| iebo pojaśniało. Nad Szuwarami powoli wstawał świt, a wokół rozbudzone ptactwo powinno podnosić swoje trele. Las jednak tylko szumiał. Żadne pierzaste stworzenie nie śmiało zwracać na siebie aż takiej uwagi i wszystkie z trwogą obserwowały co działo się w mieście.
Choć wejście do gospody powoli trawił coraz większy ogień, zbudzeni zamieszaniem mieszkańcy miasteczka stali na rynku niewzruszeni. W obojętnie smutnych oczach odbijały się strzelające płomienie. Nawet dzwon nie bił na alarm i nikt nie biegał z wiadrami... Golem Vince dopadł do wzmocnionych drzwi arsenału w których dopiero co skrył się pan Marchal. Zamki i rygle zaskoczyły, więc załomotał w nie silnie. Nikt jednak nie miał zamiaru wpuszczać do środka kamiennego strażnika. Wrota były bardzo solidne, a malutkie okienka strzelnicze, przynajmniej na parterze - dobrze pozamykane.
Na placu został tylko ledwo przytomny goblin, Sunny Booletproof. Cały obolały leżał teraz i próbował doliczyć się wszystkich kości. Nadal jednak był zbyt przetrącony, by mógł o własnych siłach się dźwignąć. Panienka z pistoletem i nożem sprawiony pan
Chłodny, ciemny jeszcze poranek przywitał pannę Sophie i Remiego. Bartnik wcale nie czuł się lepiej. Po prostu jego rany już tak nie krwawiły. Ból jednak pozostał, a opatrunki, które silnie zawiązała Simone, ograniczały ruchy i pewnie krążenie.
Z rynku dało się słyszeć jakieś trudne do zdefiniowania odgłosy. Pojedyncze krzyki i walenie, jakby ktoś na budowie młotem stukał. Oboje byli pewni że te dźwięki dochodziły z okolic Arsenału. Trzeba było się szybko stąd ulotnić by nie zostać zauważonym.
Wyglądało na to, że w Warowni gotowano się jakby do obrony. Górne okienka, na piętrze otworzono i w całym budynku rozbłysły światła pochodni.
Na tyłach Urzędu Miasta łatwo było dotrzeć do domu Martinów. Lub cofnąć się, aż do zaprzyjaźnionych braci Levasseur. Znachor co maga gonił
- Gdzie pan biegnie?! - Wykrzyczał Blackleaf, gdy Rodolphe mijał jego piekarnię. Machnął jednak szybko ręką, gdy znachor zniknął za rogiem. Kocur’ płonął i trzeba było szybko gasić pożar.
Trottier minął pędem Jeyermie’go Seyers’a i Thomasa Lemoine, którzy stali osowiali gdzieś po między domami. Cień karła w płaszczyku przebierającego nogami zniknął gdzieś za “Les Tutes”. Rodolphe odgarnął płachty wiszących prześcieradeł w ciasnej uliczce i mało nie wpadł na Paulette, Angele i Claudię Leroux, które wyrosły jak z podziemi w ciemnej uliczce. Nawet nie zwróciły uwagi na byłego mera. Pustym wzrokiem patrzyły się przed siebie jakby ktoś je zamroził.
Skrzypnęła żelazna furtka i po niewielkich, kamiennych schodach wbiegł czarownik szeryfów. Otworzył drzwi do domku nr 39 i nawet ich za sobą nie zamknął…
Trottier dobiegł do ogrodzenia zdyszany. Wiedział, gdzie ukrył się Szepczący Webly...
Tymczasem pod ziemią... Theseus i spotkanie rodzinne - Matka cofnij się!
Zaszurały buty i do sali grobowej wtoczyły się trzy dość spore osoby. Każda trzymała pochodnię, która rozświetlając pomieszczenie połykała resztki dostępnego tlenu.
- Jest tu pierwszy z tych śmieci! I to sam księżulo! - Zaryczał wykrzywiając i tak nieładną twarz Thimurk.
Półogr okrążył Theseusa z lewej stroony.
- Taaa.. poznaję typa… - Wysyczał Tokkuba wyciągając poszczerbiony niewielki tasak.
W centralnym miejscu, tuż przy półokrągłym przejściu, stanęła gruba Anna.
- No, księżulku… musimy sobie pogadać - Jej głos rozbrzmiał w sali niczym kolejny męski bas i nim duchowny się zorientował, pięść półogra zanurkowała pod jego żebrami. Resztki obiadu, razem z żółcią trysnęły mu aż pod podniebienie. Theseus krztusząc się, zgiął się wpół i oparł się o sarkofag.
- Kolejny strzał będzie mocniejszy, psze księdza - uprzedziła Anna - Więc niech się pan dobrze zastanowi, zanim odpowie. A oto moje pytanie…
Kobieta podeszła do cicerone nieznacznie. Jej niezbyt urodziwą twarz widać było teraz w pełni blasków pochodni. Zmarszczyła się i wrzasnęła wypluwając wiele śliny na twarz wielebnego.
- Gdzie jest Thobi i Throdynar? Gdzie są moi synowie, łajzo?! Eldritch i starożytny korytarz Ocaleniec stał w pomieszczeniu sam. Przez dłuższą chwilę główkował nad odpowiednim ułożeniem medalionu, by wpasować go w zamek. Pochłonięty tym zajęciem nawet nie wyczuł docierającej lekkiej woni spalenizny.
W końcu medalion dał się włożyć w szparę, a Eldritch wykonał odpowiednią kombinację. Gdyby ktoś spojrzał teraz w Astral, pewnie by się zdziwił tymi wzorami, które właśnie powstały…
Runy zabłysły niebieskawą poświatą, a kamienny mechanizm w drzwiach rozpoczął głośną pracę. Stopniowo, każdy okrąg owalnego przejścia ustępował, aż w końcu przed Ocaleńcem wrota stanęły otworem. Były tam schody, które prowadziły w dół. Niżej zaś korytarz ozdobiony grubymi splotami pajęczyn. Noga za nogą, stopień za stopniem, Eldrtich bezwiednie zszedł na dół.
Coś z bardzo daleka i ledwo wyczuwalnego, nawoływało właśnie jego. Nie był to dźwięk, lecz uczucie... Wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a wrodzona zdolność widzenia w takich warunkach szybko rozpoznała kształty. Był to długi, wijący się korytarz na szerokość jednej osoby. Zbudowany z kamienia. Cały czas łagodnie opadał w dół, jakby chciał zaprowadzić jeszcze głębiej pod ziemię. Powietrza nie było tu prawie w ogóle, ale Eldritch nie potrzebował go tak bardzo…
- CHODŹ - Rozbrzmiał cichutko głos w jego głowie. Głos który znał dobrze. Nie pamiętał tylko skąd… - CHODŹ. WRESZCIE MOŻEMY ODPOCZĄĆ. |