Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2017, 01:46   #131
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
Tai’atalai

Oczy Malaga

Bóle były nie do zniesienia. Ten atak wydawał się Bahitaltowi o wiele dłuższy i o wiele boleśniejszy niż wszystkie poprzednie. Od dziecka zmagał się z chronicznym bólem kręgosłupa, nic się w tej materii nie zmieniło, raz na dwa, trzy tygodnie cierpienie paraliżowało go na przynajmniej kilka godzin. Teraz katusze trwały już o wiele, wiele dłużej.

- Przodkowie! Ratujcie – krzyknął, kwiląc z bólu w puchach własnego łóża.

Ale Przodkowie nie ratowali. Bahitalt ciężko oddychał, pot płynął z niego strumieniami, podgryzał poduszkę w dzikim szale i zaciskał do białości knykcie na drewnianych nogach łóżka.

Przez cały ten czas był niedysponowany. Państwem zarządzali jego protegowani, ale najważniejsze sprawy stały w miejscu, bo do nich dostęp miał mieć wyłącznie Bahitalt. Tymczasem krzyki dobiegające z jego sypialni mroziły krew w żyłach całego pałacu.

Krzyki jednak ustawały stopniowo, gardło się zdzierało. Ból jednak nie zamierzał odstępować biednego kaleki. Bahitalt pogrążał się w straszliwych wizjach. Od swego poczęcia w łonie matki był przeklęty, dotknięty taltem Przodków i całe życie zastanawiał się, za co. Za grzechy swojego ojca? Dalszych przodków? Czy też Przodkami kierowała zwykła, sadystyczna chęć zadania bólu niewinnego, nienarodzonemu dziecku?

Jedynym pocieszeniem Bahitalta była władza i jego syn Yanuk. Tylko dla tych dwóch rzeczy skłonny był żyć i walczyć z przewrotnością losu. Nigdy nie mógł zdzierżyć faktu, że jego ducha Przodkowie przyoblekli w tę żałosną powłokę, podczas gdy jego starszy brat Ramituk, kretyn i pijak, cieszył się cudownym zdrowiem, psując je co najwyżej własnym opilstwem. Jakże wielkie było to marnotrawstwo. Albo Suiuk. Ta pokraka nie powinna nigdy cieszyć się dobrym zdrowiem, skoro Bahitalt cierpiał. Bo po co mu ono było? Po to, by siedzieć cały dniami w zamkniętej celi ze swoim ukochanym Huetetem, marnując czas na wzdychanie i płacz? Żałosna kupa gówna, zawsze tylko zawadzała mi w drodze po władzę, przeklinał go w myślach Bahitalt.

***

Czwartego dnia tego ataku, Wanaharat nakazał sięgnąć po niezbyt zdrową, ale dosyć skuteczną alternatywę dla bezskutecznych prób uśmierzenia jego bólu przez konowałów dworskich. Zażył narkotyk, który wcześniej podawano kapłanom, cierpiącym z powodu Bliźniaczego Słońca. I to zażył solidnie, mocno przekraczając wskazywaną dawkę, świadom jednak, że jego bóle są znacznie większe niż jakichś prostych kapłanów z prowincji. Dało to efekt. Ból ustał, ale regenta zaczęła ogarniać ogromna senność.

W kolejnych dniach spał często, ale równie często się budził. Śnił koszmary, przedziwne koszmary, o treści zbliżonej do tej, o której mówili poddawani działaniu narkotyku kapłani. Wysoka, ognista postać, ze święcącymi oczami i włócznią w dłoni wpatrywała się w niego, powodując nieopisany strach, który najczęściej prowadził do pobudki. A że narkotyk przyjęty w takiej dawce działał długo, Bahitalt po kilku chwilach zasypiał ponownie i historia się powtarzała.

Aż do tego jednego koszmaru.

Każdy kolejny sen, miał wrażenie, przybliżał do niego ognistą postać, choć jego wspomnienia często rozmywały się zaraz po przebudzeniu. Zauważał jednak coraz więcej szczegółów sennej ułudy – postać stała na tle jakiejś osady, a może miasta, w oddali wznosiły się kamienne, stożkowate budowle. Trawił je ogień. Pod jego stopami, posiniaczonymi i krwawiącymi, była spalona ziemia pozbawiona trawy, a otaczające go drzewa przypominały popalone patyki.

Postać również nabrała szczegółów. Ubrana w prosty, lekki, wiązany jakimiś cienkimi nićmi pancerz, jakby ze skorup żółwich, unosiła nad głową włócznię, do której przywiązane były uderzające o siebie maleńkie główki, niektóre wydały mu się znajome. Bahitalt szybko rozpoznał pośród nich okrwawioną głowę Xennophantesa, Hegemona Nesjan, pozbawioną oczu. Odbijała się od niej zdeformowana czaszka jednego z jaszczurów, którzy niegdyś zaatakowali ziemie Tai’atalai, ale jej już zindentyfikować nie potrafił. Oprócz tych dwóch, były i inne, dokładnie cztery, ale te już nic Bahitaltowi nie mówiły. Jasne było, że pochodzą od istot różnej proweniencji.

Twarz, pośród której nadal największą uwagę zwracały oczy, nabrała także cech indywidualnych. Jaszczurczych. Ale innych niż pyski tych, którzy niegdyś najechali Krainę Słońca i Księżyca. Twarz postaci z koszmaru była bardziej kolista, bliższa wyglądowi cywilizowanych ludów. Bahitalt miał niezrozumiałe wrażenie, że gdzieś już tę twarz widział.

Wtedy po raz pierwszy obraz przestał być statyczny. Olbrzymi jaszczur podszedł do niego powoli, ostrożnie stawiając pazurzaste stopy. Bahitalt wpadł w panikę, spróbował wstać, ale poranione stopy odmówiły mu posłuszeństwa. Poczuł, jak pot spływa mu po czole, a serce kołacze w szalonej arytmii.

Nie mógł uciec. Nagle dotarła do niego ta ponura myśl. Za jego plecami napotkał rękoma rozgrzany od palącego słońca kamień i natychmiast puścił go, by nie poparzyć dłoni – jak się okazało, nie mniej sfatygowanych niż nogi. Obie nogi, co kaleka dopiero teraz zrozumiał. Za późno jednak było na dziwienie się.

Postać podeszła i chwyciła go silnie za poszarpaną szatę, uniosła do góry niczym szmacianą lalkę. Bahitalt z trwogą patrzył w tę nieludzką, pozbawioną mimiki twarz. Wtedy jaszczur przemówił głosem niskim, dudniącym, który echo poniosło daleko, zapewne aż do piramid, które widział w oddali.

- Spójrz w oczy Malaga.

Spojrzał. A wtedy jaszczur go puścił. Ciało Bahitalta padło na wysuszoną ziemię, a jego oczy bezwładnie spojrzały w niebo. Było znajome. Było czerwone.

Nowy, wspaniały Wanaharat

Dnia kolejnego lament Yanuka słyszano w całym pałacu. Jego ojciec, zasłużony mąż stanu, oddał ducha w sile wieku i to właśnie w tym czasie, kiedy to Yanuk miał wejść w dorosłe życie. Nagła, poprzedzona kilkudniową agonią, śmierć ojca bardzo poruszyła młode serce jego syna. Yanuk bowiem, co może dziwić, patrząc na historię dworu w Quetz-hoi-atalai, naprawdę kochał ojca i wierzył, że ojciec kochał i jego. Młody atal bardzo liczył, że gdy już zostanie taiotlanim, a patrząc na marność panującego Tahatlisui powinno to nastąpić prędko, wtedy to ojciec zasiądzie po jego prawicy, by wspomagać go radą i doświadczeniem. Jeden niespodziewany atak przekreślił te plany.

Inni nie zareagowali tak emocjonalnie na śmierć Bahitalta. Ba, w wielu prowincjonalnych miasteczkach urządzono krótkotrwałe festyny. Lokalne elity wciąż ze złością wspominały wścibskość Bahitalta, jego wtykanie nosa w nie swoje sprawy. Humory w Radzie Teologicznej były zróżnicowane. Protegowani Bahitalta, których wprowadzał masowo ostatnimi laty, korzystając z pomoru kapłanów, zachowywali się comme il faut, żegnając swojego protektora. Stara gwardia, tak zwani legaliści, zacierali dłonie na myśl o odsunięciu od władzy uzurpatora. Śmierć Bahitalta sprawiła jednak, że kraj pozostał bez faktycznego kierownictwa, co spowodowało, że Hetepetisekem musiało podjąć decyzję.

Najpierw zawezwano przed oblicze Rady taiotlaniego. Suiuk po aż pięciu dniach, najwyraźniej nękany dosyć długo, wydał krótkie oświadczenie, podbite własną pieczęcią, że nie zamierza opuszczać swojej komnaty. Rozzłościło to legalistów, ale i wanaharatyści byli niepewni swego – Tahatlisuia Suiuk był już w wieku męskim, powinien objąć samodzielne rządy, ale odmawiał zrobienia tego. W innej sytuacji Rada Teologiczna oddaliłaby jego kandydaturę, ale taiotlani był koronowany, a detronizacja nie wchodziła w grę. Zawiązał się niebezpieczny precedens.

Po jakimś tygodniu burzliwych obrad Yanuk, który postanowił dla dobra kraju przerwać żałobę po ojcu, przybył przed oblicze Hetepekisekem i przedstawił własną kandydaturę na stanowisko Wanaharata. Wzbudziło to gniew legalistów, ale wśród wanaharatystów także wzbudziło pewne obawy – teraz, gdy nie było już Bahitalta, poparcie Yanuka w razie niewybrania go na Wanaharata stawiałoby ich w bardzo niewygodnej sytuacji. Po kolejnych kilku dniach, które syn Bahitalta spędził na nerwowym kręceniu się po pałacu, rozmyślaniu i próbie zdobycia poparcia kapłanów, Rada miała przejść do głosowania. Pech chciał, że umarł na kilka godzin przed tym jeden z legalistów i należało kooptować nowego radnego. A więc z trzech dni zrobiły się dwa tygodnie.

Po tym czasie Yanuk nie wytrzymał – kraj był zostawiony sam sobie, a tymczasem trwały w najlepsze układy z potencjalnymi kandydatami na radnych. Rozdrażniony Yanuk zwołał czym prędzej z własnej kieszeni grupkę najemnych zbirów, wsparł się lojalnymi członkami straży pałacowej i wtargnął do siedziby Rady, nakazując jej głosować tu i teraz, nawet w niepełnym składzie. Wobec takiego argumentu, należało przyspieszyć czynności.

YANUK
  • Bystry
  • Pracowity
  • Lubieżny
  • Szczery
  • Porywczy


Kto wie, czy zadecydował argument siły, czy i bez niego Yanuk zostały wybrany nowym Wanaharatem. Cieszył się bowiem niemałym poparciem w Radzie Teologicznej i niewykluczone, że to by wystarczyło. Nowy Wanaharat nie zamierzał jednak przyglądać się bezczynności radnych, podczas gdy kraj ogarniała coraz to kolejne omeny Bliźniaczego Słońca.

Nowy Wanaharat dobrze wiedział jednak, że choć problemów roi się co niemiara, to musi uważać także na swoich wrogów, bo choć posiadał znaczące poparcie, był jednym z tych atalów, których się albo kochało, albo nienawidziło.

O czym szepczą pałace?

Wici zostały rozpuszczone po całej Tenokinrze. Zamieszanie z władzą centralną odbiło się na ambicjach i nadziejach zarządców prowincjonalnych. Wielu z nich liczyło, że władzę obejmie legalny władca, Tahatlisuia, i prowadzić będzie bierną politykę, która umożliwi im na rozwinięcie skrzydeł. Kiedy więc dowiedziano się o wyborze Yanuka na regenta, westchnienia zawodu mieszały z okrzykami gniewu. Yanuk zawsze stał murem za ojcem i prowadzoną przez niego linią polityczną, a to oznaczało dalszy ciąg rozbuchanego centralizmu.

W przeciwieństwie do Hetepekisekem zarządcy umieli porozumieć się błyskawicznie, gdy zaszła potrzeba.

Ledwie Yanuk objął swą nową posadę i wydał pierwsze rozkazy, w stolicy zaroiło się od posłów z prowincji. Każdy z licznym, zbrojnym kordonem. Zainteresowanie młodego Wanaharata wzbudził fakt, że żadne z tych poselstw nie było najwyraźnie adresowane do niego. Najczęściej wiadomości docierały do światyń i prywatnych posiadłości kapłanów, mistrzów cechowych, nawet handlarzy niewolników – słowem wszystkich atalów, którzy mieli coś do powiedzenia w tym mieście.

Atmosfera wyraźnie zgęstniała – a przynajmniej tak się wydawało Yanukowi, czującemu się wyraźnie ignorowany w sprawach, jak widać, ważnych i nie cierpiących zwłoki, skoro zaangażowały tak szerokie spektrum wpływowych person.

Birukajski synkretyzm

Nie jest jasne, czy odnowione wierzenia nesjańskie istniały już wcześniej, czy też powstały dopiero teraz. Faktem jest, że dopiero w tych latach wzmianka o nich pojawia się w bardzo szczątkowej formie w Kronice królewskiej Iti’akuiego. Znany dziś fragment, być może dłuższy w oryginale, mówi:

Cytat:
Birukai, widząc nędzę swoją i głód ciemnych lat Drugiego Słońca, zwrócili się wtenczas do swoich fałszywych bogów. Widząc jednak, że są oni tylko idolami z kamienia, wymyślili sobie, że ich przodkowie takimi są jak i nasi, że pieczę sprawują nad światem i że po śmierci do nich zmierzamy. W wielkim byli i są błędzie.
Swoista mieszanka religii ojczystej Nesjan i poglądów na śmierć według teologii tenokinryjskiej zaowocowała więc nową formą wyznaniową, szumnie można rzec religią, wśród społeczności birukajskich. Być może kierowała pierwszymi jej wyznawcami chęć podtrzymania dawnych, wymierających od lat tradycji, jednocześnie nie narażając się kapłaństwu Tai’atalai, wyjątkowo drażliwemu na punkcie wszelkich herezji i wolnomyślicielstwa. Cieżko dziś wskazać jednolitą genezę, być może ma słuszność Iti’akui, wskazujący strach przed nieznanym.

Faktem stało się jednak, że nowa forma religijna szybko dorobiła się wielu wyznawców i własnych chramów, w większości ukrytych w jaskiniach i lasach, gdzie niewolni Nesjanie pełnili swój kult, dodając do religijnej mozaiki Tenokinry synkretyczne i sprymitywizowane wyznanie, łączące elementy staronesjańskie i tai’atalskie.

Żniwo Bliźniaczych Słońc

O ile przeciętny Tenokinryjczyk mógł w tych dniach myśleć, że w wielkiej polityce państwowej nie jest inaczej niż zazwyczaj, to już musiał zauważyć, ze zmiany powodowane przez Bliźniacze Słońce sięgają najpewniej apogeum.

Najbardziej dawały o sobie znać upały. Zbiory wschodziły coraz rzadsze, wiele dawnych upraw porzucono, wiele ziem stało się niezdatnych do użytkowania po seriach pożarów, które już przez cały rok nawiedzały Tenokinrę. W skutek ich pojawiły się także po raz pierwszy w krajobrazie tych ziem wypalone polany, które niczym sito poprzedzały odwieczna puszczę.

Liczba potwornych porodów wzrastała, a już najszczególniej pośród niedożywionych i słabych Biruków. Kapłani rozgłosili też, prawdziwie czy nie, że każda ciąża powstała ze stosunku atala i Birukai kończy się urodzeniem potwora. Nie wpłynęło to bynajmniej na proceder wykorzystywania seksualnego ani stręczenia niewolnic.

Populacja niewolnych Nesjan lawinowo spadała. Wydawało się, że to oni najbardziej przeżywają problemy ze słońcami. Kobiety birukajskie częściej rodziły potwory, częściej umierały w połogu. Szybko podchwycono więc, że Nesjanie są rasą mniej odporną i pośledniejszą. Ale i wśród normalnych, odżywionych, zdrowych atali ta przypadłość pojawiała się coraz częściej, a że poród potwora kończył się często zmasakrowaniem przez niego macicy matki, wiele kobiet pozostawało bezpłodnych – wielu mężów porzuciło wtenczas swe żony, a kobiety bezpłodne coraz częściej traktowano niczym istoty skażone złem Drugiego Słońca.

Same potwory również wydawały się ewoluować wraz z każdym rokiem fatalnego fenomenu. Stawały się szybsze, sprawniejsze, z większą ilością odnóży i twardszym pancerzem. Zauważono też, że niektóre grupy tych potworów zaczęły wracać do miast i wdzierać się do spichlerzy, zabijając tych, którzy stali im na drodze. Stało się prawdziwą plagą miast mniejszych i wsi.

Życie przeciętnego mieszkańca stało się niepewne i niepokojące. Na każdym rogu czaiło się coś, co mogło wywrócić jego życie do góry nogami – wyjątkowo gorące lato, które zniszczyło plony, atak rozgniewanych komand poczwar rodzonych w Tenokinrze, czy też samo urodzenie takiej maszkary i śmierć małżonki. Nie sprzyjało to spokojowi społecznemu.

Na szczeblu władzy także nie było radośnie. Rzadko komu tam brakowało jadła czy picia, ale śmierć u kapłanów zbierała coraz większe żniwo. Doszło do tego, o czym mówiono od dawna – świątynie niejednokroć stały puste, bo brakowało kapłanów, którzy mogliby tam pełnić posługę. Takie opuszczone świątynie często stawały się celem przedstawicieli obrzydliwej profesji świętokradców. A że czasy były, jakie były, ludzie chętnie nabywali dewocjonalia, licząc, że uchronią ich przed choćby narodzinami potwornego potomka.

Rada Teologiczna rotowała składem jak szalona, a że kooptacja nowych członków trwała bardzo długo, zajmowała się praktycznie wyłącznie tym. Liczne śmierci w ostatnich latach Bahitalta pozwoliły mu na wyniszczenie dawnej opozycji, z czego teraz zapewne bardzo by się cieszył. Brak kapłanów był jednak znacznie bardziej dotkliwy, bo choć w tym środowisku wielu było przeciwników Wanaharata, to i stąd rekrutowali się wszelcy myśliciele i filozofowie, a z ich braku nastąpiło wyludnienie Szkoły pod Taltem i całkowity zastój w rozwoju cywilizacyjnym na kilka dobrych lat.

W ostatnich dniach zeszła na ulice gęsta, czerwona mgła i dotarły z P. A. N. S. plotki samozwańczych proroków, wieszczących koniec świata. Jeżeli współcześni jakkolwiek go sobie wyobrażali, to właśnie w sposób, jaki się aktualnie realizował.
 
MrKroffin jest offline