Pierwsza bramka, brama nota bene, minięta. Dalej, gródek i obrastające go drewnianą naroślą skupisko bud i baraków. Na oko, jeszcze parę bramek – albo przeszkód, żeby zdać sprawę, że idzie o metaforę, a nie fizyczne drzwiczki – i Frank będzie u celu. Cel był ruchomy, całkowicie nieświadom swojej celowości i w ogóle jakoś w głowie rozmazany. Żeby cel zlokalizować trzeba było najpierw porządnie się rozejrzeć.
I Frank szedł. Spokojnie, nie wadząc nikomu, przepatrując okolicę skosami spojrzeń.
Aż tu, jak nie huknie, jak nie gruchnie. W tył głowy jak głazem, jazda, raz-drugi, nie ma zmiłuj. - O kurwi synu… – Myśl mignęła pod czupryną, łapy sięgały już po broń.
Bum i trach. Tyle tego było, oczy zalepiła ciemność. Karma leciała na opak. * * *
Ciemność odeszła tak nagle jak się zjawiła, zerwana jak płachta w magicznej sztuczce. Niebo było, ziemia też na swoim miejscu, głowa, nogi, ręce – wszystko na swoim. I nawet zęby były u siebie. Tylko głowa promieniowała tępo, a brzuch pulsował piekąco.
Frank zebrał się z westchnieniem, na który świat był niepomny i powlókł do karczmy. Nie bawiąc się w ceregiele zamówił izbę i wodę, by wymoczyć się wreszcie i przeprać ciuchy. Monety, które zgrabnie zmieniły właściciela szybko przyspieszyły cały proces.
Parę minut później, przekąpany i w czystym odzieniu wysupłanym z tobołków, Frank zjawił się z powrotem na dole. Usłyszał, że kroi się robota u księcia i nie chciał tego przegapić. Majordomus, rządca, kasztelan, kanclerz czy jak się tu kazał wołać główny zausznik głównego bossa, był tym dla kogo Frankie przyjechał w te strony. |