Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-06-2017, 12:31   #571
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 75

Wyspa; centrum; las; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; ziąb.




Will z Vegas



Udało się? Chyba się udało. Może się udało? Te lub podobne słowa pewnie krążyły we wszystkich głowach pstrokatej grupki maszerującej przez gęsty las. Nikt do nich nie strzelał ani nic wokół nie wybuchało, nie słychać było wrzasków pogoni więc było względnie spokojnie. Ale wciąż nerwowo. Ani Will, ani Kelly, ani Runnerzy nie mieli pewności czy zgubili żołnierzy NYA. A jak szli wciąż ich śladem? Znów ich namierzają na te moździerze czy co oni tam mieli? Więc grupka mimo, że poruszała się cicho i prawie się nie odzywali do siebie to jednak byli chyba wszyscy czujni, spięci i nerwowi.

Maszerowali najpierw szybko, potem nieco zwolnili stawiając na ostrożność. Zresztą ciężka rana brzucha jaką miał Cano nie pozwalały mu na zbytnie szaleństwa pod względem swobody poruszania się. Jasne było, że zacznie ich w końcu spowalniać. Wolniejsze tempo więc sprzyjało i jemu i ostrożności.

Często też robili postoje. Częściowo by zorientować się czy za nimi nikt nie idzie a częściowo by zastanowić się dokąd iść. Początkowo po prostu oddalali się jak najbardziej od terenu zbombardowanego moździerzami. Więc ogólny kierunek marszu miał mniejsze znaczenie. Jednak teraz musieli się zdecydować dokąd iść. Z tyłu zostawała albo nawet wracała się czasem ta dziewczyna. Will miał wrażenie, że to chyba jej stała fucha bo nie widział by Runnerzy się naradzali pod tym względem. Zaś z przodu najczęściej szedł Robert albo drugi z Runnerów. Cała grupka szła gęsiego z ciężko rannym Cano i Schroniarzami wewnątrz szyku. Teraz jednak natrafiła okazja by się naradzić co dalej.

Natrafili na strumień. Kelly była pewna, że to ten do którego planowała dojść. Choć nie bardzo wiedziała w jakim punkcie tego strumienia wyszli.Gdyby ruszyli z jego biegiem doszliby do północnych brzegów trzech stawów. Tym brzegiem planowała udać się na zachód w kierunku lotniska bo gdy się kończyły lotnisko powinno być już dość blisko. Wtedy powinni dojść mniej więcej w ciągu pół godziny, może całej. Oczywiście zakładając, że nic nie przeszkadzałoby im w tym marszu. Tylko, że wówczas musieliby iść wzdłuż strumienia czyli trochę nadłożyć drogi.

Alternatywą było pójść przez strumień i dalej na przełaj na południe. Wówczas doszliby chyba dość szybko do tych stawów a jeśli za bardzo ich w tym lesie zniosło na zachód to będą szli, i szli przez las aż w końcu dojdą o tej drogi jaką już Schroniarze znali. W tym wypadku co prawda znacznie by nadłożyli drogi z tym łażeniem na przełaj przez las ale drogą już nie było problemu trafić na lotnisko. Tylko droga prowadziła nie tylko na lotnisko ale też i do południowej przystani gdzie rozbili się obozem Nowojorczycy więc mogło im strzelić do głowy mieć na nią oko.

Trzecia alternatywa była najbardziej ryzykowna bo albo była najkrótsza albo najdłuższa ze wszystkich. Mogli iść w górę strumienia i w którymś momencie odbić na zachód. Gdyby udało im sie wstrzelić w moment i kierunek wówczas mieli szansę trafić na ten najszybszy wariant. Jeśli jednak nie to mogli tak, iść i iść aż wyszliby na zachodni brzeg Wyspy.

W każdym wariancie pewnie w końcu znaleźliby te lotnisko pozostawało jednak kwestią czasu ile im to zajmie. Kelly jednak dodała Willowi dodatkowy dylemat. Skorzystała z tego, że Runnerzy odpoczywają przy strumieniu i szeptem naradzają się co dalej robić też odezwała się do drugiego Schroniarza.

- Cano ma odłamek w ranie. Namacałam jak go banażowałam. Trzeba mu go wyjąć jak najszybciej bo wda się zakażenie. Ale to zajmie z kwadrans, jak się zacznie babrać to z dwa. Jeśli tego nie wyjmę, za kilka godzin, pewnie pod wieczór zacznie gorączkować. No i ból. Odłamki cały czas szarpią ranę od środka przy każdym ruchu. Na razie daje radę ale w końcu może go to rozłożyć. - wyszeptała najemniczka patrząc uważnie na Willa. Dopiero na koniec zerknęła na młodego Runnera. Usiadł na jakimś zwalonym pniu, opierając się o wystającą gałąź jak o poręcz krzesła. Uśmiechał się gdy Robert coś chyba mówił do niego pewnie coś zabawnego ale widać było, że Cano jest w boleściach. Kelly miała rację z medycznego punktu widzenia to trzeba było te odłamki wyjmować jak najszybciej się dało. Jednak gdyby zacząć oznaczało to dłuższy postój. Jeśli NYA ich zgubili to nie było problemu. Jeśli nie to mógł się zrobić problem. Tylko właśnie obecnie nie mieli pojęcia jak to z tym gubieniem żołnierzy z Nowego Jorku im poszło.

- Mogę mu dać morfinę. Podziała ze 3 - 4 godziny. Ale mam tylko trzy. - dodała nie patrząc na Willa a na siedzącego Runnera. Morfina działała cuda na takie przypadki. W Schronie były takie skarby, że nawet morfinę można było mieć. Aż trzy. Bo poza takimi oazami chemicznymi jak rodzime miasto Willa to już był prawdziwy rarytas. Morfina pozwalała rannemu zapomnieć o bólu więc mógł przez ten czas funkcjonować normalnie. W tym wypadku Cano by ich nie spowalniał nawet jakby dalej miał ten odłamek w środku. Ale wtedy Kelly zostałoby już tylko dwie działki i dobrze by było w ciągu tego czasu co specyfik działał dojść w jakieś sensowne miejsce.




Detroit; Downtown; kamienica Starszego; Dzień 7 - wczesny ranek; pogodnie; ziąb.




Julia “Blue” Faust



Dziki zareagował jak Dziki. Gdy nosy zetknęły się dopilnował by ich usta i języki też się zetknęły. Poniosły go widocznie emocje bo pocałunek szybko ewoluował w coś więcej z użyciem dłoni i napieraniem ciała na ciało. Jednak rajdowiec nie do końca się zapomniał i w końcu z cięższym już oddechem odkleił się od blondynki choć nadal zatrzymał się na odległości łączących ich nosów.

- Jesteś córką Emmy Green? Tej cizi sprzed wojny? - rajdowiec nieco odchylił się w tył jakby chciał się przyjrzeć twarzy Blue dokładniej. Nazwisko widocznie kojarzył i się pewnie zastanawiał czy siedząca mu na kolanach kobieta o tylu sekretach i niespodziankach żartuje, ściemnia, sprzedaje swój firmowy tekst czy mówi prawdę.

- I coś ich podkoksować? - mężczyzna siedząc na masce spojrzał z zaciekawieniem na siedzącą mu na kolanach blondynkę. Jej wyprostowane na masce nogi, przyobleczone w długie, jasne spodnie wybitnie były widoczne gdy kontrastowały z ciemnymi barwami pojazdu rajdowca.

- Trzeba by wiedzieć komu a nie wiemy kto wystartuje. - zawahał się gwiazdor z Ligii gdy zastanowił się nad tym aspektem pomysłu Blue. No na razie nie wiedzieli czy pomysł w ogóle wypali i jakie obostrzenia wymyśli stary zgred by odcisnąć znamię na coś co miał firmować swoim nazwiskiem. - Ej czekaj! Jak stary zgred ma mieć udział na pewno wystawi swoją ekipę. No to im można by coś na srakę dosypać. - Dziki wyszczerzył się olśniony swoim własnym pomysłem i domyślnością.

W rozmowę wtrąciły się drzwi. Dokładniej ich otwarcie. Przez nie wyszedł szybko jeden z ochroniarzy. W szarówce poranka Blue rozpoznała Barry’ego. - Jedźcie na Baker Street. Normalnie. - Barry wyraźnie zaakcentował te “normalnie” patrząc prosto na Dzikiego choć gdy podchodził to można było odnieść wrażenie, że to siedząca na kolanach blondynka wzbudza więcej jego spojrzeń. - Pojedziemy za wami. - dodał i zawrócił się z powrotem tym szybkim tempem znikając za drzwiami kamienicy. Ale zanim się odwrócił Blue miała wrażenie, że ten ostatni uśmiech to jest jakoś bardziej skierowany do niej, niż do gwiazdy Ligi.

- Przecież ja zawsze jeżdżę normalnie. - Dziki wzruszył ramionami. Ciężko było osądzić czy żartuje czy naprawdę ma problemy ze zrozumieniem do czego pił ochroniarz Starszego. Musieli jednak zsiąść z maski i wrócić do wnętrza czarnego Mustanga. Dziki zdecydowanie najlepiej czuł się za kierownicą. Za jego dotknięciem czarne mechaniczne monstrum przebudziło się z uśpienia. Dziki jakby na złość, zaczął serię gwałtownych manewrów jakby nie mógł się powstrzymać przed pokazaniem choć drobnej próbki możliwości swoich i swojej maszyny. Zawrócił może i “normalnie”. Ale w takich zrywach, że silnik, opony, hamulce na zmianę wyły, piszczały a dwójką ludzi wewnątrz bujało w rytm tych zrywów, przyspieszeń i hamowań. Zatrzymał się wreszcie na dobre mając przed maską szerokość drogi i główne drzwi wejściowe do kamienicy. - O są. Otwórz u siebie okno. I pomachaj im. Powiem im, by jechali za nami. - powiedział spokojnie rajdowiec widząc jak z bramy przy kamienicy wyjeżdża czarne auto. Blue zdążyła akurat otworzyć swoją szybę i przez nią widziała świetnie jak pierwsze auto wyjechało kierując się w ich stronę, potem wyjechało drugie, całkowicie czarne i eleganckie a za nim trzecie. Panna Faust wiedziała i z rodzimego podwórka, że przy pewnym miejscu w hierarchii po prostu nie wypadało ot, tak wsiąść w samochód jak jakiś szaraczek i pojechać. Starszy na pewno szaraczkiem w tym mieście nie był. Wtedy właśnie Dziki ruszył. I ruszył jak to Dziki zazwyczaj widocznie ruszał.

Wyrwał do przodu i wyglądało jakby zamierzał staranować główne drzwi kamienicy. Szerokość jezdni pokonali momentalnie. Czarny Mustang ze zgrzytem opon skręcił lekko podskakując na krawężniku gdy wjechał na chodnik. Pingwiny w pierwszej maszynie zaczęły jakby panikować widząc te dzikie i niezrozumiałe zachowanie Dzikiego co dało się poznać po nerwowych ruchach sylwetek i głów jakie wywoływała rozpędzona momentalnie czarna maszyna. Nie było to dziwne. Czarny Ford jechał kursem przeciwbieżnym do kolumny trzech aut i nie trzeba było mieć profesji ochroniarza by wyobrazić sobie jak pasażer Mustanga przez otwarte okno wystawia polewaczkę i polewa nią przemykające tuż obok pojazdy. Ale przecież to był Dziki! Ten fakt mógł o ułamek sekundy wydłużyć czas reakcji ochroniarzy ale nie zatrzymać. Pierwsza maszyna zaczęła skręcać by zablokować drogę Mustangowi do najważniejszego pojazdu za sobą i przyjąć na siebie ciężar uderzenia. Ale dopiero się rozpędzali i nie mieli takiego przyśpieszenia, zdecydowania i wprawy jaką miał kierowca z Ligii.

Czarny Ford przemknął tuż przed skręcającą “jedynką” ale Dziki nie miał zamiaru pruć chodnikiem bez końca. Już gdy rozmijał się o centymetry z suvem zaczął skręcać ku środkowi jezdni. Przed maską Forda zawirowała kamienica po drugiej stronie i zapiszczało zawieszenie razem z hamulcami. Drugi wóz już wcześniej zaczął hamować teraz już był w trakcie tego manewru. Rufa rajdowej fury Dzikiego przemknęła mu przed maską i nagle czarny Ford Mustang Dzikiego się zatrzymał. Ponieważ drugi pojazd w kolumnie nie miał dużej prędkości jak i cała kolumna to również stanął. Prawie burta w burtę.

[Media]https://www.carid.com/images/koko-kuture/wheels/koko-kuture-lindos-matte-black-gloss-black-lip-rolls-royce-ghost.jpg[/media]

Przed bocznym oknem Blue było boczne okno limuzyny. Widziała w niej swoje odbicie bo szyby były przydymione. Po sekundzie nienaturalnego zdawałoby się spokoju boczna szyba limuzyny zsunęła się na dół. Ukazało się kontrastująco jasne wnętrze jak wypadało na kogoś z rewiru Schultzów na tak wysokim stanowisku “czyste jak przed wojną”. Wewnątrz ukazała się górna połowa ciała Starszego i McCarthy’ego oraz jeszcze jakichś dwóch facetów.

- No to ten. Jedźcie za nami dobra? - rzucił wesoło Dziki machając równie wesoło dłonią w kierunku pasażerów limuzyny. Starszy uśmiechnął się też pod nosem ale dowcip chyba McCarthy’emu niezbyt przypadł do gustu. Albo po prostu miał na sobie tą zawodowo niewzruszalną maskę profesjonalisty.


---



Po tym drobnym pokazie Dziki jednak choć pruł ulicami Det to jednak nie tak jak wcześniej na Wyścigu po lotnisku. Więc kolumna czarnych aut nie miała trudności by trzymać się za nimi. No i pewnie wszyscy i tak wiedzieli gdzie jest Baker Street i jak tam dojechać. Nad ulicami wstawał kolejny dzień. Zrobiło się już całkiem widno choć do światła pełnego dnia było jeszcze trochę czasu. Zajechali przed osławioną w całym chyba mieście cukiernię. - Cholera wapniak już jest. - powiedział Dziki parkując tym razem w cywilizowany sposób. Mówił to spoglądając na kolumnę trzech, czarnych, wypucowanych mercedesów które wyglądały jakby brud i gnój tego świata ich się nie imał. Stały na honorowym miejscu a przy nich stało kilku ochroniarzy. Oni też byli z Det więc gdy oczywiście pomachali wesoło gwiazdorowi z Ligi a od też im odmachnął.

Zaraz za czarnym Mustangiem zaparkowała kolumna trzech pojazdów Starszego. Jeden z ochroniarzy Schultza widząc takich gości rzucił papierosa i wszedł do środka. - Steve też jest. - Dziki wskazał na innego mercedesa stojącego w pobliżu. Tym razem kontrastowo wręcz białego tak jak garnitur właściciela. Rzucał się w oczy kolorem w tym zdominowanym przez czerń wycinku świata zarządzanym przez Teda Schultza. Ale stylistycznie nadal dało się poznać znamię czystości i elegancji tak charakterystycznej dla firmy Schultza.

Starszy z odpowiednią dostojnością ruszył z samochodu do wnętrza lokalu. Wraz z nim i jego ochroniarze i goście. Znaleźli się znowu w cukierni jakby żywcem wyjętej z jakiejś tornadowej wizji. Światła, szyby, czyste stoliki, zapach kawy i ciastka za ladą. Uśmiechnięta przyjaźnie czarnoskóra kobieta w czystym firmowym ubraniu i sporej tuszy za ladą.

- Dzień dobry Margie. - przywitał się uprzejmie Starszy podchodząc do lady i uśmiechając się do czarnoskórej kobiety.

- Dzień dobry panie Starszy, tak rzadko nas pan ostatnio odwiedza. Za dużo pan pracuje. Dzień należy zacząć odpowiednio od dobrego śniadania z kawą i deserem. Śniadanie to najważniejszy posiłek dnia. - kobieta zdawała się tryskać optymizmem, uprzejmością i sympatycznym uśmiechem.

- Masz absolutną rację Margie. - zgodził się potulnie Starszy kiwając do tego głową. - A myślałaś może o mojej propozycji? U mnie na pewno by ci było lepiej niż tutaj u tego starego łobuza. - Starszy wskazał na siedzącego przy jednym ze stolików starszego mężczyznę w eleganckim garniturze kosztującego właśnie łyżeczką jakieś ciasto. Siedzącego obok niego młodszego i czarnowłosego mężczyznę Blue rozpoznawała świetnie. Steve ”White Hand” Clandey.

- Wszystko słyszałem! - starszy mężczyzna wskazał na Starszego i ekspedientkę łyżeczką i cała trójka uśmiechnęła się jakby to był ich stały skecz. Blue słyszała o starym zgredzie wcinającego teraz ciastko przy stoliku różne określenia. Ale nie słyszała by komuś bez konsekwencji udało się je powiedzieć je właścicielowi w twarz. Zazwyczaj zwracało się do niego w stylu “proszę pana” czy “panie Schultz” lub podobnie z odpowiednią ilością okazywanego respektu i szacunku. A tutaj widziała właśnie jak dwaj starsi panowie dowcipkowali sobie z właścicielką lokalu ja niegdyś dwaj szefowie korporacji podczas przerwy na lunch. I nie słyszała by ktoś tak swobodnie nazywał Teda Schultza “starym łobuzem” a temu najwyraźniej to nie przeszkadzało a nawet bawiło. Nawet Dziki się jakby spacyfikował przynajmniej na chwilę.

- A i widzę, przyprowadził pan gości panie Starszy. - gdy odpowiednia fala wstępnej radości minęła Mrs. Fong zwróciła uwagę na dwójkę ludzi z jakimi przyszedł Starszy najwyraźniej ignorując standardowych w tym otoczeniu ochroniarzy. - Czyż to nie jest nasza gwiazda z Ligi? - zapytała retorycznie spoglądając na Dzikiego na co i on i Starszy zgodnie pokiwali głowami. Kto z Det nie znałby Dzikiego? - Niesamowite! Szkoda, że mojej siostrzenicy tu nie ma ona pana uwielbia! Byłby może pan uprzejmy zostawić jej autograf? - zapytała Mrs. Fong patrząc z uprzejmą prośbą na rajdowca i podając jedną kartę menu i długopis rajdowcowi.

- Nie ma sprawy. Jak ma na imię? - Dziki uśmiechnął się i wziął ołówek i szybko nabazgroilił kilka słów na podanej karcie. Siostrzenica miała mieć na imię Laura i tak rajdowiec się uwinął z widoczną wprawą.


---



Siedzieli przy jednym stoliku. Starszy, enigmatyczny ważniak z dzielnicy Schultzów. Ted Schultz głowa całego schultzowego świata. Steve “White Hand” Clandey główny zabójca Teda i spec od mokrej roboty schultzowego dominium. Dziki, jedna z najbardziej rozpoznawalnych gwiazd detroidzkiej Ligi. No i ona. Blondynka w świetnie dobranym kostiumie biurowym wciąż jeszcze dość nowa w mieście by mieć nazwisko porównywalnie z kimkolwiek z tych czterech mężczyzn. A mimo to z tej czteroosobowej grupki tylko jeden nie spotkał jej wcześniej choć nie była pewna czy czegoś nie słyszał. Choćby od Steve’a.

Początkowo rozmowa była zdominowana przez dwóch starszych panów siedzących przy stole. Była jakby kontynuacją żarcików zaczętych przy ladzie. Blue miała okazję dzięki temu przyjrzeć się każdemu z nich. Ted Schultz wydawał się na pozór sympatycznym, przemiłym staruszkiem o manierach emerytowanego szefa korporacji. Zwłaszcza w tym lokalu pasowało to jak ulał. I mogło być zwodniczo zabójcze. Jeśli do kogoś nie przemówiłaby grupka ochroniarzy czy swoją nienachalną milczącą obecnością jednak nie dało się ich przegapić. Razem z ochroniarzami Starszego i Steve’a tworzyli wyraźny bufor strefy dla VIPów. Mogła też przemówić aura władzy i potęgi jaką zdawał się promieniować ten starszy pan i co już wyraźnie przeczyłu żarcikom o ciastach czy narzekaniu na zawodników z jakiegoś meczu. Starszy pan ale ruchy miał płynne, oszczędne i zdecydowane. Spojrzenie Teda Schultza można było wziąć za serdeczne i uprzejmę. Ale gdy się nie miało pojęcia kim ten facet jest. Gdy się zaś wiedziało to pogłoski o jego zdecydowanych, brutalnych czy wręcz okrutnych decyzjach sprawiała, że facet nie musiał ani mówić głośno ani wzmacniać wypowiedzi wulgaryzmami. A i tak było wiadomo, że jest ważny, że ma władzę, i że mówi śmiertelnie poważnie i tego samego wymaga od rozmówcy.

Widziała też gazetę leżącą na stole jaką dotąd czytał czy przeglądał Ted. Była nieprzyzwoicie biała, cała, nie podarta, nie poplamiona, nie z pożółkłymi stronami no w ogóle wyglądała jak świeża nowa gazeta a nie jak te ogryzki z dawnych czasów jakie się uchowały do dzisiaj. Musiała być nowa bo sądząc po nagłówku była to nowojorska “Prawda”. Jak bardzo nowa to widać było po dacie. Przez te balowanie nie była do końca pewna jaki jest dziś dzień ale data na gazecie całkiem nieźle pasowała do “dzisiaj”. Chyba. Ale jeśli dzisiaj była ta data jaka widniała na gazecie to Ted czytał dzisiejszą gazetę. Z Nowego Jorku. I miał tą gazetę dzisiejszego ranka. No chyba, że to była wczorajsza data ale jeśli nawet to i tak dostarczenie jej inaczej niż pocztą lotniczą mogło budzić zdumienie. Przecież Nowy Jork nie był za rogiem.

A co do poczty lotniczej to widziała akurat na tytułowej stronie jakieś śmigłowce. W locie. Wyglądały jak jakieś wycięte z jakiegoś filmu czy zdjęcia sprzed wojny. Wrak śmigłowca czy samolotu zdarzał się rzadziej niż samochodu, o wiele rzadziej ale jednak się zdarzał. Ale latający samolot czy śmigłowiec? No w Vegas był jeden czy dwa zdatne do lotu. Ale poza tym to ciężko było usłyszeć coś o latających sprzęcie a raczej coś wiarygodnego nie mówiąc już by coś takiego zobaczyć na własne oczy. Tytuł nagłówka jednak był o lataniu. “NYA ZNÓW W PRZESTWORZACH”. Pod ostrym kątem i prawie do góry nogami nie czytało się Julii zbyt wygodnie zwłaszcza starając się nie być zbyt nachalną w tym czytaniu. Początek artykułu jednak był pogrubionym tekstem więc dała radę przeczytać ale potem druk robił się zbyt drobny by próbować tej sztuki.

“Dziś w nocy, z naszej lotniczej bazy odleci oddział specjalny morskich pszczółek który dołączy do oddziału wydzielonego pułkownika “Bombera” Harrisona znanego nam z działań w “Outpost 26” w Pasie Wschodnim. Nasi dzielni żołnierze będą prowadzić misję pokojową na odległej placówce na północy kraju. Fenomenem jest odlot a nie wyjazd naszych żołnierzy. Dzięki wspólnemu wysiłkowi całego społeczeństwa już wcześniej dzięki trafnym decyzjom naszego prezydenta Collinsa udało się doprowadzić do stanu używalności kilka maszyn a następne są w trakcie remontu. Ta misja jest wyjątkowa bo to pierwsza misja tak dalekiego zasięgu w której zostaną użyte nasze siły lotnicze.”



- A przy okazji Ted. - powiedział w końcu Starszy gdy już można było odnieść wrażenie, że poza przywitaniem się dwójka gości jest tylko do robienia dobrego ale milczącego wrażenia. Chociaż White Hand też praktycznie się nie odzywał. A jednak Blue miała wrażenie, że przypominał rozwalonego leniwie tygrysa obserwującego przyprowadzone na wybieg kozy. Dzikiego zżerała niecierpliwość. Chciał zapalić by wyjął paczkę papierosów ale gdy Ted i Starszy na moment przerwali rozmowę i spojrzeli na niego zgodnie schował paczkę fajek z powrotem do kieszeni. Siedział więc niecierpliwią się i usilnie próbując udawać, że się nie niecierpliwi co wychodziło mu raczej słabo.

- Dziś rano Dziki i panna Blue przyjechali do mnie z bardzo interesującą propozycją. - Starszy wskazał na swoich porannych gości siedzących obecnie obok niego. - Mnie ich pomysł wydał się bardzo perspektywiczny i stosunek zysków do strat jest po prostu fenomenalny. - Starszy przetarł szlak i przygotował grunt swoją rekomendacją. Ale do tego się nie ograniczył. - Panna Blue reprezentuje naszych znajomych z Vegas. - dodał starszy pan wskazując na ubraną w biznesowy kostium młodą kobietę o blond włosach.

- Tak? A których? - Ted spojrzał na młodą kobietę z odcieniem uprzejmego zainteresowania.

- Z Faustów. - odpowiedział Starszy. Użył nazwiska choć krótki kontekst brzmiał oficjalnie i z ksywą Blue nie umiejscawiał jej w konkretnym miejscu w hierarchii poza tym, że ich reprezentowała. Brzmiało też jakby między rodziną Schultzów a z tymi w Vegas były powiązania. Choć Blue nie wiedziała między którymi i jakie ich mogły łączyć relacje. Jednak Vegas było powszechnym eksporterem prochów tak samo jak Detroit samochodów więc wymiana między tymi dwoma środkami cywilizacji nie dziwiła nikogo kto choć trochę był w temacie lub chociaż pomieszkał trochę w którymś z tych miast.

- Z Faustów. - Ted odpowiedział enigmatycznie i skinął głową przez co nie było wiadomo jak i z czym kojarzy te nazwisko. Starszy albo dawał jej właśnie jakieś fory albo ją elegancko wtapiał. - Dobrze, to w takim razie niech mówi jak to wygląda ten perspektywiczny projekt z fenomenalnym bilansem zysków strat. I niech od razu poda jaki kapitał początkowy musiałbym w to włożyć i jaki ona ma w tym interes. - starszy pan wygodnie rozsiadł się opierając się oparcie kanapy jakby szykował się na solidne przedstawienie faktów.




Cheb; rejon centralny; most; Dzień 8 - przedpołudnie; słonecznie; nieprzyjemnie.




Nico DuClare, Alice Savage i San Marino



Peter coś mówił. Śmiał się, cieszył, złapał nagle za kibić swoją już żonę i wyrzucił ją wysoko w górę jakby była małą piłeczką a nie dorosłą kobietą. Ten szczery i niekontrolowany wybuch spodobał się runnerowej gawiedzi bo przywitali go z aplauzem. Pazur tak pewnie jak wyrzucił Emily do góry tak i pewnie ją złapał ponownie gdy grawitacja zaczęła ściągać ją na dół. No i coś mówił. Że się cieszy, że to niesamowite, że Emi jest niesamowita, że nie ściemniała, że nie wystawiła go do wiatru i jeszcze coś o obrączkach. Nie był pewny rozmiaru i robił na oko. Z granatu. Jakiś stary, rozebrał go i w środku coś tam było ale musiał przerobić i wygładzić by weszło, dlatego takie niezgrabne wyszło ale potem coś wymyśli, znajdzie ładniejsze no i będzie miał rozmiar i się zrobi, wszystko się zrobi, teraz już wszystko będzie dobrze jak już są razem to dadzą radę. Cokolwiek będzie to dadzą radę. Petera chyba poniosły emocje bo gadał w zdenerwowaniu jakby trema i stres dopiero teraz mu wyłaziły na wierzch w tym gadaniu. Gadał tak chaotycznie i gęsto jak nigdy wcześniej. Nawet jak szefowi składał raport i musiał się nagadać to mówił jakoś zwięźlej i bardziej to było poukładane. Teraz zaś gadał jakby mu ślina coś przyniosła na język to to właśnie mówił.

Guido dla odmiany mówił jak na niego całkiem mało. Jasne jak to Guido. Przybrał pozę starszego brata i tego fajnego gościa za jaką uwielbiała go większość jego bandy i chciała się trzymać właśnie z nim i być taki jak on a jak nie to chociaż za nim podążać. Więc nadal umiał znaleźć w locie ripostę na żarciki i docinki, obejmował się i podawał rękę z członkami bandy, śmiał się, żartował ale poza tym niewiele mówił. Cieszył się. Cieszył się szczęściem, tak rzadkim i tak skąpionym w tym świecie. Więc Guido najwięcej się uśmiechał. Uśmiechał się tym rzadkim, promiennym uśmiechem gdy naprawdę coś przeżywał i to coś sprawiało mu prawdziwą radość. Nie jak się szczerzył gdy się zgrywał robiąc kawał, gdy się szczerzył złośliwie plując kły z błyskami zimnej stali w oczach, gdy się wyśmiewał z przeciwnika szczerząc się szyderczo tylko właśnie uśmiech zdawał mu się być szczery, przyjazny i nie schodzący mu z twarzy.

Guido skierował się do drugiej pary nowożeńców. Przez jeden krótki błysk oczu spojrzenia szefa mafii i podporucznika Pazurów skrzyżowały się. I dla Alice i dla Emily było jasne, że ci dwaj nadal się nie trawią. Wyglądali jak para wilków alfa w jednym stadzie stojących jeden naprzeciw drugiego. Spojrzenie jednego automatycznie traktowane było jak wyzwanie przyjmowane równie automatycznie przez drugiego. W jednym stadzie na dłuższą metę nie mogło być dwóch tak silnych liderów. Jeden musiał odejść w ten czy inny sposób. Te stado z racji barw i tradycji miało już swojego lidera o czarnej grzywie więc ten drugi był na zdecydowanie słabszej pozycji. A mimo to było w nim coś takiego, że sam czarny lider wilczego stada widział w nim konkurenta i zagrożenie. I jedno i drugie chętnie by się pozbył. Alice wyczuwała, że sytuacja miała miejsce podobnie jak na relacji Guido i Viper. Viper miała silną pozycję w stadzie ale póki jawnie nie rzucała wyzwania Guido i nie łamała reguł gry potrafili ze sobą współpracować płynnie dość długo. Nix jednak nie był Runnerem i nie miał zamiaru nim zostać. Z dumą nosił i mundur i naszywkę pociętej pazurami tarczy na rękawie. I co wiedziała Emily czuł, że musiał ustąpić w nocy Guido ale bynajmniej nie czuł się od niego gorszy. Był z innej bajki niż Guido i jego Runnerzy. I wcale nie chciał być z ich bajki. Wolał napisać swoją. Razem z nią. Ona jednak była Runnerem i Mówcą. Przy obecnych tendencjach ci dwaj zostawieni sami sobie na ograniczonym rewirze w końcu musieli doprowadzić do wzajemnego konfliktu. Przy możliwościach i umiejętnościach każdego z nich były realne szanse, że cało wyjdzie z takiego konfliktu tylko jeden lub żaden. Chyba, że pojawiłyby się inne tendencje, czynniki i okoliczności. Jak teraz, w tej chwili, tu na środku chebańskiego mostu.

Guido wyciągnął rekę do Nixa składając mu gratulacje. Nix przyjął uścisk dłoni. Też złożył gratulacje, obydwaj uściskali się całkiem szczerze i radośnie. Potem była wymiana, Nix zaczął składać gratulacje Alice a Guido Czaszce. Znaleźli się w centrum uwagi bo w końcu byli w centrum uwagi chyba każdego. Otoczyły ich roześmiane i rozradowane twarze w większości w skórzanych kurtkach na grzbiecie.

- Alice powodzenia wam życzę. Szczęścia i zdrowia. Nie wiem jak ty to robisz ale jakoś dajesz radę. Z nim i w ogóle. Chyba jesteś z nim szczęśliwa. Nie wiem jak. Ale wiesz, jak ci pasuje to niech wam się wiedzie. I wiesz jakby coś ci robił to przyjdź i powiedz. Ja tam go nadal nie lubię ale ty to co innego. Jakbyś miała ochotę by ktoś go trzasnął po gębie to się nie bój, jego tam pewnie u was nikt nie ruszy ale ja mogę i to bardzo chętnie. Ale to tak mówię. Wiesz, fajnie by wam się udało. I w ogóle. Nie wiem co mam powiedzieć. Głupoty pewnie gadam. - Nix składał życzenia Alice. Złapał ją w objęcia jak ukochaną siostrę i mówił. Kiwał głową w stronę stojącego obok szefa Runnerów wcale się nie przejmując, że on może to usłyszeć. Też mówił jak brat który nie lubi męża siostry i chętnie by go ze schodów spuścił ale jednak ze względu na nią mu to odpuści. Ale jednak z cichą nadzieją, że kiedyś może jednak będzie okazja do spuszczenia go z tych schodów.

- Czacha nie wiem co ty widzisz w tym Śmieszku. Ale widocznie to widzisz czego ja nie widzę. U nas jest mnóstwo świetnego towaru więc wiesz Czacha jakbyś chciała to korzystaj. Jakby co to ty jesteś od nas a nie on. - szef mafii uśmiechnął się wskazując lekko głową na otaczających ich tłumek Runnerów. O “świetnym towarze” mówił na tyle bezczelnie jednoznacznie, że równie dobrze mogło chodzić o koks, wódę, fury jak i inne zamienniki Ślicznego. - Ale muszę ci przyznać jedno. Zaskoczyłaś mnie. Już miałem temu zgredowi pokazać sztuczkę z papierosem jak temu żołnierzykowi. - zaśmiał się chrapliwie Guido pstrykając petem. Wcześniej gdy tak pstryknął innym petem po chwili padł strzał przy bucie nowojorskiego kapitana. Teraz pet poleciał mniej więcej w stronę “nowojorskiego” brzegu ale tym razem żaden strzał nie padł. - Ale dałaś czadu Czacha. Naprawdę dałaś Czadu. To było kozackie. - przyznał Guido coraz mocniej kiwając głową jakby zgadzał się sam ze sobą. - Wiem, że to nie wynagrodzi tego co zrobiłaś. Ale chciałbym okazać ci swoją wdzięczność w tych ubogich i skromnych warunkach. I dam ci prezent. - powiedział i pod koniec już mówił jak zazwyczaj gdy zaczynał swój show. Teraz też zgromadzeni Runnerzy i tak podskakujący już z radości i euforii na moment jakby się ucieszyli. Guido wskazał na Billy Bob kurczowo przyklejonego prawie w tym tłoku do schwytanej i obitej kapral Nowojorczyków.

- Chodź no tu Anitko. - Guido zaprosił gestem wskazaną dwójkę i młody Runner posłusznie wyskoczył z tłumu trochę pchając a trochę ciągnąć Swager ze sobą. Guido położył dłoń na barku jeńca i zaczął ją obchodzić dookoła. - Wiesz czemu taka zwykła kapral jest taka ważna? Czemu tak za nią latają? Czemu tak udają, że to taki zwykły kapral? Czemu ona sama tak udaje? - Guido zatrzymał się za kapral i położył jej drugą dłoń na drugim ramieniu. Ale, że był od niej wyższy to nadal widać było mu twarz. Kapral szarpnęła się desperacko.

- Zamknij się! - krzyknęła rozpaczliwie przez już nieźle napuchnięte i pocięte kastetem wargi. Jednak ze skrępowanymi nadgarstkami, trzymającym ją wciąż młodzikiem i szefem gangu nie miała szans. Guido roześmiał się rozbawiony postawą kobiety z Nowego Jorku. W ogóle wydawał się mieć wyśmienity humor.

- Bo to jest córeczka tatusia. - Anita znów próbowała się wyszarpać i zakrzyczeć Guido ale wyszło jej podobnie jak poprzednim razem. - Bardzo ważnego tatusia. - kapral wydawała się być na skraju histerii widząc do czego zmierza szef bandy. Szarpała się jak dzika kotka złapana na smycz i Billy Bob który przejął na siebie lwią część szarpaniny miał wyraźne trudności by ją utrzymać. Jego wątłość by nie rzec cherlawość pewnie wcale mu nie pomagały w tym zadaniu. Oddawał się mu jednak z pełnym zaangażowaniem gdy szef był tuż obok. Za to reszta bandy dała się ponieść widowisku i z przyjemnością i niecierpliwością oczekiwała wielkiego finału jake naszykował szef. Też płonęła już w nich ciekawość widząc jak schwytany jeniec broni się przed ujawnieniem jego tajemnicy.

- To jest córeczka samego “Bombera” Harrisona. Ich szefa który nimi tu zarządza. Prawda Anitko? - wyjawił wreszcie Guido patrząc prosto na Czachę. Dopiero na końcu gdy zapytał pewnie nie czekając na odpowiedź spojrzał na schwytanego jeńca. Zaś kapral jakby dla odmiany zamarła w bezruchu. Gdy padło nazwisko wyglądało wyglądała jak sflaczały balon z którego nagle uszło powietrze.

- N-ni-nie… Nieprawda… Jestem Anita Swager kapral NYA, numer… - czarnowłosa kobieta w mundurze choć wyglądała na złamaną próbowała z uporem powtarzać to co zwykle ale tym razem brzmiało to słabo i raczej jak ktoś widział jej własny kontrast emocji jakie zaprezentowała nie mógł raczej dać się nabrać, że z tą Anitą i kapralem, tylko zwykłym kapralem, to tak cała prawda jeśli cokolwiek. Ją samą zagłuszył szybko szyderczy śmiech runnerowej bandy. Oni na pewno jej już w to nie wierzyli.

- I to jest mój prezent dla ciebie Czacha. Daję ci ją. Zrób z nią co uważasz. Chcesz to im ją oddaj a chcesz to ją sobie zatrzymaj. - Guido stanął tak, że jednej strony trzymał dłoń na ramieniu kaprala a drugą na ramieniu szamanki jakby je sobie przedstawiał. Kobieta w mundurze z napuchniętą twarzą, świeżymi rozcięciami na wargach, policzkach i łuku brwiowym stała naprzeciwko kobiety w białej sukience która rano większość tych rozcięć jej uczyniła. Teraz jednak kapral zdawała się jednak przede wszystkim przytłoczona tym, że jej tajemnica wyszła na jaw. Billy Bob z wyraźną satysfakcją wyciągnął rękę w stronę Czachy by przekazać jej sznurek. Uśmiech zamarł mu na wargach gdy usłyszał odchodzącego w stronę Brzytewki Guido. - Billy Bob twoje zadanie się nie zmienia, zmienia się osoba dla której pilnujesz ale nie której pilnujesz. - młodzik skrzywił się nagle jakby odkrył, że Hegemon, szef mutantów z ich strefy w Det, jest jego ojcem.

Po chwili przerwy związanej z przekazaniem jeńca zabawa, gratulacje, okrzyki, życzenia znów zaczęły żyć własnym życiem. Nowożeńców chyba chciał dotknąć, porozmawiać, życzyć im czy coś dać chyba każdy. Jedną z pierwszych osób był Tony. Składał gratulacje i swojej pierwszej przybranej córce i tej drugiej którą poznał kilka godzin temu a przed chwilą poprowadził ją do nieistniejącego ołtarza na środku mostu w osadzie gdzie nie pałano do nich miłością do ślubu którego udzielał im kapłan Armii z którą się od kilku dni wyrzynali z wzajemnością a sakramentu udzielił im kapłan który pewnie wolałby im prędzej udzielić ostatniego namaszczenia niż ślubu. A jednak. A jednak wbrew wszystkiemu udało im się.

Tony też porozmawiał i z panami młodymi. Z Guido który teraz był jego zięciem i z Nixem dla którego był nie tylko dowódcą ale i mentorem i wzorem do naśladowania. I świeżo przybranym ojcem jego żony. Nix wciąż nazywał go szefem i okazywał pełną szacunku rezerwę związaną z pozycją i autorytetem olbrzymiego Pazura. Tony zwracał się do niego chcąc mu dodać otuchy i to chyba działało bo Nix jak zwykle przy szefie z jednej strony do razu się spinał by wypaść jak najlepiej a z drugiej wszelkie pochwały czy dobre słowo szefa potrafiło go wręcz uskrzydlić. Guido zaś nadal nazywał Tony’ego “staruszkiem” drwiąc sobie z czołobitności jaką jego zdaniem okazywał mu Nix. Sama rozmowa między ojcem a zięciem była taka jaką między innymi można by oczekiwać po młodym mężczyźnie ktoremu udało się wyrwać córeczkę spod opieki surowego i silnego ojca nawykłego do spławiania kolejnych amantów. Obydwaj jednak wydawali się być upojeni chwilą i szczęściem więc gdy się nie skupiał ktoś na “staruszkowaniu” jakie uskuteczniał Guido to właściwie było jak to na ślubach być powinno między ojcami a zięciami.

W tym wszystkim trochę pogubiły się druhny. Kręciły się co prawda w pobliżu par młodych ale tłum ich rozdzielał, łączył, znów rozdzielał i znów łączył. Same się odłączały lub podłączały tak samo jak chyba każdy w tym hałaśliwym zamieszaniu. Boomer wydawała się przytłoczona tymi wszystkimi twarzami, okrzykami i hałasem. Najczęściej trzymała się blisko Czachy i Nixa pewnie ze względu na Nixa przy którym czuła się chyba bezpieczniej. Tweety natomiast miała swoje pięć minut. Darła się, śmiała, chichrała chyba z każdym i pewnie nikomu nie zapomniała przypomnieć, że jest druhną. Ona też przypomniała o tradycji rzucania welonów przez panny młode. Nie zapomniała też, że druhny też mogą łapać welon ani o tym głośno przypomnieć.

Byli też Bliźniacy i Taylor. Taylor z racji obydwu rąk na temblakach obściskał obydwie panny symbolicznie. Nie mówił też za dużo ale jak rzadko kiedy uśmiechał się a Alice nie pamiętała by się z czegoś śmiał jak nikt kawału czy żartu nie powiedział. Nixa od niechcenia trzepnął temblakiem w bok. Dopiero z Guido postał chwilę dłużej i porozmawiali we dwóch choć ani jeden ani drugi wylewny nie był to jednak widać było wspólne dzielenie się radością. Bliźniacy dla odmiany mimo, że kuśtykali w swoich pobandażowanych rękach i nogach to byli bezczelni, hałaśliwi, roześmiani jak zwykle. Najbeczelniej na świece wycałowali w biały dzeń z języczkiem na oczach jednego a potem drugiego pana młodego najpierw jedną a potem drugą pannę młodą. I choć Guido miał silne rozwinięty terytorializm a Nix za nimi nie przepadał to obydwaj uwinęli się tak szybko, z taką swadą i humorem, że wszyscy chyba odbierali jako kolejny ich numer tak bardzo dla nich charakterystyczny z tą bezczelną żywiołowością jaka była wręcz ich firmowym znakiem rozpoznawczym. Lenin też nie zapomniał o swojej kumpeli. Jako prezent wręczył jej runnerową, wyćwiekowaną skórzaną kurtkę z wieloma naszywkami dzięki którym mogła wyglądać jak pełnoprawny Runner.

Gdzieś przy barierce mostu stała trójka stróżów prawa. W większości milczeli. Do strzelaniny nie doszło, szanse, że wybuchnie znacznie zmalały a mundurowi z gwiazdą w klapie niezbyt czuli się związani z tym całym rozbawionym i rozwrzeszczanym tłumem tuż obok. Nowojorczycy gdy zaczęła się ta impreza na środku mostu dali znać, że wracają na swój brzegi i naprawdę tam wrócili. Stali lub siedzieli teraz przy swojej terenówce. Szeryf nie sprawiał wrażenia zadowolonego. Próbował wytargować ustępstwo ze strony Runnerów by odzyskać swoich ludzi zabranych przez nich zimą. Przez gambit tej czarnowłosej panny młodej jaki wywarł wrażenie na kapelanie Nowojorczyków nic z tego nie wyszło. Co dalej z tym Runnerzy zrobią nie było wiadome. Teraz skakali, wrzeszczeli i składali parom młodym życzenia i tendencja była coraz bardziej ku eskalacji hałasu i imprezy. Trójka stróżów prawa wobec dwóch czy trzech tuzinów gangerów prezentowała się dość mikro.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 05-06-2017 o 20:45.
Pipboy79 jest offline