Młody mężczyzna przed trzydziestką siedział za biurkiem z czarnego mahoniu. Siedział na wózku inwalidzkim, nogi natomiast okryte miał kocem w kolorze jaskrawej zieleni - tak jakby starał się zarazem zamaskować swoje inwalidztwo i zwrócić na nie uwagę obserwatora. Tak, aby wytrącić go z równowagi. Nie było to trudnym zadaniem. Nie jeśli wzięło się pod uwagę fakt, że za rozmówcę miał maluczkiego handlarza lewym towarem z Westside, który bał się własnego cienia równie mocno jak ingerencji policji w swoje interesy. Jules wyciągnął dłoń po leżące na tacy z owocami jabłko, ale Charlie czuł się tak, jakby chłopak sięgał przez stół z zamiarem zaciśnięcia rąk na jego krtani. Każda sekunda spędzona w tym staromodnym, wyglądającym jak profesorska kanciapa gabinecie sprawiała, że przymusowy gość podwajał wysiłki wkręcenia się w zajmowany fotel i ukrycia własnego jestestwa, które zdawało się być plamą – skazą na idealnie komponującej się całości stworzonej przy użyciu mieszanki ekstrawagancji i powściągliwości. Wszystko – od półek wypełnionych dziełami siwych głów, o których nigdy nie słyszał, aż po świeżo naoliwione drewniane powierzchnie – mówiło mu, że tu nie pasuje. Że jest ludzkim zerem, marnotrawstwem genów. Kimś, kto popadnie zapomnienie w pięć minut po swoim pogrzebie, nigdy nie osiągając niczego godnego uwagi. Ale mimo obecności tego kąsającego uczucia, mimo tego, że waliło ono nań falami z każdej strony, Charlie nie czuł się do końca jak zlepek fekaliów. Nadal miał w sobie nie do końca wygaszoną iskierkę nadziei. Głównym powodem tej buty były oczy gospodarza. Nie odnalazł w nich bowiem pogardy ani zniesmaczenia, jak wstępnie się spodziewał. Nie. Były to ślepia zakrapiane sympatią i ojcowską troską, a ziejące z nich spojrzenie nie zawierało nowobogackiej arogancji czy chęci zmieszania goszczonej osoby z błotem. To był wzrok kogoś, kto nie miał nic do udowodnienia, kogoś, kto gratyfikację własnego ego stawia niżej niż realizację wyższych celów. - Charlie… Charlie Clutch, prawda? Jak się pan ma? Mam nadzieję, że życie dobrze pana traktuje. Jak się trzyma Marie? Słyszałem, że kilka tygodni temu urodziła się wam mała pociecha? – zapytał uprzejmie Jules. W pierwszej chwili miał zamiar nagryźć złapany owoc, ale zatrzymał go w połowie drogi do ust, najwidoczniej wiedziony jakąś formą szacunku dla goszczonego mężczyzny. - Tak – dobiegła chwiejna odpowiedź z drugiej strony biurka – Chłopiec, nazwaliśmy go Timothy. Po moim ojcu, który zginął w Zatoce Perskiej – odległość pomiędzy dwoma osobami wypełniła chwila niezręcznej ciszy. Przerwał ją Jules. - Rozumiem. Jestem pewien, że będzie nosił je z dumą. To jedna z tych tradycji, które powinno się kultywować częściej. Powiem szczerze, że miałem zamiar wysłać Marie kwiaty i kosz z owocami, ale… także byłem w tamtym okresie dosyć poważnie niedysponowany.
„Niedysponowany”, tak? Charlie uważał to za spore niedopowiedzenie. Chłopak winien był się cieszyć, że w ogóle jest jeszcze wśród żywych. Z którego to piętra wypadł? Ósmego? Dziewiątego? No I gdzie zakończył swój lot? Na dachu czyjegoś samochodu? A mimo to siedział tu jak jakaś parodia Ojca Chrzestnego I pieprzył w najlepsze o jego żonie. Najwidocnziej przez ten balkonowy wyskok do końca posypało mu się w głowie. Strugał wielkie ważniaka, kiedy w rzeczywistości był tylko podrzędnym, pieprzącym wszystko, co się dało obszczymurem, który za grosz nie rozumiał praw rządzących ulicą. A teraz strugał wielkiego dona? Nigdy nie będzie nawet w połowie człowiekiem, jakim był jego o… - Kat? Katherine? – wywołana do odpowiedzi, przez boczne drzwi gabinetu weszła nastoletnia dziewczyna o rudych włosach. Podobno pełniła funkcję opiekunki inwalidy, ale powierzane jej zadania przywodziły na myśl raczej sekretarkę. Taka z amerykańskiej telenoweli. Wzgardliwy uśmieszek wyższości bijący z jej oczu zdawał się kategoryzować Charlie’go jako coś tylko nieznacznie lepszego od wiadra fekaliów. - Tak, Wasza Dostojność? – nawet swojego szefa traktowała mieszanka wzgardy i ironii.
__________________ Beware he who would deny you access to information, for in his heart he dreams himself your master. - Commisioner Pravin Lal, Alpha Centauri |