Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-07-2017, 17:30   #143
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Tarocistka oraz rewolwerowiec chwilowo odstąpili z pola walki. Ta konkretna batalia należała do Led. Napięcie pomiędzy nią a Charles’em La Monde wykraczało daleko poza rzucane groźby oraz świst kul. W powietrzu wisiało widmo niedopowiedzianej historii, której zwieńczenia Rain szukała przez długi czas.
Zaś prawo własnej Opowieści było święte.
Gdy tylko dach budynku zaczęły trawić języki ognia, Led wyciągnęła niezgrabnie wykonaną gwiazdę, mającą przypominać tę, jaką nosili szeryfowie. Ktoś, prawdopodobnie kozikiem, wyciosał na niej parę słów.
Kobieta przypięła ją sobie, patrząc na budynek, który to czerwony żywioł powoli zaczął brać w swoje posiadanie. Czekała.

Miarowe stukanie zegarów wypełniało wszystkie pomieszczenia. La Monde przechadzał się powoli między pokojami. Robił to wręcz ostentacyjnie, choć jedynym lokatorem pozostawał martwy zegarmistrz. Stary, skulony w sobie mężczyzna patrzył z przerażeniem przed siebie, zastygły na zawsze w akcie szybkiej, mimo to drastycznej egzekucji. Cięcie wykonane ponad kwadrans temu było więcej niż precyzyjne. Z otwartego gardła wciąż wylewała się strużka krwi, jednak w pierwszych momentach zastępował ją rwący strumień.
Tik-tak. Tik-tak. Dzieła ów człowieka stały dumnie, pyszniąc się wymyślnymi wzorami; leżały na pulpitach; cicho odzywały, ukryte w komodach, spoczywające na szafkach. Setki precyzyjnych zegarów, pracujących razem, niczym jeden, mechaniczny organizm. Tik-tak.
W spójny szum głosów wtopił się inny, zaburzający perfekcyjną kompozycję dźwięku. Trzask, potem dźwięk, którego nie dało się pomylić z żadnym innym. Szczególnie, że Charles tak go lubił. Pożoga przejmowała to miejsce.
- La Monde! Jestem Led Rain! A to moje siostry: prawa i lewa ręka Szatana! - potężny, choć przecież damski głos doszedł go z zewnątrz.
Uśmiechnął się. Lubił kobiety z charakterem. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że przez te wszystkie lata żałował, iż nie stanął z nią w klasycznym pojedynku. Ani myślał ponownie popełnić tego błędu.
Zlekceważył siły niszczycielskiego ognia. Trochę już minęło czasu od kiedy ostatnim razem sam zaprószył gdzieś pożar. Tymczasem gryzący dym szybko wypełniał kolejne pokoje, desperacko szukając jakiegoś ujścia. Tryby oraz sprężyny wyskakiwały z konstrukcji wokół pod wpływem ognistego żaru.
Zasłonił twarz rękaw, kaszląc donośnie. Zakład zegarmistrza był całkiem spory, przez co bandyta szybko stracił orientację w szarej zasłonie. Przeszedł parę kroków, lecz trafił do ślepego punktu, lichego składziku wypełnionego metalowymi przedmiotami.
- Do kurwy… - wymamrotał tylko.
Jego prawa ręka szarpnęła nagle, zmierzając bezpośrednio do kabury. Złapał ją drugą dłonią, lecz bez problemu wyswobodziła mu się. Nie czuł strachu, dawno porzucił typowo ludzkie afekty. Jednak widział dla siebie inny koniec niż uduszenie lub egzekucja, którą zapewne chciała mu zgotować nawiedzona kończyna. Zasługiwał na coś więcej.
Lecz cokolwiek zamieszkiwało jego rękę, nie miało obecnie w planach śmierci La Monde. Co prawda ręka uchwyciła rewolwer, ale pocisk wystrzelony sekundę później był przeznaczony dla starego antyku w rogu pomieszczenia. Stojący zegar z drzewa sandałowego zakołysał się pod wpływem impetu, zaś na tarczy zakwitła czarna dziura.
La Monde podszedł bliżej, choć nie bez trudu. Spojrzał na cyferblat i zmrużył oczy.
- Na godzinie jedenastej… - szepnął do siebie.
Teraz zrozumiał. Spojrzał przed siebie, a następnie lekko na lewo, gdzie znajdował się następny korytarz. Zaczął biec.



Ogień strawił już większą część budynku. Lecz Rain czekała. Nie po to zabijała tych wszystkich sukinsynów, żeby jej cel ot tak spłonął.
Nie myliła się. W ostatnim momencie, nim zakład zapadł się w sobie, wzbudzając w powietrze ogromny snop iskier, na werandę wyszedł Monde. Po jego stroju, a nawet miejscami samej skórze, przeskakiwały pomarańczowe płomienie. Nie zdawał się jednak zwracać na to specjalnej uwagi. Szedł jakby napawając się każdą sekundą, obnażając brzydki uśmiech. Czerwona łuna za jego postacią podkreślała każdą bliznę na rozciągniętym obliczu.


- Widzę, że chcesz rozegrać to vis-a-vis - tylko chwilę poświęcił postaciom Aryi i Ahaba, po czym spojrzał wprost w oczy Led.
Jego spojrzenie było więcej niż świdrujące. Jawiło się w nim coś ponad typowo ludzkie szubrawstwo. Jakby na dnie tych oczu spoczywała jakaś zła magia.
- Dobrze więc. Cóż więcej mogę rzec? Zabawmy się.
Stanęli na przeciwko siebie w odległości czterdziestu stóp*. Tak zwany, klasyczny pojedynek rozwiązywał sprawy w najlepszy, możliwy sposób. Jeden strzał, jedna śmierć. La Monde oddawał w ten sposób swojemu przeciwnikowi pewien szacunek. Tylko rewolwerowiec, który uznawał że walczy z równym sobie, rzucał takie wyzwanie. Czemu więc wcześniej ostrzeliwał ją z dachu? Czyżby to była cześć jego zwodniczej gry? To by było podobne do tego zaplutego łajdaka.
Stali naprzeciwko siebie, gotowi wystrzelić w każdym momencie. Dłonie drżały wyciągnięte tuż na kaburami. Zasady były odwieczne i jasne jak gorejące nad strzelcami słońce. Liczył się refleks: szybkie wyciągnięcie swojej broni i strzał, najlepiej prosto w serce.
Jednak tylko głupi sądziłby, że podczas tak ekspresowej konfrontacji działo się niewiele. Przez te kilka sekund, kiedy obydwoje mierzyło się wzrokiem, w istocie zachodziła cała gama procesów. To była psychologiczna gra, w której większość rozgrywki działa się poza werbalną sferą. Liczył się byle grymas, ściśnięcie szczęki lub fałszywie podniesiona brew. Zachować absolutne opanowanie czy sprowokować oponenta? Jeśli “wyczuło” się wroga dostatecznie szybko, ten padał trupem chwilę później. Jeśli nie - zawsze pozostawała nadzieja na szybką śmierć.



* Około 12 metrów.
 
Caleb jest offline