Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2017, 13:06   #13
brody
Konto usunięte
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację

Susan Finkel, Livia Schwartzwissen, Amy Ashley
Czwartkowy wieczór. Ulice Wielkiego Jabłka zalewały obfite strugi deszczu, jakby zastępy bożych aniołów na rozkaz opłakiwały ten współczesny Babilon. Wody było tyle, że studzienki z ledwością potrafiły odebrać jej nadmiar i ukryć w podziemnych trzewiach miasta,
Taka pogoda miała jednak swoje zalety. Po pierwsze deszcze oczyszczał. Potoki wody spłukiwały cały brud ulic. Jutro, gdy wzejdzie słońce z przyjemnością będzie można się przejść po Time Square, czy nawet zagłębić się w najciemniejsze uliczki Bronxu. Po drugie ulice świeciły niemal całkowicie pustkami. Z ulic zniknęli przechodnie, sprzedawcy gazet i hot-dogów, nie było nawet widać dziwek, alfonsów i handlarzy oferujących anielski pył.
To jednak nie deszcz sprawił, że ulica przed klubem “Studio 54” była zupełnie pusta.

Trzy kobiety niemal w tym samym czasie zjawiły się przed wejściem i ze zdziwieniem odkryły, że są jedynymi osobami, które chciały wejść tej nocy do klubu.
Młody, przystojny ochroniarz uchylił drzwi i wyszedł do zbliżających się kobiet.
- Przykro mi drogie panie, ale dzisiaj impreza zamknię… - urwał w pół zdania.
Zatrzymał się, pochylił głowę i z przesadnie teatralnym gestem, godnym królewskiego ordynansa wskazał wejście mówiąc:
- Zapraszam do środka. Tak szanowni goście zawsze są mile widziani w naszych progach.
Susan, Livia i Amy spojrzały po sobie. Były nie tylko zaskoczone, ale i mocno przestraszone. Podskórnie bowiem wyczuwały, że zbliżają się do czegoś ważnego.

Pusty klub budził większą grozę niż cmentarz nocą lub cuchnący lizolem, szpitalny korytarz. Miejsce zazwyczaj pełne ludzi, hałasów i zabawy, dzisiaj świeciło pustkami.
Jasny snop światła skierowany był na scenę. Sterczący tam samotnie mikrofon był niczym smutna, płacząca wierzba. Symbol depresji i porzucenia. Jedynie migający jasno neon z logiem klubu i lustrzane przypominały w jakim miejscu się znajdują.

- Przykro mi dziewczyny, ale imprezy dzisiaj nie będzie - rzekł cicho siedzący w cieniu, pod ścianą mężczyzna.Aparycją przypominał smutnego, cyrkowego klauna.
Poczochrane białe włosy, zapadnięte policzki i przekrzywiona czerwona mucha nadawały mu iście komicznego wyglądu.
- Kostucha zabrała nam solenizantkę i koniec balu.

Za plecami kobiet rozległy się czyjeś donośne i ciężkie kroki. Powietrze wypełnił zapach ostrych męskich perfum i buzującego wręcz testosteronu.
- Detektyw Cobretti - przedstawił się głębokim, przenikającym do umysłu głosem - A panie co tutaj robią? Wydawało mi się, że powiedziałem jasno. Wszyscy świadkowie mają udać się na backstage, gdzie pobrano zostaną odciski palców i wzięte adresy.


Michael Lewis
Stłumione dźwięki docierały do niego bardzo powoli, jakby w zwolnionym tempie. Nie mógł się skupić na ich sensie i znaczeniu. Czuł jedynie, że w pobliżu są jacyś inni ludzie. Nie było to jednak teraz najistotniejsze. Coś zupełnie innego zajmowało jego zmysły.
Siła.
Moc.
Przekurewska potęga wypełniała całe jego ciało.
Choć otaczały go ciemności czuł się jak jakiś pieprzony Superman. Czuł, że bez trudu podniósłby nad głowę stalową lokomotywę. Każda, najdrobniejsza nawet cząstka jego ciała krzyczała wręcz o swojej mocy.

Świat powoli zaczął nabierać realnych kształtów i wszystko wokół stawało się niezwykle ostre i wyraźne.
Lewis otworzył oczy i zobaczył, że leży na skórzanej kanapie w jakimś małym biurze. Po lewej stronie stał, jakiś antyczny, bogato zdobiony kredens. Po prawej dębowe biurko ze stertą papierów i stylową, srebrną lampką.
Wszędzie pełno było krzyży i świętych obrazów.
- Wygląda na to, że on faktycznie nic nie pamięta - usłyszał czyjś głos. Choć dochodził on zza ściany, Lewis słyszał go niezwykle precyzyjnie i wyraźnie.
- Myślisz, że nie udaje? Wbrew pozorom to sprytny gość - spytała druga osoba. Lewis znał ten głos.
Znał tego mężczyznę.

- Nie, Santiago. Obawiam się, że wkroczyliśmy za wcześnie.
- Z wcześnie?
- Rytuał prawdopodobnie nie został dokończony. Musimy zrobić wszystko, aby odzyskać księgę.
- Co ojciec proponuje?
- Trzeba dyskretnie obserwować naszego przyjaciela. Przypuszczam, że pamięć zacznie mu wracać. Zwłaszcza po tym, jak poczęstowałeś go vitae. A nawet jeśli nie to na pewno skontaktuje się z nim ktoś z ocalałych.
- Faktycznie mogliśmy zaczekać. Wiele jednak wskazywało na to, że Dragos już jest gotowy.
- Dragos już na szczęście nie stanowi dla nas problemu. Obawiać się musimy reszty jego koterii. Teraz wrócę do naszego przyjaciela, bo się jeszcze obudzi i zacznie rozrabiać.

***

Drzwi gabinetu otworzyły się i do środka wszedł pucułowaty ksiądz. Zbliżył się do kanapy na której leżał Lewis i z uśmiechając się ciepło rzekł.
- Widzę synu, że odzyskałeś przytomność. Dzięki Bogu, bo niezwykle się martwiłem. Już miałem wzywać pogotowie. Jak się czujesz?


Warren Anderson
Lekarze nie chcieli słyszeć o wypisie. Ostrzegali, że serce Warrena jest w złej formie, podobnie jak cały jego organizm. Podobne wiele narządów nie pracowało tak, jak powinno. Anderson czuł się jednak całkiem nieźle, zważywszy na lekarskie diagnozy. Krwisty stek poprawił mu humor, ale wizja spożycia ciepłej krwi ciągle świdrowała jego umysł.
było to tyleż irytujące, co przerażające. Skąd takie myśli?
Musiał znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania. Oczywistym było, że szukać ich należy w trzymiesięcznym okresie uprowadzenia.
Dlatego musiał wyjść ze szpitala i zająć się swoimi sprawami na poważnie.

Gdy jechał przez miasto w stronę biura, telefon w jego limuzynie odezwał się.
- Panie Anderson - usłyszał głos Helen - łączę rozmowę.
- Pan Anderson? - zapytał ktoś po chwili - Tu detektyw Roberts, musimy się zaraz spotkać.
- Doskonale. Czekałem na informacje od pana. Właśnie jadę do biura. spotkajmy się tam za półgodziny.
- Dobrze. Za półgodziny - odparł detektyw i natychmiast się rozłączył.

Telefon od wynajętego detektywa był dziwny i budził niepokój Andersona. Coś mu mówiło, że szykują się kolejne kłopoty. I nie mylił się.

Człowiek, który wszedł do jego biura, niemal w ogóle nie przypominał tego z którym się widział kilka dni temu. Był nieogolony, poczochrany, a jego zapadnięte i podkrążone oczy sugerowały, że nie spał od kilku dni, albo ostatniej nocy przeholował z alkoholem.
- Niech pan usiądzie, panie Roberts - rzekł Anderson wskazując fotel naprzeciwko siebie.
- Postoję. Śpieszę się. Tutaj ma pan to, co udało mi się zebrać w powierzonej mi sprawie. - detektyw zza pazuchy wyciągnął zgiętą na pół szarą teczkę i rzucił ją na biurko - Nie jest tego wiele i więcej nie będzie. Rezygnuje.
- Jak to pan rezygnuje? - Anderson nie mógł uwierzyć w to co słyszy.
- Tu są pańskie pieniądze - po raz kolejny detektyw sięgnął do kieszeni marynarki. Na biurku wylądowała koperta z zaliczką, jaką Anderson dał mu kilka dni temu. - Potrąciłem sobie tylko za paliwo. Więcej nie chce. Do widzenia panu.
Po tych słowach detektyw Roberts odwrócił się na pięcie i ruszył szybkim krokiem w stronę drzwi.
- Chwileczkę. Niech pan zaczeka. Należy mi się chociaż słowo wyjaśnienia.
- Wyjaśnienia? - zapytał zdziwiony mężczyzna - Nie wiem w co pan wdepnął panie Anderson, ale ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Jasne? Nigdy więcej. Żegnam.
Drzwi gabinetu trzasnęły z głośnym hukiem.
Nadal zszokowany zachowaniem detektywa, Anderson sięgnął po teczkę z materiałami. Faktycznie nie było tego wiele. Dziwne. Bardzo dziwne.

Niecałe półgodziny później w interkomie odezwała się Helen:
- Panie Anderson, jakiś dwóch dżentelmenów do pana. Mówią, że to pilne. Sprawa ponoć dotyczy detektywa Robertsa.
W głowie Warrena zapaliła się czerwona lampka.
- Niech wejdą. - powiedział lekko załamującym się głosem.

Po kilku chwilach do gabinetu prezesa UCC weszło czarno biały duet mężczyzn z wyglądu przypominających modeli z Vogue’a.
- Cieszę się, że zgodził się pan nas przyjąć, panie Anderson - rzekł na powitanie bielszy z nich.
Czarnoskóry w tym czasie rozsiadł się na skórzanej kanapie stojącej pod ścianą. Zarzucił nogę na kolano i rozprostował szeroko ramiona. Gest nie był przypadkowy, gdyż Anderson bez trudu dostrzegł błyszczący pistolet, wiszący mu przy boku.
- Detektywi Crockett i Tubbs z firmy detektywistycznej “Sonny & Rico” Słyszeliśmy, że potrzebuje pan profesjonalnej pomocy.
- A skąd też panowie mają takie informacje? - zapytał z pokerową miną Warren.
- Wieści się szybko rozchodzą, panie Anderson - odezwał się siedzący na kanapie czarnoskóry.
- To wbrew pozorom małe miasto - kontynuował dalej jego partner - To jak dobijemy targu?
 
__________________
Konto usunięte na prośbę użytkownika.

Ostatnio edytowane przez brody : 02-07-2017 o 13:32.
brody jest offline