Jakimś dziwnym trafem wojenne opowieści - w tym te o walkach na morzu - się większym wzięciem, niż historie o miłości, nawet te ze szczęśliwym zakończeniem. Siedzący w karczmie, przy stole, z kuflem piwa, woleli słyszeć szczęk oręża i widzieć strumienie krwi, niż wysłuchiwać pieśni o wielkich uczuciach. Równie dziwnym trafem ci sami słuchacze woleliby lec w łożu z chętną dziewką, niż stawić czoła żądnym krwi korsarzom, czy choćby zwykłemu rozbójnikowi na trakcie.
Maelar do miłośników załatwiania spraw z orężem w dłoni nie należał, ale też nie uważał, że w razie konieczności należy schować się i czekać, aż inni załatwią sprawę...
Gdy tylko zapadła decyzja o stoczeniu boju, Maelar pospiesznie uzbroił się do końca, po czym z łukiem w dłoni stanął obok Galadiona.
Bieganie po statku w zbroi, nawet tak lekkiej, jak jego, mogło się w razie upadku (czy, chrońcie bogowie, wypadnięcia za burtę) źle skończyć. Udział w walce, nawet w zbroi, mógł się źle skończyć, ale zbroja odrobinę chroniła przed obrażeniami. W sumie - więcej plusów niż minusów...
Wiatr sprzyjał strzelcom 'Gołębicy', to jednak nie przeszkadzało przeciwnikowi w prowadzeniu ostrzału. Jak na razie daremnego, ale każda bariera miała swoją wytrzymałość, prędzej czy później musiała ulec na skutek działania wrogich sił - fizycznych lub magicznych.
- Specjalnie dla nas tak się przygotowali? - spytał Mealar.
Chwilowo nie miał nic do roboty - magiem nie był, bariery wzmocnić nie mógł, a ponieważ przez wiry wodne szalejące między statkami w zasadzie nie widać było dostrzec przeciwnika, strzelać też nie warto było. Przynajmniej z łuku...
Maelar postanowił poczekać, aż bariery osłabną, a wróg stanie się bardziej widoczny. Wtedy mógłby spróbować ustrzelić jakiegoś wrogiego maga. A w międzyczasie spróbował wykorzystać tę odrobinę magii, jaką władał, by osłonić siebie i Galadiona przed wzrokiem przeciwników.