Powiadają, że kto żyje bez niebezpieczeństw, nie żyje wcale.
Nie da się ukryć, że niebezpieczeństw, jakie ostatnimi czasy spotykały Stonera, starczyłoby na kilka długich żyć. I nie dało się ukryć, ze Stoner zdecydowanie wolałby przynajmniej kilka dni spędzić w ciszy i spokoju, bez narażania się na padające z różnych stron ciosy, bez Losu, podstawiającego mu co chwila nogę.
Obawiał się, że to, że był żywy, było chwilowym kaprysem wspomnianego Losu, który najwyraźniej czerpał chorą przyjemność z jego męczarni. A może to bogowie rzucali kośćmi w grze o jego duszę? Tyle tylko, że Rincewindowi pomagała Pani, a kto pomoże Stonerowi?
Zostawił za sobą szereg trupów - i towarzyszy, i wrogów. Gdyby do tej listy dołączył siebie, poświęcenie tych pierwszych poszłoby na marne. Na marne poszłyby również i jego czyny, niektóre z gatunku takich, o jakich nie wspomina się nikomu, nawet najbardziej zaufanej osobie. Zamiast się nad sobą użalać musiał wziąć się w garść, zabrać się do roboty. Przygotować do wyprawy, bo nie miał czasu, by się miesiącami kurować i planować.
Najgorsze było to, że jakiś sukinsyn nie tylko spalił farmę, ale i obrabował ze wszystkich przydatnych rzeczy. Albo też kto inny zabrał wszystko, co przydatne, a kto inny spalił zabudowania, zawiedziony faktem, że nie ma co zabrać. Z punktu widzenia Stonera było to obojętne.
Prawie dwa dni poświęcił na przygotowania - musiał zadbać o ekwipunek i jedzenie. Karabin, garść nabojów, nóż, parę metrów sznurka, kilku kawałków drutu, parę zrobionych z gwoździ haczyków. Jedna 'żelazna' porcja jedzenia. Podreperowana torba, niegdyś będąca własnością Marka. Parę kilogramów upieczonych ziemniaków. Prowizoryczna kula. Kilka pasów, zabranych z gurkhi.
Jhonowi niewiele zostawił - prymitywną dzidę, wystrugany z drewna nóż, sidła, resztę ziemniaków. Nad tym, jakie to niesprawiedliwe, postanowił pozastanawiać się kiedy indziej.
* * *
Dwa dni zdecydowanie nie wystarczyły, by wykurować nogę, więc droga w stronę rzeki trudno było nazwać spacerkiem. Gdy wreszcie znalazł się na brzegu, zaszył się w krzakach, by odpocząć. Dopiero po dłuższej chwili zajął się tym, co najważniejsze - rzeką. A dokładniej - rozmyślaniami nas sposobem dostania się na drugi brzeg. Zaś Alabama była szeroka i po ostatnich deszczach miała dużo, bardzo dużo bardzo mętnej wody. W mętnej wodzie ponoć dobrze łowiło się ryby, ale to była jej jedyna zaleta, a poza tym Stoner miał w głowie nie łowienie ryb.
Gdyby wcześniej o tym pomyślał, rozmontowałby koło zapasowe i zabrałby dętkę... jeśli oczywiście koła gurkhi nie były bezdętkowe. Ale nie pomyślał i teraz musiał nadrabiać zaległości w pracach przygotowawczych.
Sądząc po śladach miejsce, w które trafił, cieszyło się pewną popularnością. Wygadało na to, że gdyby przybyć tu parę godzin wcześniej, to wylądowałby w środku imprezy z ogniskiem i alkoholem w rolach głównych. I, sądząc po śladach butów, z udziałem kobiet. Jednak bez porozrzucanych to tu, to tam prezerwatyw. Co mogło świadczyć o wszystkim i o niczym. Na przykład o tym, że urządzili tu stypę po zabiciu kogoś i wrzuceniu go do wody.
Ciekawe było, czy przyjazdy tutaj zawsze wiązały się z wysłaniem kogoś w zaświaty, czy też akurat teraz to się komuś przytrafiło, jednak Stoner nie miał zamiaru czekać, aż imprezowicze zdecydują się na kolejną wizytę. Wolał bez świadków przedostać się na drugą stronę.
No i wolał nie pozostawiać żadnych śladów. Zawsze lepiej być myśliwym niż zwierzyną, a ślady wojskowych butów zdecydowanie odróżniałyby się od tych, jakie na mini plaży pozostawili ostatni goście. Czy warto było zaryzykować dla paru plastikowych butelek?
Stoner odciął z okolicznych krzewów dwie gałęzie, po czym ściągnął buty i na bosaka spróbował odwiedzić okolice ogniska, tak stawiając stopy, by trafiać w pozostawione na piasku ślady butów. A tam, gdzie to nie było możliwe, kładł na ziemi gałęzie, by zostawiać jak najmniej dowodów swej obecności w tym miejscu. Jakoś nie spodziewał się, by kolejny deszcz zechciał łaskawie zatrzeć wszelkie ślady.
Znalezisk zbyt wiele nie było - jedyną ciekawą rzeczą, jaka poniewierała się na plaży, była zapalniczka z wygrawerowaną literą T. Działająca zapalniczka, ale mimo tego Stoner postanowił jej nie zabierać. Było bardziej niż prawdopodobne, że właściciel przypomni sobie, że ją zgubił, przypomni sobie, gdzie mógł ją zgubić i postanowi ją odnaleźć. A wtedy dokładnie przeszuka okolicę i dowie się, że ktoś tutaj gościł, co Stonerowi potrzebne było jak dziura w moście.
Samochody były, tak na oko, dwa, i - Stoner miał takie wrażenie - pojechały w dół rzeki. Z tego wynikało, że była tam jakaś cywilizacja, ale z takich cywilizacji Stoner cieszył się mniej więcej tak, jak Robinson na widok bandy ludożerców. A skoro tamci pojechali w jedną stronę, Stoner wybrał drugą - w górę rzeki.
Przemykając się między krzewami i kryjąc przed wzrokiem potencjalnych obserwatorów ruszył wzdłuż brzegu, wcześniej rzuciwszy do rzeki obie gałęzie i dopilnowawszy, by spłynęły z prądem.
Jakąś godzinę później dojrzał w oddali coś, co mogło być mostem.
I pojawiło się pytanie - iść dalej i próbować przejść normalnie na drugą stronę, czy też spróbować przepłynąć rzekę. Stan zdrowia i szerokość rzeki sugerowały pierwszą opcję, 'serdeczne powitanie' podczas próby noclegu i późniejszy pościg przemawiały za rozwiązaniem drugim.
Gdyby nie tkwiący tuż przy brzegu pień, Stoner zapewne ruszyłby w stronę mostu, ale wobec takiego prezentu od losu zdecydował się zaryzykować.
Zjadł parę ziemniaków, poczekał, aż się trochę ściemni, po czym rozebrał się i starannie i solidnie przywiązawszy cały dobytek do gałęzi drzewa. A potem popchnął pień.
"Tratwa" początkowo nie chciała się ruszyć, lecz po chwili drgnęła i ruszyła z prądem, a Stoner, trzymając się z całych sił gałęzi szedł po dnie, popychając pień w stronę głównego nurtu. A potem zaczął płynąć.