Erich von Kurst jechał w zamyśleniu, jakby wsłuchany w powolny, miarowy stukot końskich podków na utwardzonym nogami podróżnych i kołami kupieckich wozów trakcie. Co jakiś czas rozglądał się wokoło szukając potencjalnego niebezpieczeństwa, po czym na powrót pogrążał się w znanych tylko jemu sprawach.
Gdy przejeżdżali przez Bechafen furier z lokalnego garnizonu zapytany o brata Ericha, Rambrechta, przypomniał sobie o rothmagistrze Rambrechcie von Kurst z Ostlandu, który miał pobrać nowe buty, płaszcze i prowiant dla całej dowodzonej przez siebie roty i wymaszerować w kierunku Fortenhaf. Byłaby to dobra wiadomość gdyby nie fakt, że zdarzenie to miało miejsce ponad rok temu...
W każdym razie była to pierwsza pewna wiadomość, jaką udało mu się zdobyć na temat swojej rodziny przez te wszystkie lata po Burzy Chaosu. I wciąż nie wiedział nic o siostrze - i ta myśl dręczyła go jeszcze bardziej po zdobyciu wieści o Rembrechcie. Młodszy brat był żołnierzem i mimo ryzyka związanego ze służbą wierzył w jego umiejętności i to, że potrafi o siebie zadbać. Czy to samo mógł powiedzieć o Grecie? Cóż mogła bezbronna niewiasta wobec niebezpieczeństw w tych niespokojnych czasach? Przecież nawet nie wiedział, czy przeżyła napaść i zniszczenie ich rodzinnego majątku - brak ciała nie stanowił właściwie żadnego dowodu...
Dłon Ericha bezwiednie zacisnęła się na żelaznym wisiorze przedstawiającym kometę z rozdwojonym ogonem. Myliłby się jednak ten, kto podejrzewałby go o żarliwą modlitwę - dłoń zaciskała się coraz bardziej i bardziej, jakby próbując zgnieść święty symbol sigmarytów. Gdzież był Sigmar, gdy te wszystkie okropności miały miejsce?
* * *
Poza zdarzającymi się od czasu do czasu chwilami zadumy Erich von Kurst dał się poznać jako pewny siebie mężczyzna kierujący się swoim kodeksem wartości, w ramach którego zdarzało mu się pomagać ludności gnębionej przez bandytów i maruderów lub po prostu potrzebującym spotkanym po drodze. I choć przyjmował zapłatę od tych, którzy mogli sobie na to pozwolić, to w przypadku biednych ludzi wystarczało mu dobre słowo i ciepły posiłek po wykonanym zadaniu.
Jakieś dwa lata temu spotkał tę ciekawą kompanię robiącą z grubsza to samo, do czego on się najmował - sprawianiem, że ziemie Imperium stawały się bezpieczeniejsze dla swoich mieszkańców. Zaczęło się od wspólnego rozbicia bandy rabusiów grasującej na gościńcu, a potem jakoś tak samo się ułożyło i trwa już na tyle długo, by móc powiedzieć o każdym z nich z osobna, że to towarzysze, za których życie walczy się narażając swoje własne. Do tego ich ciągłe wędrowanie z jednego miejsca w drugie dawało Erichowi nadzieję na zdobycie choć strzępka informacji o zaginionej rodzinie.
Ostatnio zawędrowali do Ostermarku, jednak nie poddający się żadnej chorobie krasnolud zapadł na coś, czego nie potrafili wyleczyć. Było to co najmniej dziwne, a jeśli dodać do tego zepsucie wszystkich zapasów jedzenia, jakie mieli ze sobą - podejrzewał jakieś złe moce próbujące ich dosięgnąć. Na szczęście Fortenhaf było niedaleko i będzie można uzupełnić tam zapasy, jak i zadbać należycie o zbroje i oręż. Jeśli jakiś cyrulik postawi Norina na nogi, to tylko odrobiny odpoczynku będzie brakowało.
* * *
Pod stajnię zajechał zaraz za Oskarem. Wprowadził wierzchowca do środka i uwolnił go od ciężaru juków i siodła. Kulbakę, juki i lancę pozostawił wraz z koniem upewniając się, że ten będzie miał co jeść i pić oraz, że stajenny dobrze o niego zadba. Pomóc w tym miał srebrny szyling wciśnięty w rękę promieniejącego z niespodziewanego szczęścia młodzika, któremu przykazał jeszcze, żeby miał baczenie na jego graty.
- Co prawda on - skinął na konia
- Pilnuje nie gorzej niż pies, ale nie chciałbym, żeby komuś głowę rozbił albo kulasy poprzetrącał. - Powiedział idąc w kierunku gospody, gdzie pozostali już pewnie czekali na podanie posiłku.