Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-06-2017, 17:10   #160
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Tak wiele krwi. Umęczony świat pośród Wieloświatów. Niektórzy mówią, że to co dzieje się w Dominium kładzie się cieniem na innych planach, na innych płaszczyznach. Każda śmierć, każdy gwałt, każdy zły uczynek. Inni twierdzą wręcz przeciwnie. Że to Dominium przyjmuje echa tego, co dzieje się na innych światach z którym połączone jest niewidzialnymi więzami. Że Dominium jest niczym rynsztok, do którego spływają wszelkie brudy innych światów. Jest kloaką Wieloświatów. Przyciąga to, co najgorsze. I czyni z tego jeszcze większą obrzydliwość.

Takim już jest miejscem to Dominium. Dominium Zniszczenia.

ENOCH OGNISTY, ME’GHAN ZE WZGÓRZA i TOBIAS GREYSON

To były krótkie pertraktacje. Ale tak to już jest, gdy naprzeciwko siebie staną dawni wrogowie. Gdy do głosu przejdzie nieprzejednana nienawiść podsycana przez stulecia przemocy i wojen.

To pasowało jednak Ludowi Nar. Wojna. Zrodzili się ognia i w ogniu przypieczętowali swój los. Stal i okrucieństwo bitewnego pola było tym, co przemawiało do nich najlepiej.

Przez szereg wojowników przeszedł szmer. Zadudniły miecze walące o tarcze. Z ust wyrwał się przeraźliwy okrzyk, który niczym grzmot przetoczył się po okolicy. Uderzył w szeregi wrogów i zapewne zasiał w nich ziarno strachu. W każdym by zasiał.

Enoch czuł, jak skóra na nim płonie, jak w żyłach płynie nie krew, lecz płynna magma. Ci, którzy spojrzeli w jego oblicze widzieli ogień w oczach i widzieli płomienie ognia obejmujące włosy, wylewające się z ust. Enoch urósł. Wyraźnie nabierając masy i wysokości, wzrostem dorównywał już Var Nar Varowi. Twarz Wieloświatowca pokryła twarda, gadzia łuska przyjmując jakąś pośrednią formę między pyskiem jaszczura a obliczem człowieka. Nie przeszkadzało to mu. Miecz w rękach też był płonącą klingą zrodzoną z rozsadzającej go wściekłości.

Me’Ghan też poczuła zmianę. Na jej czole otworzyło się trzecie oko, rozświetlone luminą. Topór w ręku kobiety płonął dziwaczną światło-mgłą. Była spokojna. Dziwnie spokojna. Gotowa, by ruszyć w wir walki.

I w końcu Tobias. Nieco zagubiony. Ktoś wcisnął mu w dłoń długi, szeroki miecz pokryty zawiłymi ozdobami Ludu Nar. Czuł się tak zwyczajnie gdy patrzył na swoich towarzyszy – Me’Ghan i Enocha. Taki … szary, nijaki, słaby.

Var Nar Var ryknął dziko i Lud Nar ruszył do walki. Bez większej strategii. Po prostu lawina ciał, ostrzy, pancerzy i tarcz pędząca na spotkanie zielonoskórych kreatur zakutych w pancerze, z bronią w rękach i gotowych zabijać.

CELINE „CZYSTA FALA”

Stworzenie oddało spojrzenie i … zawahało się. Po raz pierwszy Celine poczuła w nim jakąś lukę. Cień słabości. Jakby jej słowa znalazły słaby punkt.

Jóns też milczał. Zmrużywszy oczy wpatrywał się to w posłańca Maski, to w Celine jakby wahał się, co ma zrobić. Jego Córy wyczul chyba tę słabość bo miecze w ich dłoniach lekko drżały.

Wszystko wydawało się napięte, jak tuż przed burzą. Albo przed bitwą.

I w tym momencie jeden z kruków wirujących w dzikim tańcu pod sklepieniem wrzasnął przejmująco.

- Krew!
- Wojna! – kolejny podchwycił pierwszy okrzyk.
- Bitwa!
- Lud Nar walczy z Maską!
- Siostry zabite!
- Zginęły!
- Lud Var już wie!

Żałobne skrzeczenie rozbrzmiało pod dachem. Na Celine spadło pióro. Czarne krucze pióro. Dotknęło jej włosów i wtedy to poczuła. Dreszcz przebiegający przez jej trzewia.

Czuła … moc. Tak można było to określić. Wiedziała, że mogłaby teraz zmienić się w kruka. Poszybować pomiędzy inne kruki i odlecieć dokądkolwiek by zechciała.

- Wiedzą o twojej zdradzie, Władco Gniazda – powiedział posłaniec Maski.

- Bierz ją – Jóns był przyparty do muru i tak zadziałał. – Powiedz Masce, że zaczęła się wojna a ja, tym razem, będę stał u boku prawdziwego władcy Dominium.

Ciemne oczy spojrzały na Celine. Beznamiętnie i bezdusznie.


KENT OD OSTRZY

Otworzył oczy spoglądając na pokryte cierniami ciało. Nie czuł bólu. Nie czuł strachu. Nie czuł niczego. Spoglądał na bezpłciową istotę – wierną służkę czy też służącego, nie miało to znaczenia czym jest. Wiedział, że Sopor go nie zdradzi. Że poprowadzi go do jego Ostrze. Pozwoli odzyskać Luminę.

Ciernie wokół tronu poruszyły się, zatańczyły, splotły tworząc nad nim kopułę dachu. Z ostrych kolców skapywała krew. Padała na ciało Kenta wsiąkając w skórę. Kolce powoli zmieniały barwę. Z brązowo-czarnej na szkarłatną.

Kent poczuł, że coś dzieje się z jego zębami. Że z normalnych kości robią się również kolczastymi cierniami. Ostrzami.

Spojrzał na Sopor. Powoli odzyskiwał kontrolę nad tym co się działo z jego ciałem. Mógł skryć kolce pod miękką tkanką. Znów stać się … zwyczajnym. Podatnym na zranienia.


ENOCH OGNISTY

Biegł w pierwszym szeregu mając przy sobie towarzyszy broni. Ryczał wściekle, wypluwając z siebie jęzory ognia, które paliły wrogów, robiły dziury w ich szykach a on – olbrzym zniszczenia – rzucał się w te szczeliny rąbiąc i tłukąc. Każdy cios był zabójczy, precyzyjny, morderczy. Przecinał pancerze, jakby były z papieru. Rozcinał ciała, jakby były z miękkiej gliny. Kruszył kości jak patyki, a czaszki jak skorupy jajek.

To był jego żywioł! Czuł to! Był panem bitewnego pola. Zwiastunem śmierci. Ognistym chaosem, który przetaczał się po wrogach jak demon zniszczenia.
Owszem, otrzymał kilka ran, które jednak w niczym mu nie przeszkadzały. Mordował z furią, a przed oczami miał tylko ogień.

Czasami, z rykiem, dawał mu się z siebie wyrwać i wtedy spopielał kolejnych Szarpaczy stapiając ciało z pancerzem, paląc mięso na popiół.

Aż w końcu wróg poszedł w rozsypkę i niedobitki w popłochu uciekały do swoich nor.
Nie było sensu ich ścigać.


ME’GHAN ZE WZGÓRZA


Wiedziała co ma robić. Smukła i szybka, zwinna niczym sama śmierć, wirowała pośród wrogów powalając ich swoim toporem. Jej trzecie oko uwolniło kilka świetlistych postaci, które niczym jej jaskrawe bliźniaczki wirowały wokół niej, tnąc i mordując.

W odróżnieniu od Enocha, który był ogniem zniszczenia ona była lancetem skalpela. Ruszała tam, gdzie opór wydawał się być najsilniejszy i rozcinała go bez cienia litości, nie dziwiąc się swoim czynom, jak lekarz wycinający ognisko choroby z ciała.

Z jej ręki zginął wódz jednego z klanów Szarpaczy, a ona nawet nie zwolniła morderczego tańca.
Wachlarz miał rację. Skończył się czas pokoju. I zaczął czas wojny. A na tym – ku swojemu zdumieniu – znała się doskonale.

Powaliła kilku czterorękich olbrzymów otoczona poświatą, która chroniła ją przed ciosami i wrogimi ostrzami.

Wokół niej ginęli wrogowie i wojownicy z Ludu Nar. Ci pierwsi na zawsze. Ci drudzy po chwili podnosili się ze zbrukanej posoką ziemi i ruszali dalej do walki. Nieśmiertelni. Nie do zatrzymania.

Aż w końcu wygrali. Złamali opór wroga i zmusili do panicznej ucieczki.

Maska dostał to co chciał. Czuła to. Wiedział, że straci te sługi i wcale go to nie obchodziło. Obchodzili go tylko oni. A teraz już wiedział, że Me’Ghan i Enoch już tutaj są i ze odzyskali większość swoich mocy. Tylko nie pamięć.

TOBIAS GREYSON

To było jakieś szaleństwo. Ale Tobias poddał się mu, jak ryczący i wałczący wokół niego wojownicy z Ludu Nar. Zderzyli się z linią wroga. Wdarli w jego szeregi. On również. W przypływie dzikiej siły rąbał i ciął podarowanym mieczem. Trafiał wrogów i odskakiwał. Zaskoczony swoją zwinnością i siłą.

Obok walczyli inni. Wprawnie i skutecznie powalając wrogów. Ale i im się obrywało. Niekiedy ostrze wrogiego oręża przecinało ciało któregoś z jego sojuszników lub rozrąbywało czaszkę i następny wojownik padał na ziemię.

I wtedy właśnie Tobias dostrzegł coś przerażającego. Nawet roztrzaskana czaszka nie powstrzymywała Ludu Nar. Wojownik padał martwy, by po chwili poderwać się z ziemi, pochwycić oręż i ruszyć na wrogów.

Wokół nich leżały tylko sługi Maski. Nawet śmiertelna rana nie powstrzymywała wojowników Ludu Nar.

Cios przyszedł znienacka. Zadany przez któregoś z zielonoskórych wojowników Maski, które Lud Nar zwał Szarpaczami.

Przebił ciało Tobiasa, kiedy ten odskakiwał przed innym atakiem. Cios zadany przez sługę Maski był potężny. Rozrąbał ciało, pogruchotał żebra i przeciął płuco Tobiasa.

Ból był potworny. Wieloświatowiec upadł na ziemię, dwóch wojowników z Ludu Nar odciągnęło go w tył, a potem porzuciło na zasłanej trupami wrogów ziemi i pobiegło dalej, wyjąc w szale zniszczenia.

Tobias zamknął oczy i ujrzał nad sobą twarz kobiety.

Znał tę twarz. Te jasne włosy. Zielone oczy. Tańczące w nich ogniki sympatii. Znał to imię. Miał je na końcu języka. Ale nie zdołał go wymówić. Plunął krwią i odleciał w ciemność.

Nie słyszał już, jak nad polem walki wznosi się tryumfalny okrzyk zwycięstwa. Lud Nar zwyciężył. A jedyną ofiarą bitwy po ich stronie był on. Tbias Greyson. Akrobata i cyrkowiec.


LIDIA HRYSZCZENKO


Lidia skrzywiła się, kiedy jego ślina na nią pryskała. Oddychała ciężko, starała się zachować spokój, ale gdy już w normalnych warunkach miewała problemy związane z nerwicą, to teraz tym łatwiej nie było - czuła, że się poci, jest cała mokra ze strachu. Już związanie nie było potrzebne do kłopotów związanych ze złapaniem oddechu. Przez moment miała nawet wrażenie, że zemdleje, bo kręciło się w głowie. Potrząsnęła głową, żeby to wrażenie odegnać.
Spojrzała na wiśniowy nóż i przez chwilę się zastanawiała, starając nie wybuchnąć krzykiem czy płaczem. Niemniej strach utrudniał procesy myślowe, zamiast pomysłu w głowie jawiła się tylko zimna pustka. Póki co jedynym pomysłem wydawało się “przebudzenie płomienia”, tyle że niekoniecznie takiego, jakiego sama by sobie życzyła.

Wzięła parę wdechów-wydechów, po czym powiedziała cichym głosem:
- Od… wyjaśnienia czego ode mnie chcesz.
- Prawdy - powiedział wyraźnie napawając się chwilą.

Lidia zaś nie napawała się chwilą. Była skrępowana, i to w wielu znaczeniach tego słowa. Ten cały “płomień” jakoś się wcale nie zjawiał, chyba że chodziło o wściekłość i nienawiść. Pierwsze - faktycznie była zła, ale bardziej przestraszona. Drugie - tutaj lista przedłużała się co jakiś czas, ale nieustannie. Szymon został jej właśnie nowym elementem, który miał nawet szansę wyprzeć Maskę, a w tym momencie ostro konkurował z Nią i tym pionkiem Arraniz - nieważne jak mu było, nie był wart ani krzty uwagi.

- Odnośnie?
- Co tak naprawdę zamierzasz!?

Znów lakoniczna odpowiedź, lecz nie ona była najgorsza. Szymon był nieobliczalny i niebezpieczny, w dodatku Lidia nadal nie mogła się uwolnić i nie wyglądało na to, że będzie w stanie sama tego dokonać.

Torba leżała kawałek dalej w pobliżu szaleńca, lecz i to nic jej nie dawało. Gdyby wiedziała, że tak się skończy wyprawa do Domu Pielgrzymów, to by się tam nie udawała.

Co zamierzała? Płakać? Nie chciała dawać mu radochy. Drzeć mordę? To byłoby lepsze, ale równie dobrze mogłaby poprosić Szymona, by ją dziabnął tym nożem, bo wcale nie było jasne, że ratunek przyjdzie. Wzięła z trudem następny wdech. Pomysł dalej się jej nie klarował i bez wydatnej pomocy dobrego ziomka wieloświatowca. Chyba będzie musiała improwizować.
- Chodzi ci o to, co w tym świecie chcę zrobić? Walczyć.
- Doskonale. A z kim? - przyglądał się ostrzu noża jakby sycąc wzrok jego kolorystyką stygnącej wiśni.
- Z Maską.
- Serio - zarechotał. - A jeszcze kilka godizn temu, jak cię do tego namawiałem powiedziałaś nie. Ktoś tutaj kłamie! - zbliżył nóż do jej twarzy. - Ja czy ty? A może ktoś inny? Kto? Kto jest kłamczuchem? Kto, Niebieski Ptaku?
- Powiedziałam, że nie pójdę teraz do siedziby Maski, a nie że nie będę z nią walczyć w ogóle. Przestań mi wciskać coś, czego nie powiedziałam, kłamczuchu! - Lidia rozzłościła się.

Kiedy podszedł bliżej kopnęła go wściekle, a potem wrzasnęła. Z jej gardła wyrwał się ten przeraźliwy krzyk od którego waliły się mury. Simeon odleciał w tył. Gruchnął w ogień. Podpalił na sobie spodnie.

Lidia zwisła bezwładnie. Ten okrzyk wyczerpał ją. Gdzieś w tle słyszała odgłos pękającej kolumny. Rumor walącego się muru. Faktycznie. Było tak jak mówił Pielgrzym. Głos Niebieskiego Ptaka potrafił burzy mury.

Na Szymona był jednak niewystarczający. Mężczyzna podszedł do niej. Ubranie dymiło a w oczach płonęło szaleństwo. Doskoczył do niej i ciął dziko. Z wprawą.

Nie zamknęła oczu.

Ostrze przecięło więzy. Nie ciało, jak sądziła. Szymon zaśmiał się i cisnął nóż w ziemię, koło niej.

- Taką cię lubię, Niebieski Ptaku. Idę na zachód. Do Maski. Idź ze mną lub udaj się gdzie chcesz – dokończył spokojniejszym głosem. ¬ - Twój wybór. Zrobisz co chcesz.

Potem ruszył nucąc coś pod nosem.

ARIA TARANIS

Zagubiona. Oszołomiona. Walcząca z dziwnymi, rozdzierającymi jej umysł na strzępy wizjami. Aria była rozbita.
Jednak nie tym, co działo się z nią, lecz tym, jak dobrze trzymała broń w rekach.

Miecz zdawał się do nich pasować, niczym dobrze dobrana sukienka. Czuła jego ciężar i zarazem nie czuła o. Miecz był lekki jak powietrze. Mogła by nim walczyć długo. Bardzo długo. Bez zmęczenia.

Gdzieś, w głębi jej serca pojawiły się natrętne myśli. Myśli podpowiadające jej, by przebiła kogoś tą stalą. By poczuła, jak ostrze dziurawi mięso. By mogła ujrzeć krew wyciekającą z ran i agonię przeciwnika.

Złe, chore myśli ale w jakiś sposób pasujące do niej. Do tej „drugiej” jej, która miotała błyskawicami w gniewie i potrafiła uderzeniem pięści zburzyć mur!

Zaraz…. Co? Skąd ta myśl?!

Gdzieś, odbite echem od ścian, usłyszała krakanie. Czy też raczej wrzaski przypominające krakanie, lecz takie, w którym wyraźnie słyszała słowa.

- Krew! Wojna! Bitwa! LLud Nar walczy z Maską! Siostry zabite! Zginęły! Lud Var już wie!

Wrzaski dochodziły gdzieś za ściany korytarza, którym szła.
Na zewnątrz zagrzmiało. Zbliżała się burza. A Aria czuła, że to jej czas. Jej pora.
 
Armiel jest offline