserwuje jej poczynań. Boże mój, boże, czemuś mnie opuścił?
– W śmiertelne ciało znów byś się chciała przyoblec? – spytała wtulonej w jej bok wampirzycy.
– Miszka też bierze co chce… i Kościej ponoć tak samo. Problem w tym, że wchodzą sobie paradę.– rzekła żartobliwie Swartka i zamyśliła się.– Może… na jakiś czas.. by przypomnieć sobie jak to było.
– Pamiętam, że nie wszystko było piękne, miłe i dobre – odrzekła Marta.
– No i ? Teraz też nie jest. Pod tym względem nic się nie zmieniło.– odparła ironicznie Swartka.
 
Asenat jest offline