Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-07-2017, 13:11   #170
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Denis nie miał wyboru. Musiał grać takimi kartami, jakie rozdał mu los. Kiedyś być może zacząłby się jąkać lub kompletnie stracił rezon. Teraz był już innym człowiekiem. O wiele twardszym i bardziej bezpośrednim - jeśli sytuacja tego wymagała.
Najmita słuchał go, przestępując z nogi na nogę.
- Dostaniecie swoją iście królewską dolę - perorował mu lurker. - Starczy do końca żywota na murwy i napitek nawet jeśli nie zachowacie umiaru w jednym i drugim. Ale by tak się stało w godzinie próby macie być gotowi, na rozkaz. Rzezać kogo wskażemy. Jasne?
Mężczyzna przywykł do poleceń, które zazwyczaj kończyły się groźbą, a w najlepszym przypadku obietnicą lichej zapłaty. Dlatego ponownie potrzebował dłuższej chwili, aby dodać dwa do dwóch.
- Więc będzie jeszcze goręcej? Ruszamy na karkołomną misję i za torbę dukatów mamy bić po głowie, jak kto stanie na drodze?
Wciąż myślał. Lecz najwidoczniej tylko na pokaz, gdyż z pewnością podjął decyzję już wcześniej.
- Cholibka. To ja nie wiem na co jeszcze czekamy.

Więźniowie zdawali się coraz bardziej uspokajać. Zaszczucie oraz strach powoli ulatywały z trójki. Jacob emanował aurą człowieka, który wiedział co miał robić. Autorytet rekomendowanego przezeń szlachcica tylko ich utwierdzał, że mają prawo żywić jeszcze jakąś nadzieję.
Cooper przeczuwał, że kult miał znaczenie dla jego wyprawy. Intrygująca była sugestia wystosowana przez Black Cross, jakoby sama świadomość tego, co sekta wyznawała, była zagrożeniem. Dla ambitnego historyka zakazana wiedza była niczym więcej jak zaproszeniem do dalszych poszukiwań.
Póki znajdowali się na statku, mógł polegać tylko, lub aż na swojej wiedzy. Kiedy napięcie, które towarzyszyło obecności agentów ustało, wreszcie miał sposobność należycie się skupić. Tym samym rozpoczął dogłębną weryfikację znanych sobie faktów.
Oczywiście, większość ludzi wyznawała wiarę w Noasa i to, że w jakiś sposób wiąże swoją wolę z człowieczym losem. Na terenie Corvus funkcjonował kult władzy, konkretnie hołdujący Kolegium. Tenże wyparł właściwą religię, choć na dobrą sprawę był jej alternatywą. Dzikusy na Serpens oddawały cześć figurkom i totemom, które wyobrażały zwierzęta lub elementy natury. Nic z tego nie pasowało jednak do elementów dotychczasowej układanki. [Bardzo trudny Test Mitologii]
Czuł, że rozbolała go głowa. Miał się za kogoś więcej niż wybitnego historyka. Był najlepszy! A mimo to wciąż istniały zagadki, których nie pojmował. Chodził w kółko, próbując połączyć poszczególne terminy. Powódź, wiara, istoty bez imienia…
Musiał dać za wygraną. Przynajmniej teraz. Jednocześnie utwierdził się, że rzecz musiała być doniosła. Coś tak osobliwego z pewnością by zapamiętał.

Najemnicy przechadzali się po plaży, zajmując swoimi sprawunkami. Część kończyła przegląd statku, inni pakowali zebrane na wyspie pożywienie, zaś kilku (gdy nikt dobrze ich nie obserwował) wysuszało butelki rumu w cieniach wysokich palm. Ostatnimi byli herszt grupy oraz jego dwóch podkomendnych. Przystanęli na porośniętej suchą trawą wydmie, niedaleko reszty.
- I jak? Można mu ufać? - zapytał jeden z robotników.
Dryblas z przepaską omiótł obóz jednym okiem.
- Są konkret. Wiedzą co robić. I dobrze nam zapłacą.
- Jesteś tego pewien? Skąd mamy mieć pewność, że nie wyciągną nas w las, jak tamtych gości?
Strzeliły zaciśnięte knykcie. Wyraźnie nie lubił się powtarzać.
- Słuchaj młokosie. Wiem co tam mruczycie po kątach. Że latarnia mojego umysłu nie świeci zbyt jasno i tak dalej. Może. Ale to ja robiłem kiedyś dla samego Dewayne’a. Jeśli raz spotkasz tego zaplutego wilka morskiego, to wierz mi, będziesz znać się na ludziach.
Drugi z przybyłych otworzył szeroko usta, przez co wyglądał teraz jak śledź wyrzucony na brzeg morza.
- Mówisz pan o kapitanie Casimirze... to prawda, że było ich wielu pod jednym nazwiskiem? I że zawsze ścigają wielkiego krakena?
- Skąd mam wiedzieć, kurwa mać. Nie pytałem go, robiłem co kazał. I wam tez to radzę. Słuchajcie. Chodzi o to, że swoje przeżyłem. Z jakiegoś powodu to ja rządzę brygadą, a nie żaden z was. I mówię wam, że wśród tych tutaj będzie się dziać, oj tak. Jeszcze na tym zarobimy. Po prostu trzymajcie gęby na kłódki i słuchajcie rozkazów, a zobaczymy złoto.
Lecz dwójka i tak już go nie słuchała. Bacznie obserwowali wypływający z lasu potok. Ciek znalazł wkrótce swoje ujście na plaży.
- Szefie? Nie chcę przysparzać zmartwień i w ogóle. Ale tej rzeczki tu wcześniej nie było.
- Morze robi się niespokojne - dodał towarzysz.
Choć umysły wszystkich najmitów istotnie nie był specjalnie lotne, tak tym razem mieli rację. Woda wdzierała się coraz bardziej w głąb, a nie był to czas przypływu. Kolejne fale rozbryzgiwały się dalej i dalej, już zaraz sięgając grupie po kostki. Źle działo się również od strony zatopionej świątyni. Wyglądało na to, że duża część lasu została zalana.
- Na wenerę starej Sally - jęknął herszt, gdy woda rozbryzgała mu się o kolana. - Nie ma na co czekać! Dupy w troki! Zbieramy się!


Richard opierał się o balustradę jednego z balkonów sterowca. Wzrok miał utkwiony pomiędzy zburzone bałwany, jakie kotłowały się pod jego nogami. Akcję ewakuacyjną przeprowadzono bardzo szybko, choć pod jej koniec brodzono po pas w wodzie. Wkrótce jednak wszyscy - cesarska gwardia, najemnicy oraz jego pierwotni kompanioni byli już na pokładzie.
Lecz nawet tak dramatyczne wydarzenie nie zdawało się wyciągnąć go z letargu. Złość, rezygnacja, smutek - trudno było odgadnąć co w istocie siedziało w głowie wycofanego ostatnimi czasy arystokraty.
Tymczasem błękit przykrywał już grupy krzewów wewnątrz lądu i powoli zaczął sięgać ku koronom drzew. Pagórki oraz niewielkie masywy przypominały teraz jedynie lekkie wypiętrzenia terenu. Po kwadransie z całego terenu pozostał jedynie zarys ukryty pod powierzchnią wody. Nie trzeba było posiadać tytułu odkrywcy stulecia, aby zrozumieć jaki budynek mógł mieć z tym związek.
La Croix spoglądał w otchłań, co w jego stanie było przynajmniej ironicznie. To już nie była robota agentów. Byli świadkami wielkich procesów, za którymi być może nie stała nawet ludzka ręka. Pozostało im bardzo niewiele czasu.
Nadeszła pora na wykonanie ostatnich ruchów i oczekiwanie czy dadzą zręczny mat, kończący rozgrywkę lub przewrócą wszystkie figury w okropnej katastrofie. Cokolwiek miało się stać, wciąż posiadał wybór między pozostaniem w roli biernego obserwatora, a odzyskaniem godności swojego rodu.




Zwoływano ją w niezwykle rzadko i w nadzwyczajnych przypadkach. Ze względu na absolutną tajność, zawsze odbywała się w innym miejscu. Udział w niej brali najznamienniejsi reprezentanci swojej profesji. To nie było miejsce dla zwykłych płotek czy niedzielnych awanturników, którym nadmiar rumu sugerował nagle, że będą morskimi łupieżcami. Na spotkanie Loży przybywała największa zgraja skurwysynów i banitów, jakich nosiły zony. O ich bytności pełnej okrucieństwa i przemocy krążyły legendy, a listy gończe opiewały na sumy, za które można było ustatkować całe rodziny.
Ostatnie takie zgromadzenie miało miejsce trzydzieści lat temu. Rzadkość w zwoływaniu pirackiej Loży miała dwa powody. Po pierwsze, niepisane prawo uzależniało je od okoliczności, które tyczyły całego środowiska. Po drugie, piraci niechętnie ze sobą współpracowali. Budziły się dawne niesnaski oraz typowa im żądza krwi. Zebranie kilkudziesięciu takich ludzi w jednym pomieszczeniu było równie ryzykowne, co żonglerka pochodniami w prochowym magazynie.
Tym razem za miejsce spotkania ustalono wrak ogromnego pięciomasztowca, który od dziesięcioleci zalegał na mieliźnie gdzieś przy jednej z autonomicznych wysp na Oceanie Guevar. Posługując się wyszkolonym w tym celu ptactwem, wici wysłał sam James Kidd. Człowiek ów nie rzucał słów na wiatr, więc skoro chciał czegoś od bukanierskiej społeczności, musiało to być bardzo ważne. Cała zaproszona zgraja przybyła zgodnie z umową.
Zebrali się na podpokładzie, wśród szemrzących odnóżami skorupiaków, otoczeni zgnilizną oraz szkieletami załogi. Nikt nie wiedział do kogo należał kiedyś statek. Miejsce już dawno zostało zapomniane przez bogów i ludzi, a tylko to miało teraz znaczenie.
Na środku, tuż pod żyrandolem, ustawiono razem zbite z dębiny stoły. Pokrywały je zaśniedziałe kandelabry, rzucające mdłe światło na półmiski z gęsiwem i spienione trunki. Wykrzywione twarze nad blatem należały do czołowego kolektywu morskiej przestępczości.
Był tu Dustin “Plankton” Mendenhall, zarośnięty olbrzym o wyłupiastych oczach szaleńca. Facet potrafił wyrzucić członka własnej załogi za burtę z powodu najmniejszych podejrzeń o brak lojalności. Morza i oceany brodziły szczątkami jego ludzi tak licznie, iż powiadało się jakoby je wręcz współtworzyły.
Nieopodal Dustina spoczywał chuderlawy i tylko pozornie maluczki Brandon Czerwony. Ponoć w wieku czternastu lat zabił własnego ojca, właściciela stoczni, aby skraść najlepszy statek. Do dziś pływał nim, szerząc terror na wszystkich wodach. Miał zniszczyć już siedemnaście regimentów Błękitnej Armii. Wielu nie dawało temu wiary, z jakiegoś jednak powodu aż pięć miejsc obok niego stało pustych.
W pewnej chwili nazbyt podlany rumem łobuz zechciał położyć rękę na dekolcie oschłej damy w rogu pomieszczenia. W ułamku sekundy srebrny kordelas uciął kończynę, czemu zawtórowały dzikie rechoty wokół. Obiektem nieostrożnego afektu była Margarett Blakemore. Kobieta nosiła nosiła już czwarty krzyżyk na karku, lecz czas nie odebrał jej urody. Nadał za to jeszcze większej bezwzględności. Piratka w bufiastej koszuli tylko uśmiechnęła się, obserwując jak niedawny amant wije się na ziemi w kałuży własnej krwi.
Nie mogło zabraknąć Ponurego Terrence’a, który nie znosił uśmiechu jako takiego i każdemu, kto choć raz się wyszczerzył, kazał łamać zęby. Absolutnie się przy tym nie kontrolował. Przybrało to już takie rozmiary, że nikt nie widział sensu siadać z nim do jakiejkolwiek rozmowy. Dziś musiała go więc trzymać dwójka oprychów, gdyż alkohol lał się strumieniami, a pijackie rechoty dochodziły z każdej strony pomieszczenia.
“Śmietanki towarzyskiej” było znacznie więcej. Każdy tutaj miał na sumieniu dziesiątki, jeśli nie setki ludzi i czuł się z tym świetnie. Ludzie ci byli wyzbyci jakiejkolwiek moralności. Uważali, że każdą zasadę oraz prawo można podziurawić kulami, a potem ustanowić swoje własne. Tylko jedna rzecz była święta. Loża. Należało odpowiedzieć na jej wezwanie, a gdyby ktoś obraził powagę zgromadzenia, reszta była gotowa rzucić się głupcowi do gardła. Czemu u ludzi tak niegodziwych podobne sacrum? Tego nie rozumiał nikt. Piraci posiadali swoje sekrety, które świat od dawna starał się nieskutecznie odkryć.
Kiedy na sali pojawił się kapitan James, wszystkie rozmowy natychmiast ucichły. Nie tylko ze względu na reputację mężczyzny. Sędziwy pirat zmienił się, choć lepszym określeniem byłoby określenie - przeobraził.


Spod poszarpanego płaszcza wyłaniała się skóra o cienkiej i poczerniałej fakturze. Na jej powierzchni dynamicznie pulsowała sieć żył, których zbyt szybki rytm w żaden sposób nie przypominał ludzkiego pulsu. Twarz mężczyzny była głęboko zapadnięta. Coś wysuszyło ją do tego stopnia, iż przypominała gołą czaszkę. W postrzępionej brodzie kołtuniły się fragmenty wodorostów oraz morskich żyjątek.
- Złodzieje, bandyci, mordercy - powiedział James głośno, władczym tonem - zebrałem was tutaj, aby złożyć ofertę. Zrobię to tylko raz, a od decyzji nie będzie odwrotu.
Przez salę przeszedł pomruk wyrażający cokolwiek podejrzliwość. Kiedy jeden pirat proponował coś drugiemu, w najlepszym przypadku było to wzbogacenie jego wnętrza o długi sztylet.
- Jesteście postawieni przed perspektywą wielkiego daru. Został on dostarczony mi i mojej załodze za sprawą tej o to niewiasty.
Z cienia wyszła na środek młoda dziewczyna. A przynajmniej kiedyś taką była. Dziś Samantha przypominała swojego ojca. Była chodzącą śmiercią, poczerniałym szkieletem o demonicznym spojrzeniu. Za jej plecami wyłaniały się kolejne, podobne postaci.
- W toku pewnej transakcji udostępniono nam implanty o szczególnej mocy. Nie są to wszczepy, jakie nosi część z was. To coś więcej. Rzecz, dzięki której będziecie władać życiem oraz śmiercią.
Nagle Plankton, zerwał się ze swojego miejsca. Ktoś próbował go powstrzymać, lecz zdecydowanie odtrącił rękę.
- Oby cię franca zeżarła żywcem, Kidd! - krzyknął. - Słuchajta, nie dajmy sobie wcisnąć tego gówna! Na pierwszy rzut oka, widać że to jakaś skurwiała klątwa!
Kidd tylko przekręcił głową. Chrupnęło.
- Bynajmniej. Nigdy nie czułem się bardziej wolny i wszechmocny.
Ktoś chrząknął znacząco w innym miejscu zgromadzenia.
- Jaka jest cena? - weszła w słowo Margarett.
Ogniki oczu spoczęły na kobiecie. W tym momencie nawet ona poczuła coś na kształt niepokoju.
- Dostawca chce, abyśmy wsparli go na wyspie Eliasza. Będą miały tam miejsce sprawy, definiujące dużą część przyszłej polityki. I nie tylko. Powinniśmy uczestniczyć w tej grze. A dysponując odpowiednią mocą, to my rozdamy karty.
Wśród zebranych rozległy się półgłosy, z czasem wzbierające na poziom ożywionych dyskusji. Niektórzy chętni byli gotowi wszczepić sobie cokolwiek i zrobić to od razu. Perspektywa uzyskanej tak natychmiastowo, wielkiej mocy, zdusiła większość pytań oraz wątpliwości już w zarodku. Inni jednak zalecali ostrożność, doszukując się podstępu w planie.
A nie było nic gorszego niż różnica zdań wśród piratów.
Kapitan syknął dość głośno, aby na powrót zapadła cisza.
- Najwidoczniej wasze wciąż ograniczone umysły potrzebują jakiegoś potwierdzenia - domyślił się. - Dobrze więc.
Rozległy się ciężkie kroki. Każdy zdawał się posiadać moc kowalskiego młota. Mówca przeszedł po zbutwiałych deskach do zydla, na którym spoczywał Plankton. Ten już wcześniej pojął co się święci, toteż nabrał w usta sporo piwa i ostentacyjnie splunął nim pod nogi.
- Widzę, że nadal cię nie przekonałem - stwierdził James beznamiętnie.
- Nie kupuję byle gówna. Ta cała sprawa śmierdzi na kilometr.
Kidd nie czekał dłużej. W jedną chwilę złapał tamtego za głowę i mocno ścisnął. Trupia ręka zamknęła się na czaszce mężczyzny. Nagle Plankton zamarł, otworzył szeroko usta i zachłysnął się. To, co miało miejsce potem, przypominało scenę z mrocznego rytuału. Oblicze pochwyconego zmieniało się jak w kalejdoskopie. Jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne dreszcze, a twarz zaczęła starzeć. W mgnieniu oka pokryły go plamy wątrobowe, zmarszczki oraz bruzdy. Nagle był już zgarbionym dziadem, trzęsącym i bezradnym. Jego bezrozumne oczy spojrzały spod siwej teraz czupryny.
- L-loża. Ja... pamiętam. Tak dawno temu...
Głowa opadła mu na pierś. Kidd zrzucił ofiarę ze stołka, jakby była ledwie kukłą.
Wewnątrz sali zapanowała kompletna cisza. Piraci czuli, że mając do czynienia z potęgą większą niż cała ich hałastra, są świadkami sytuacji bez precedensu. Tymczasem kapitan James wszedł na podest, rozłożył szeroko ramiona. Choć wewnątrz nie było przeciągu, parę talerzy roztrzaskało się o ziemię pod wpływem niewidzialnego impetu. Wszystkie świece w pomieszczeniu zaczęły gasnąć, jedna po drugiej. Wszystkie deski statku donośnie skrzypnęły, jakby miały zaraz się złamać w pół.
Głos pirata nabierał niższej tonacji z każdym, wypowiedzianym słowem.
- Jesteśmy stworzeniami nocy,
mieszkańcami mroku.
Odziani w najgłębszy cień,
wzlatujemy poprzez przestwór głębin.
Oddajcie nam pokłon,
póki jeszcze macie na to czas.

Następnie wypowiedział kilka dziwnie brzmiących słów. Nikt ich nie zrozumiał, zarazem każdy członek Loży był pewien, że miałby poważne trudności w ich powtórzeniu. Dźwięk zdawał się bowiem rozchodzić nienaturalnie po całej sali. Zupełnie jakby miał źródło gdzieś na znacznej głębokości.
Jedno było pewne. To nie James Kidd do nich przemawiał.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 05-07-2017 o 16:39.
Caleb jest offline