Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2017, 15:38   #11
Leoncoeur
 
Leoncoeur's Avatar
 
Reputacja: 1 Leoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputacjęLeoncoeur ma wspaniałą reputację


Old Town, Toronto, wieczór
Do centrum dojechała magnetyczną kolejką, bo persapka na jej omni w reakcji na przywołanie ekwipartu, zasygnalizowała długi czas oczekiwania. Toronto było obrażone na dzielnice małych domków i zieleni nad meandrującymi Humber i Mimico, że te oparły się pędowi urbanizacji totalnej. W efekcie Ratusz przydzielał tu o wiele mniej automatów z drukarkami spożywczymi, miejskich pojazdów pneumatycznych i innych udogodnień gęsto porozrzucanych po mieście. Mieszkańcy tej wyspy spokoju w morzu szalonej aglomeracji, poruszali się albo własnym transportem, albo komunikacją zbiorową w której zwykle panował spory ścisk. Na szczęście o tej porze Seraphine nie groził tłum współpasażerów. Były tu co prawda stacje metra, ale równie dobrze można by zabetonować wejścia, bo podziemna sieć transportu opanowana była przez biedotę z przedmieść i gett, dojeżdżającą do przemysłowych części miasta. Naziemne kolejki były zatem jedynym sensownym rozwiązaniem.
Do pierwszej nie wsiadła, bo akurat była to linia korporacyjna i otworzyć drzwi można było tylko korporacyjną aplikacją personalną będącą nakładką systemu operacyjnego omnifona. Nikt z oczekujących na kurs do centrum nie był pracownikiem jednej z dziesięciu korpo utrzymujących to połączenie, ani kilkudziesięciu mniejszych firm wykupujących dla swoich pracowników u molochów abonament transportowy. Był to pewien absurd, bo transport zbiorowy tak czy owak był darmowy, no ale pewne zasady zobowiązywały, a i prestiż wożenia się do Old Town korpolinią magnetycznej kolejki był wiadomy.
Dopiero publiczna linia umożliwiła kotołaczce podróż, ale jej omni wskazywał, że i tak było to szybciej w porównaniu z czekaniem na ekwipart publiczny (wedle symulacji odczytów sieci miejskiej). Seraphine mogła się założyć, że miejskie SI wolne kapsuły będące w pobliżu, wedle wytycznych programistów słały na zamówienia do dalej oddalonych dzielnic, gdzie ekwipartów i tak nie brakowało. Złośliwość i małostkowość władz miasta była doprawdy żenująca.



Old Town przywitało ją tym wszystkim czego nie było w West Queen West i wielu innych spokojniejszych dzielnicach. Kakofonią obrazów i dźwięków przez którą na dłuższą metę można było ześwirować. Ta część miasta nie zasypiała nigdy i życie tętniło tu 24h na dobę, a sześć poziomów miasta i słaby dostęp światła słońca do dolnych partii w dzień, sprawiało, że tu nie gasły nigdy neony, hologramy i wszelkie inne sposoby na katowanie wzroku. Szeroki chodnik na levelu 1 pełen był ludzi, ale ulicy widać nie było, bo oddzielała ją kurtyna holoreklam ciągnąca się aż do przejścia dla pieszych od ziemi po strop stanowiący podstawę level 2. Czyli kilkanaście metrów wzwyż. Na stropie tym zresztą też wirowały obrazy i kształty z rzutników, a wśród ludzi kręciły się holopostaci zachęcające do zakupów jakichś towarów, skorzystania z jakichś usług, lub wejścia do jakiegoś baru lub restauracji. Obok Seraphine płynęła zwiewnie w powietrzu jakaś smukła Elfka o nienaturalnie wielkich oczach i uszach, sugerująca wymyślnymi słowami układanymi przez socjotechników, że gra “Sword Fantasy III” jest czymś bez czego właściwie nie da się żyć i zakup jej w sklepie sieci Bennt Games (mieszczącego się 50 metrów dalej), jest właściwie jedynym po co tu przyszła.

A jednak ten cyrk działał na ludzi pozytywnie. Oni jak karaluchy adaptowali się niesamowicie do każdego klimatu i odnajdywali się w nim. Z odleglejszych dzielnic przyjeżdżali do centrum i kilku innych “Light Islands” w Golden Horsehoe (jak choćby New Toronto w Etobicoke) aby się poszwędać w tej faerii holo, chromu i neonów. De Noir jednak nie zwracała uwagi na szaleństwo dziejące się wokół. Szła zdecydowanym krokiem ku umówionemu z szefem mafii miejscu. Po drodze wysłała kolejną wiadomość do Wiedźmy dopytując się czy udało się jej może namierzyć już Nedveda.
Przez moment pojawiła się myśl, że zabawnym by było gdyby anti-supernatural ABSowiec okazał się zmiennokształtnym.
Nedved…
de Noir uśmiechnęła się pod nosem.
To byłaby prawdziwa ironia losu.

Dreptała za GPSem ku “Bangkok”, która mieściła się trzy poziomy wyżej. Na czwórkę nie dało się dojechać ani komunikacją zbiorową, ani drogami po których jeździły RV albo ekwiparty. Był to najniższy z poziomów Toronto, na który dostać można się było jedynie przylatując AV, albo wjeżdżając siecią wind miejskich, z których tylko część kursowała wyżej niż level 3 opanowany głównie przez high middle class. Czwórka ciągnęła się od Old Toronto, przez Downtown aż po Yorkville, ale gęsto podziurawiona była pustymi przestrzeniami sięgającymi gdzieniegdzie (jak na przykład nad Queens Park albo kampusem Uniwersyteckim) aż do poziomu gruntu. Wjechała na górę gdzie dwa androidy zakończyły skanowanie jej i dwóch osób z jakimi podróżowała windą. Skanowanie zaczęły jeszcze czujniki w windzie. Ubiór, zapach, algorytmy nie pomijały cery fryzury, a nawet pewności siebie. Gdy ktoś nie bardzo pasował do profilu ludzi odwiedzajacych ‘czwórkę’, andki przy wyjściu z windy ustalały powód dla którego delikwent zapędził się na poziom, na którym nie bardzo miał czego szukać. Zwykle ktoś taki był cofany. To było i tak nic względem ‘piątki’ i ‘szóstki’, gdzie dostęp był jedynie dzięki posiadaniu nakładki na persapkę omnifonową zwanej “Gold” lub “Silver VIP Citizen”.
Android nawet nie zareagował na Seraphine, która ruszyła pewnie przed siebie lądując w strefie stonowanej normalności. Tak odmiennej od syfu poziomu gruntu, buntowniczego półmroku WQW i innych dzielnic, oraz jazgotu obrazu i dźwięku ‘jedynki w centrum’.



Nie było tu natarczywych holoreklam i setek neonów, a oświetlenie było cieplejsze i dodające przestrzeni uroku. Zamiast ekwipartów za transport robiły tu większe pojazdy typu RV, a niektóre kierowane były przez ludzi, a nie SI. Z głośników miejskich leciała modna, nieagresywna muzyka i panowało tu jakieś wolniejsze tempo niż na dole.

Bangkok był ledwie przecznicę dalej. Średniej wielkości restauracja niesieciowa charakteryzowała się przestronną okrągłą salą w której na całej powierzchni ścian wyświetlany był obraz panoramy tajskiego ‘Miasta Aniołów’. Na żywo. Wielkie wysokościowce Sukhumvit, Silom i Siam Square. Iglice Wat Arun, Wat Pho i Wat Phra oraz dachy kompleksu pałacowego w starej części miasta pozostawionej w spokoju względem rozbudowy stolicy Syjamu. Widok ciągnął się daleko obejmując przedmieścia i slumsy, jak również nadmorską Samut-Prakan czyniąca za zaplecze przemysłowo portowe ponad 30 milionowego miasta-molocha. Sufit też był projekcją, błękitnego nieba. Jakiś samolot podchodził właśnie do lądowania i z pewnością w ciągu kilku minut rzeczywiście miał osiąść na płycie Suvarnabhumi. Pod podłogą pływały ryby. Pojedynczo i niewielkimi ławicami genetycznie modyfikowane małe rybki, oraz spore tajskie karpie i sumy żyły sobie własnym życiem pod grubym szkłem posadzki. Pozostały wystrój był skromny jak na level IV, ale oddający duszę kultury Syjamu, raczej w stylu mocno retro. Uderzającym było, że wszyscy pracownicy byli ludźmi, w zasięgu wzroku nie było nawet jednego androida.

Grzeczny azjata podszedł do Seraphine zaczynając standardowe przywitanie, ale przerwał mu jeden z ochroniarzy Li Sanga podchodząc bliżej. Rzucił coś po chińsku zapewne rozpoznając kotołaczkę, a kelner oddalił się. Zniknął jakby go zdmuchnęło. Szef Triady kończył właśnie późną kolację rozmawiając z jakimś azjatą ubranym w garnitur. Zasadniczo to ten drugi mówił, bo Sang rzucał jedynie jakieś uwagi, na które tamten odpowiadał coraz szybciej. Ochroniarz wskazał Seraphine miejsce na którym mogła poczekać, gdy tymczasem gangster odstawił talerz i machnął jakimś zniecierpliwionym gestem. Jego gość na to zaczął mówić jeszcze szybciej jakby w desperacji, ale skończyć nie zdołał. Jeden z ochroniarzy Sanga złapał go za włosy i ściągnął z krzesła, po czym wrzeszczącego i szamoczącego się pociągnął po podłodze w kierunku kuchni. Nieliczni goście patrzyli na to raczej z zainteresowaniem, a nie szokiem i strachem. Bangkok był wręcz rządzony przez mafię, klientela brała to chyba za przedstawienie dla nich jeszcze bardziej oddające klimat stolicy Tajlandii, bo tam takie rzeczy były normą.
Kelnerka w tradycyjnym stroju podeszła do stolika Sanga z deserem i po podaniu go, skłoniła się składając ręce w ‘wai’. Ochroniarz postawił na powrót przewrócone krzesło stając kilka kroków obok, a szef Triady spojrzał po raz pierwszy na kotołaczkę gestem wskazując aby usiadła.


 
__________________
"Soft kitty, warm kitty, little ball of fur...
Happy kitty, creepy kitty, pur, pur, pur."

"za (...) działanie na szkodę forum, trzęsienie ziemi, gradobicie i koklusz!"
Leoncoeur jest offline