Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-07-2017, 12:45   #174
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Jest w Dominium miejsce, które budzi strach nawet u Potęg. Miejsce, w którym umiera wszystko. Światło, czas, ciemność, życie, marzenia i wiara. Miejsce, które niczym plama na chorej skórze jest skazą ponurego świata. Już przedwiecznie Sheenowie znali drogę do Plamy. Wiedzieli, że jest niebezpieczna ponieważ pochłonie wszystko i wszystkich co znajdzie się w jej granicach. Dlatego ich Siewcy sięgnęli po Luminę i otoczyli Plamę murami, górami, wznosząc wokół niej granicę, której nikt nie powinien przekroczyć.

Potem Sheenowie ulegli potędze rasy Szarpaczy prowadzonej na łańcuchu Tyrantha. Albo ulegli potędze sług Pana Bez Twarzy, który był przed nim. A może to nie Pan Bez Twarzy lecz Lord Strzępiak, który zajął tron jeszcze wcześniej, uczynił największe świętokradztwo i wzniósł nad Plamą swoją siedzibę. Co skłoniło władcę, który to zrobił do tego czynu było oczywiste. Mógł strącać w Plamę tych, którzy sprzeciwili mu się i w ten sposób pozbywać przeciwników raz na zawsze. Plama bowiem zawsze była nienasycona i gotowa pochłonąć kolejne ofiary – nie ważne: żywe czy martwe.


CELINE CENIS


Stwór, posłaniec Maski, podszedł do niej, a ona była bezsilna. Poraniona i krwawiąca mogła jedynie patrzyć, jak zrodzony z cienia potwór unosi ją w górę kierując się w stronę wyrwy w przestrzeni, pulsującej czernią dziury, która rozwarła się za jago plecami.

Nad nią szalały kruki. Przetaczały się gromy, a z sufitu poznaczonego otworami, przez które zapewne mogły wlatywać ptaki, wlewały się strugi wody. Jak krew wylewającą się z ran w ciele.

Celine była dziwnie zobojętniała. Zamknęła się na wszystkie inne doznania, by przestało ją boleć.

Istota weszła w czarną, dymiącą dziurę w rzeczywistości. W magiczny portal.
Poczuła, jakby zanurzyła się w lodowatą kipiel. Jej płuca ścisnęła fala mrozu. Zimna przenikającego na wskroś, do kości. Nie mogła oddychać. Nie mogła się poruszyć. A potem, nagle, to uczucie paniki znikło i została wyniesiona z portalu do innego miejsca.

Miejsca ciemnego, pozbawionego światła. Miejsca, w którym nie widziała niczego poza wilgocią i smrodem kojarzącym się z gnijącą roślinnością i zepsutym mięsem.

Poczuła, że stworzenie składa ją na ziemi a potem znika, zanurzając się w portal. Ostatnim, co usłyszała nim posłaniec Maski odszedł, był dźwięk przypominający odgłos powietrza wypuszczanego przez balon. A potem zrobiło się cicho.

Jej oczy przyzwyczaiły się do mroku, nos do paskudnej woni. I wtedy to usłyszała. Dziwny szelest gdzieś w ciemności. I pomlaskiwanie. Poszeptywanie. Niezrozumiałe, niczym syk.

Nie była tutaj sama. W tej ciemności. Był tutaj ktoś jeszcze.

Lub coś.

TOBIAS GREYSON

Pytanie zawisło w powietrzu, ale odpowiedź przyszła dość szybko.

- Nie.

Krótkie. Zamykające dyskusję. Dosadne. Wręcz niegrzeczne. I prawdziwe. Stworzenie udało się na gorę, na spoczynek zostawiając Tobiasa samego z myślami. I komarami czy też ich odpowiednikami z Dominium. Nawet one jednak unikały Tobiasa. Na szczęście.

Noc minęła spokojnie chociaż dłużyła się niemiłosiernie. A niebo nad bagnami po wschodzie słońca przybrało najdziwniejszą barwę seledynowo-karmazynową jaką do tej pory widział Greyson.

Glyth dotrzymał i rankiem, po posiłku złożonym z tego samego co na kolację, dołączył do nich dziwny stwór przypominający krzyżówkę żaby i człowieka. Nie rozumiał on języka, którym intuicyjnie posługiwał się Tobias, lecz Glyth musiał mu wszystko wyjaśnić bo przewodnik poprowadził Tobiasa przez moczary.
Wędrowali niewidocznymi, zagubionymi pośród trzęsawisk ścieżkami, często przechodząc po gałęziach drzew, zwalonych pniach, przeskakując z kępy trawy na kolejną kępę trawy lub brodząc w brudnej, śmierdzącej wodzie nawet po pas. Bagna były naprawdę zdradliwym miejscem i Tobias doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że bez pomocy i wiedzy ich mieszkańca skończyłyby gdzieś w błocie, jako pożywka dla pijawek.

Późnym popołudniem dotarli do celu, a kiedy wyszli na twardy grunt Tobias poczuł się dość dziwnie. Ubabrany błockiem, zmęczony od wypatrywania ukrytej ścieżki i unikania czyhających w trzęsawiskach zagrożeń w końcu poczuł pod stopami (bo cyrkowe buty przepadły gdzieś po drodze w jednej z błotnistych kąpieli) stabilny, chociaż śliski grunt. Milczący przewodnik zagulgotał coś i wskazał łapą z błoniastymi płetwami jakiś kierunek a potem na siebie i pień na którym usiadł. Chyba chciał w ten sposób zakomunikować, że zaczeka tutaj na Tobiasa, aż ten załatwi swoją sprawę.

Greyson ruszył więc powoli we wskazaną stronę. Powoli, bo bose nogi nie zachęcały do wędrówki po kamieniach i patykach. Szybko trafił na krętą, wijącą się pomiędzy kałużami drogę. W końcu poczuł dym, a po kilkunastu minutach trafił do wsi. Czy raczej jej zgliszczy. Bo z osady nie zostało zbyt wiele. Tylko popalone kikuty chat, zwęglone ściernisko, porozrzucane tu i ówdzie, wciśnięte w błoto i popiół, resztki dobytku.

I kurhan usypany z kamieni przy którym pracę kończył potężny, brodaty mężczyzna, rozebrany do połowy. Jego ciało pokrywały sine tatuaże, podobne do tych jakie Tobias miał okazję widzieć u wojowników Ludu Nar.

- Nie bój się – powiedział mężczyzna mimo że był odwrócony plecami do Tobiasa.

ENOCH OGNISTY

Runął w dzikiej szarży na Drążycieli. Wpadł pomiędzy wrogów, niczym kula żywego ognia. Płonący kolos zadający dzikie ciosy na lewo i prawo. Niepowstrzymany i nieubłagany w swoim gniewie.

Za nim w luźnym szyku podążali wojownicy Ludu Nar. Dzielni. Nie znający strachu. Czuł ich bliskość. Czuł coś, co można było nazwać jedynie braterstwem broni. Walczyli obok niego zabijając wrogów, krwawiąc i czasami sami padając martwi. To się zmieniło. Śmierć nie oszczędzała już wojowników z Ludu Nar. Padali pod naporem niewysokich ale piekielnie szybkich i silnych monstrów. Rozrywani ich szponami i zagryzani pożółkłymi kłami.

Drążyciele nie czuli bólu. Nie znali słowa zwątpienie czy ucieczka. Parli naprzód niczym żarłoczna szarańcza, a jedyną szansą na ich powstrzymanie było ich zabicie. Co też Enoch czynił. Zatracił się w boju. W walce. W zadawaniu śmierci obmierzłym kreaturom.

Był ognistym bogiem wojny. Zniszczeniem w czyste postaci. Smokiem, którego można było zranić, lecz nie można było powstrzymać.

W końcu jednak ogień przygasł. Wraz z ostatnim powalonym wrogiem. I nad pobojowiskiem znów zapadła cisza.

ME’GHAN ZE WZGÓRZA

Biegła, a za nią podążyli wojownicy Ludu Nar. Część, której przewodził sam Var Nar Var, Nogi same niosły ją na spotkanie przeznaczenia. W pewnym momencie zorientowała się, że Enoch został z tyłu, by walczyć z Drążycielami, Ale ona pobiega dalej.

Do Stosu dobiegli w niespełna dziesięć minut. Ponura dolina wypełniona wiecznym dymem, który wdzierał się w płuca i oczy, przywitała ich gromadą Szarpaczy w czarnych tunikach, którym przewodziła Ssasija. Kobieta-Wąż nie zadawała pytań tylko wydała rozkazy i czereda jej podkomendnych ruszyła na spotkanie Ludu Nar.

- Tymi kurwami się nie przejmuj! – krzyknął Var Nar Var. – Szukaj Maski lub jego Siewcy!

Me’Ghan skinęła głową i odbiła w bok, dając pole do popisu Ludowi Nar. Znikając w gęstym dymie usłyszała krzyk i szczęk stali gdy wojownicy zderzyli się z wrogiem. A potem jej uszy wypełniła znajoma muzyka wojny: krzyki rannych i zabijanych.

Ona jednak miała inne zadanie. Kierowała się w stronę, gdzie stos płonął wysokim ogniem. Płomieniem, który był dla niej drogowskazem w wędrówce przez zadymiony krajobraz.

I wtedy go zobaczyła. Wysoką, szczupłą sylwetkę w czarnych szatach. Maska. W towarzystwie trzech innych postaci w długich tunikach,
Maska odwrócił się w jej stronę, gdy była jeszcze daleko. Ujrzała biel porcelany skrywającej oblicze tyrana. Lub tyranki.

- Witaj, Me’Ghan – powiedziała istota głosem, który mógł należeć zarówno do kobiety jak i mężczyzny. – Długo kazałaś na siebie czekać, przyjaciółko.

Ujrzała Maskę.

- Co zamierzasz teraz zrobić?

Padło nieoczekiwane pytanie.


LIDIA HRYSZENKO


Tak jak to przeczuwała stwór skoczył, gdy tylko obok niego przeszła. Ale tym razem była przygotowana i cięła szybko i skutecznie. Rozpłatała to coś na dwie połowy tak sprawnie, że aż sama się zdziwiła. Jakby nóż w jej ręce by czymś żywym i żądnym krwi. Wprawionym w zadawaniu śmierci.

Zabiła i poszła dalej. I spodobało jej się to.

- Kiedy zrobi się ciemno wyjdzie ich na żer więcej.

Podskoczyła gdy usłyszała ten głos. Głos Simeona. Szymona. Tuż przy uchu. Chociaż nie było go przy niej. Szaleństwo.

- Prawda, że to przyjemne uczucie. Zabijanie.

Głos nie chciał się odczepić. Szeptał wprost do jej głowy. Do jej ucha. Dręczył. Prześladował.

- Po to nas stworzono. Po to tutaj ściągnięto. Byśmy zabijali. Mordowali. Obalali tyranów i na ich miejsce wynosili kolejnych.


Miała ochotę wrzasnąć, ale wiedziała, że jej krzyk mógł zabijać. Miała ochotę znaleźć się jak najdalej od niego. A potem, nagle, bez ostrzeżenia, poczuła jak wzbija się w powietrze. Szybuje w górę, ponad skały, wolna niczym ptak.

Chłodny, wieczorny wiatr owiewał jej ciało, szarpał zniszczonym ubraniem, rozwiewał zafarbowane na niebiesko włosy. A ona unosiła się w górze widząc całą panoramę. Zdradliwy labirynt skał pod jej stopami, na północy linię ośnieżonych gór i wąską, samotną skałę lub wieżę przed nią - na widok której przeszył ją nieprzyjemny dreszcz. Na południu ujrzała zrujnowane miasto z którego przybyła, na zachodzie bezkresną równinę zalaną krwistym blaskiem kryjącego się za widnokręgiem słońca i na wschodzie step na którym tu i ówdzie widziała jakieś pagórki. Jeden z nich był oświetlony, jakby u jego stóp wznosiło się jakieś miasto, osada. To były migoczące światła ognisk lub latarni. Ludzie. Chyba. I na południu ujrzała jeszcze jeden płomień. Duże, samotne ognisko, rozpalone na wzniesieniu lub szczycie jakiejś wieży – rzucające wyzwanie wszystkim wokół lub wskazujące drogę zagubionym w mroku i życiu.

- Prawda ze przyjemnie odzyskać część swoich mocy. Ale zabiłaś tylko małe paskudztwo. Energia Luminy szybko się wyczerpie Lepiej leć nisko.


ARIA TARANIS

Stała na krawędzi. W deszczu, w podmuchach huraganowego wiatru i dyskutowała z rycerzem w pełnej zbroi. Gdyby ktoś jej powiedział, że tak ułożą się jej wakacje, wyśmiałaby go lub skierowała do „czubków”. Teraz jednak, w luminacji błyskawic i oprawie dźwiękowej grzmotów, czuła się jak na scenie jakiegoś kiepskiego dramatu.

Oszołomiona biegiem wydarzeń wahała się. Zagubiona.

I wtedy go zobaczyła. Olbrzyma mierzącego dobre dwa i pół metra. Ogromnego. Umięśnionego. Jego skóra ociekała deszczem. Parowała. Z pleców mężczyzny wyrastały potężne, czarne, skrzydła. Jago aparycja była na pół zwierzęca, na pół ludzka. Wyglądał jak upadły anioł. Wiedziała, kim jest.

Jóns. Włada Gniazda. Lord Domeny. Jeden z wielu władców podzielonego na kawałki Dominium.

- Cieszę się na twój widok, Burzowy Pomruku – głos władcy Gniazda był męski, donośny, potężny. Zagłuszał nawet huk piorunów. – Nie wiem czy się boisz, czy gniewasz ale mam prośbę, byś uciszyła tę burzę. Jeżeli ktoś cię obraził, wystraszył, znieważył czynem czy słowem, powiedz, a ukarzę go. Chciałbym byś przyjęła moją gościnę. I przepraszam za spóźnienie ale miałem … innych gości. Teraz jednak mój czas jest przeznaczony dla ciebie. Jestem cały twój.

Zabrzmiało to dwuznacznie. Z podtekstem erotycznym i Aria nie wiedziała czemu, ale spowodowało to nieco szybsze bicie jej serca.

Ten olbrzym był dla niej kiedyś … kimś ważnym? Nie pamiętała. Budził w niej w każdym razie mieszane uczucia. Z jednej strony chciała rzucić się na niego, wydrapać ozy, wyładować swój gniew. Z drugiej jednak … Z drugiej jednak nie miała pojęcia czego chce.

- Nie stójmy na deszczu, pośród piorunów. Wiem, że to twoja domena lecz zapraszam cię pod dach. Porozmawiajmy.

To ostatnie słowo wypowiedział jakimś dziwnym tonem. Jak ktoś, kto popełnił jakąś zbrodnię i teraz usiłuje uzyskać wybaczenie. Próbuje odkupić błąd. Lub ktoś, kto bardzo się boi tego, co może się wydarzyć.

- Proszę, Burzowy Pomruku. Uspokój swoje myśli. Wycisz tę burzę.
 
Armiel jest offline