Ubi lex ibi poena… Susan przeszył dreszcz, gdy spojrzała na liścik dołączony do bukietu. Nie ze strachu - tętnicza czerwień róż podziałała jak zastrzyk adrenaliny, wyrywając rudowłosą z wielogodzinnego stuporu, w którym wszystko zlewało się w jakąś mętną nijakość. Zupełnie jak łopatki wiatraka na suficie, przerażenie i troska rodziny, media, policja, odwiedziny znajomych wirowały wokół niej tworząc w pamięci obojętny maziaj. To już wolała patrzeć w ten wiatrak.
Teraz jednak poczuła przypływ nowych sił, jakby krótka potężna burza rozgoniła monopol ciężkich chmur na niebie i rozwiała stojące, parne powietrze. Susan zeskoczyła z łóżka i podbiegła do szafy. Rodzice nie zgadzali się, by wracała na razie do siebie, więc zajmowała pokój swojej młodszej o cztery lata dwudziestodwuletniej siostry. Garderoba Tammy składała w większości się z pstrokatych, workowatych bluzek i błyszczących leginsów, ale Susan nie miała czasu, by wybrzydzać. Chwyciła różowy sweter w kolorowe esy floresy długości sukienki, założyła granatowe legginsy i białe tenisówki i była gotowa do wyjścia. Otworzyła po cichu okno, dała porządny krok do przodu i… już znajdowała się na schodach pożarowych. Wiedziała, że nie ma szans na normalne wyjście z domu - matka i babka chyba położyłby się w drzwiach, by jej nie wypuścić - znalazła się więc na ulicy bez kluczy i z piętnastoma dolarami które znalazła w pokoju młodej.
Był piątek, druga po południu. 15 marca, jak obwieszczały wydania Timesa leżące na stercie przed kioskiem. Susan kojarzyła tę datę z college’u - idy marcowe. Na drugim roku wzięła wykład o antyku by podwyższyć sobie średnią, a poza tym rekruterzy z Wall Street lubili, gdy kandydaci przejawiali jakiekolwiek zainteresowania poza liczeniem rentowności obligacji. To nadawało im odpowiednio snobistyczny
finisz.
Specyficzna data przypomniała jej znów o liściku z wypisanym staroświecko łacińskim tekstem. W końcu to on sprawił, że w ogóle ruszyła się z łóżka, ale dlaczego? Ciekawość? Jakiś imperatyw pchał ją w stronę pobliskiego antykwariatu, obskurnego miejsca zarzuconego stertą śmiecia. Susan przeczuwała, że słownik sentencji łacińskich znajdzie tam prędzej niż w którejkolwiek z sieciowych księgarni, więc ruszyła w jego stronę. Po drodze z pewnym zrezygnowaniem obserwowała jak Park Slope, jej rodzinna dzielnica, strasznie obdziadziała w ostatnich latach. Ulice były brudne i śmierdziały moczem, a z okien poznikały tak częste kiedyś rośliny i firanki. Nawet w środku tego niezbyt ciepłego dnia na schodach kamienic przesiadywały grupki latynosów popijających wino z papierowej torby i krzyczących coś po hiszpańsku między sobą. Mijane samochody miały blokady na kierownicach, a gdzieniegdzie także kartki za szybą informujące, że w środku nie ma radia, które dałoby się ukraść.
Susan wyminęła czarnoskórego o mętnym wzroku mówiącego coś o kryształach i weszła do ciemnej sutenery, gdzie mieścił się antykwariat. Było tu mnóstwo tanich powieści i starych komiksów które bardziej pasowałyby do skupu makulatury, jednak ktoś poukładał je w wysokie kolumny stojące wszędzie między regałami. To miejsce przypominało prywatną piwnicę papierowego zbieracza, a jednak utrzymywało się na rynku odkąd pamiętała Susan, a więc od dobrych dwudziestu lat. Dziewczyna otworzyła jeszcze raz i zamknęła drzwi aby uruchomić ponownie dzwonek przy wejściu i w końcu zza ciężkiej kotary wychylił się właściciel. Był to łysy, chudy jegomość o świdrującym spojrzeniu ubrany w koszulę, która musiała pamiętać jeszcze lata 60-te. Całą swoją fizjonomią przypominał trochę szczura… Rudowłosa przełknęła ślinę i poprosiła o odpowiedni słownik. Szczur pokręcił stanowczo głową na znak, że nic takiego w jego sklepie nie znajdzie, wyciągnęła więc z kieszeni swetra karteczkę i podała mężczyźnie z nadzieją, że może wpadnie na jakiś inny pomysł w poszukiwaniach.
Szczur przyglądał się chwilę literom, po czym uniósł swoje błyszczące ciekawskie oczy i wycedził zachrypłym głosem:
- Gdzie prawo, tam kara… Chyba nie spodziewasz się, że ma to jakieś zastosowanie na Brooklynie panienko?