DOMINIUM
Stos.
Potężna magia duchów zrodzona z poświęcenia i ofiary. Wieczny ogień, który płonąc podtrzymuje żar zemsty Ludu Nar. Ogień dający im nieśmiertelność zrodzoną z dusz tych, którzy musieli spłonąć, aby inni otrzymali ten dar.
Przysięga nie może zostać złamana. Nie może zostać przerwana. Póki czas się nie dopełni i nie dopełni się zemsta. Zemsta, której źródło pamięta już zaledwie garstka istot.
CELINE „CZYSTA FALA”
Zamarła, wstrzymując oddech.
Wsłuchana w odgłosy dochodzące z celi. Szelesty. Chrząknięcia. Mlaśnięcia.
Coś węszyło. Wilgotne. Hałaśliwie. Coraz bliżej.
I w końcu to zobaczyła.
Przygarbione. Koślawe. Z oczami błyszczącymi jak dwie mętne, żółtawe latarenki.
Zdusił ją smród. Mdlący odór zepsutego mięsa i gnijącego śmietnika. Smród rozkładu. Już kiedyś, na samym początku tej szalonej przygody poczuła coś podobnego. Teraz jednak doznanie było przytłaczająco bezpośrednie i bliskie.
Cofnęła się, aż poczuła za sobą ścianę. Zimną i lepką. Kamienną.
Coś zatrzymało się tuż przed nią. Wydało z siebie dziwny, jękliwy gulgot, a potem zobaczyła palce.
Dłoń z poczerniałymi paznokciami, z zepsutą skórą wyciągnęła się w stronę jej twarzy. Szukając. Szperając. Przeczesując powietrze zgniłymi paluchami.
LIDIA HRYSZCZENKO
Przyczaiła się na obrzeżu osady. Ukryta w jakiś krzakach doczekała świtu. Zmarzła do rana, bo noc okazała się nadzwyczaj chłodna. Spędziła ją jednak spokojnie.
O świcie wychyliła się ze swojej kryjówki widząc, że to co wzięła za wioskę jest sporym obozowiskiem w którym zaczęła się już poranna krzątanina. Setki niskich, barczystych postaci z brodami – jakby krasnoludów wyjętych żywcem z filmów fantasy – kręciło się po obozowisku zwijając namioty, pakując potężne wozy ciągnięte przez dziwaczne, przypominające woły, kosmate stwory. Wszystkiemu towarzyszyły śmiechy i raczej radosne nastroje.
I wtedy usłyszała za sobą jakiś hałas. A kiedy się odwróciła ujrzała jednego z brodatych stworzeń. Stał za nią z rękoma wspartymi na biodrach. Miał może z cztery stopy wzrostu, ale mocno umięśniony sprawiał wrażenie groźnego. Ciemne włosy, takiej samej barwy broda spięta w warkocz, i marsowy
grymas na twarzy dodawały mu tylko surowości.
- Zgubiła się? – zapytał mocnym, niskim głosem. – Głodna?
ENOCH OGNISTY
Enoch Ognisty powstrzymał furię sług Maski chociaż walka nie była łatwa. Drążyciele okazali się trudnymi przeciwnikami. Silni i zwinni pozostawili w szeregach Ludu Nar spore wyrwy. Wojowników leżących bez życia na ziemi.
We krwi, błocie i brudzie. Tam, gdzie trafia każdy. Prędzej czy później.
Niesiony na ramionach towarzyszy broni Enoch Nar Enoch poczuł nagłe zmęczenie. I na chwilę, jak niekiedy zdarzało mu się w tym świecie, popłynął na fali wspomnień.
Leżał w błocie. Jak zabici podczas tej walki. Czuł pod plecami lepką, pochłaniającą go ziemię, przesyconą smrodem krwi i posoki. Wpatrywał się w niebo. W zimne, zimowe niebo z którego nie chciał spaść śnieg. Lecz spadał unoszony wcześniej przez wiatr popiół z licznych pogorzelisk.
I wypatrywał czegoś, aż w końcu to ujrzał. Mały punkcik na niebie. Iskierkę światła która opadała ku ziemi, rosnąc, ciągnąc za sobą ognisty ogon, aż w końcu uderzyła w Enocha wypełniając go ogniem. Gwiazda. Sięgnął po gwiazdę! Napełnił się jej żarem!
Jak to możliwe?! Czym był?
Otworzył oczy znów będąc na polu pobitewnym gdzie leżeli Drążyciele i nieliczni wojownicy Lud Nar.
Znów skandowano jego imię. Enoch Ognisty.
- Musimy biec do Stosu! – rozkazał odzyskując zdrowy rozsądek.
ARIA TARANIS
Skoczyła.
Spadła w dół. W deszczu, wśród uderzenia piorunów.
Jej serce biło jak oszalałe. Pęd powietrza oszałamiał. Ulewa siekła ciało.
A ona spadała w dół. Na wyścigi z kroplami deszczu.
Bała się, że Jóns ruszy za nią na swoich skrzydłach, pochwyci i uniesie w górę. Miała nadzieję, że tak zrobi.
Nie zrobił. A ona spadała i spadała, zdaje się przez wieczność, a potem rąbnęła o ziemię. Na twardą skalistą powierzchnię i jej ciało rozbryznęło się niczym dojrzały owoc. Zabryzgując kamienie krwią, która chlusnęła z jej pogruchotanego ciała.
Gdzieś nad nią przetoczył się ostatni grzmot. Ostatni piorun przeciął powietrze uderzając w szczątki tej, która kiedyś była jego władczynią. Rozlał się i zgasł w kałuży krwi i szczątków.
A potem burza ucichła.
Umarła.
ME’GHAN ZE WZGÓRZA
Siegnąła do Maski by odebrać jej moc. Jej Luminę. Niewidzialne łańcuchy Me’Ghan owinęły się wokół Maski. Zagłębiły w jej esencję, w to co czyniło władcę lub władczynię Dominium najpotężniejszą istotą w tym świecie. Nie tak potężną, jak Wieloświatowcy. Wyniesioną tylko i wyłącznie na tron dzięki męczeństwu dwójki z nich Męczennika i Męczennicy.
Me’Ghan szarpnęła, pociągnęła, zassała Luminę wroga działając instynktownie, kierowana swoją własną mocą. I wtedy zrozumiała jaki popełniła błąd.
Maska szarpnął/szarpnęła za jej własny łańcuch. Przyciągnął/przyciągnęła Me’Ghan do siebie, tak blisko, że porcelanowa maska zetknęła się niemal z twarzą kobiety.
Niewidzialna moc, dużo potężniejsza niż moc Me’Ghan ze Wzgórza owinęła się wokół niej. Zgniotła. Zdusiła, jak wąż ofiarę. Z atakującej Me’Ghan przeistoczyła się w obrończynię. W rozpaczliwie walczącą o siebie męczennicę.
I zrozumiała. Zajrzała w oczy skryte za porcelaną. I poznała je. Teraz już wiedziała. Kim był władca Dominium.
Maska to byli …
… kolejne szarpnięcie i dusza Me’Ghan ze Wzgórza została wyłuskana z ciała, jak owoc ze skorupki.
Maska wyszeptał/wyszeptała dwa słowa i znikł/znikła w wirze mgły, w huraganie dymu i popiołu.
A na ziemi przy Stosie, który znów wystrzelił ogniem, pozostało jedynie bezwładne, puste ciało Me’Ghan ze Wzgórza.
ENOCH OGNISTY
Do Stosu Enoch i reszta wojowników dotarł już po wszystkim. Var Nar Var i jego przyboczni zarąbali sługi Maski. Stos znów płonął wysokim płomieniem brudząc niebo tłustym dymem i popiołem. Zabici z Ludu Nar powracali z objęć śmierci, gdy dusze pochwycone przez Stos płaciły za ich rezurekcję cenę niewysłowionej męki i cierpienia.
I wtedy Enoch ujrzał Me’Ghan. Pustą i zimną. Nadal żyła. Jej pierś poruszała się lekko. Twarz jednak pozostała pustką skorupą.
Koło Wieloświatowca stanął Var Nar Var i położył mu dłoń na ramieniu.
- To była pułapka – powiedział głuchym, zdławionym z wściekłości głosem. – Maska zwabiła nas tutaj i nie wiem co się wydarzyło. Walczyłem z jej sługami. A Me’Ghan poszła walczyć z Maską. Tak ją odnaleźliśmy.
- Jest w Cytadeli – wycedził Enoch, sam nie wiedząc, skąd to wie. - Jej ciało jest tutaj lecz ducha Maska zabrał do Cytadeli. Chce, bym tam przyszedł.
ME’GHAN ZE WZGÓRZA
Odzyskała świadomość ale nie czuła ciała. Była jedynie energią. Esencją pochwyconą w …. czarny kryształ. Kryształ, który – niczym akwarium – stał w jakiejś ponurej, zakurzonej sali. Przez ciemną powierzchnię kryształu Me’Ghan widziała kamienne ściany, wyblakłe kobierce, potłuczone lustra i krzesło, tron na którym ktoś siedział. Ktoś spowity dymem. Niewidoczny. Ktoś, kogo Me’Ghan miała pamiętać, lecz nie pamiętała.
Ktoś, kto wpatrywał się w kryształ bez ruchu.
I wtedy Me’Ghan ujrzała więcej kryształów. Ustawionych w półkole. Ciemnych. Brudnych. A w jednym z nich poruszała się oszalała, miotająca na wszystkie strony postać. Chyba kobieta. Machała rękami jakby próbowała opędzić się od roju niewidzialnych robali.
- Powoli. Powoli odzyskam was wszystkich. A wtedy dopełni się moja zemsta. Unicestwię ten świat. I wszystko co się z nim wiąże. Zakończę ten obłąkańczy Cykl.
Usłyszała słowa. Postać na krześle poruszyła się. Nałożyła maskę. Porcelanową i bezduszną. I wtedy Me’Ghan przypomniała sobie Stos. I to, co się tam wydarzyło.
- Byliśmy przyjaciółmi. Czemu zostaliśmy zdradzeni? Powiedz.
Maska podszedł/podeszła do kryształu w którym unosiła się dusza Me’Ghan.