Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2017, 20:13   #577
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację

Pośrodku całego zamieszania, krzyków, gratulacji i przekomarzań sfory w skórzanych kurtkach, ciężko było wyciągnąć jej szefa na rozmowę w cztery oczy. Każdy z szeregowych członków chciał mu uścisnąć dłoń, wymienić parę zdań, lub najzwyczajniej w świecie poklepać po plecach, a on krążył między ludźmi jak chłopak z sąsiedztwa, nie zdystansowany dowódca. Śmiał się, pajacował i szczerzył, czasem kiwał głową i odpowiadał na typowo gangerowe zaczepki, podczas gdy Alice próbowała przebić się przez tłum i wejść na wilczą kolizyjną, co również należało do czynności utrudnionych, ze względów tożsamych jak w przypadku Kłaczka. Nie liczyła ile razy wyrzucano ją w powietrze niczym szmacianą lalkę, ściskano i klepano po plecach, a gorąca kula wewnątrz klatki piersiowej wprawiała niewielkiego rudzielca w stan czystej euforii. Więc tak to było mieć rodzinę… taką, która akceptowała człowieka wraz z całym bagażem przywar oraz zalet. Z kosmiczną przewagą tych pierwszych. Lawirując między Runnerami pierwszy raz od niepamiętnych czasów czuła, że jest w domu, wśród swoich. Tak zwyczajnie, bez fajerwerków odnalazła spokój, przynajmniej chwilowy. Dobrze było znaleźć swoje miejsce na tej zakurzonej ziemi, wśród osób stanowiących i nadających sens życiu, choćby i przedwojennemu. Wystarczyło spojrzeć na złotą obrączkę na dłoni - dobitny znak przypisania do tych czasów i tego miejsca. Tego jednego, konkretnego człowieka, do którego udało się jej w końcu dostać, przeciskając się przez ostatnią zaporę z Taylora i Bliźniaków.
- Dobrze się bawicie? - spytała, kotwicząc u wilczego boku na podobieństwo rudej boi, pływającej przy większym i ze wszech miar poważniejszym statku.

- Zajebiście. - pokiwał czarnowłosą głową mafiozo biorąc Alice i przyciągając do siebie tak, że stała teraz plecami oparta o jego tors a on ją obejmował ramionami. Pokancerowani przez ostatnie dni Taylor i Bliźniaki stali obok uśmiechając się, chichrając i reprezentując ponad przeciętną średnią zblazowania i wyluzowania jak zwykle korzystając z każdej chwili i okazji do wytchnienia i zabawy. I zajarania skręta.

Dziewczyna z wyraźnym zadowoleniem dała się objąć, po czym zaparła się nogami, pchając mężczyznę do tyłu aż zorientował się w intencji owych działań. Potrzebowała odciągnąć go na stronę, na parę chwil.
- Wybaczcie skarby - rzuciła do pozostałej części rodziny, posyłając im przepraszający uśmiech, gdy i dla nich działania Alice stały się jasne, a raczej ich cel. Przeszli oboje te parę metrów do miejsca lustrzanego do tego w jakim stali razem z Nixem, by choć trochę wyrwać się z żywej masy i zyskać szansę na rozmowę.
- Chciałam cię o coś poprosić - zaczęła lekko nieobecnie, wskakując na barierkę i sadowiąc się na niej prawie że wygodnie. Co prawda musiała się przy tym manewrze przytrzymać wilczej kurtki aby nie zlecieć w tył, lecz finalnie zakończył się on sukcesem. Dla pewności otoczyła pas Runnera udami, zyskując dodatkową podporę i zwalniając ręce od konieczności trzymania się metalowej podpory, dzięki czemu mogła posłać je do góry, tam gdzie zarośnięte policzki i wykrzywione ironicznie usta.
- Chodzi o Bena i resztę jeńców… pozwól im wrócić do domu. Sam widzisz, że miejscowi nie są w stanie ci zagrozić, poza tym wciąż pozostaje obsada Bunkra - westchnęła, gładząc opuszkami palców linie żuchwy od brody po policzki - Zresztą teraz to tylko dodatkowe jednostki do wykarmienia, a z zapasami tu ciężko. Cheb jest naszym najbliższym dostawcą, pozwalając im odejść zyskamy zabezpieczenie przed zatruwaniem żywności i robieniem pod górkę. Wiem… zamiast wdzięczności lepszy jest strach - już to powtarzałeś, ale my tu będziemy mieszkać. Żyć… na stałe - uniosła głowę, by móc patrzeć w ciemne ślepia - Czasem zamiast palić mosty lepiej je budować.

Szef bandy oparł się ramionami o balustradę mostu. Zezował to na siedzącą obok rudowłosą pannę młodą to na widok rzeki pod sobą albo w dali. Nawet na sam wygląd woda sprawiała wrażenie bardzo mokrej, bardzo zimnej, i niezbyt czystej. Guido kiwnął głową, podrapał się kciukiem po kości policzkowej i chwilę trawi słowa żony.
- Przed chwilą tego samego chciał Dalton. - wskazał kciukiem mniej więcej w stronę grupki stróżów prawa symbolicznie oddzielających dwie nie pałające do siebie sympatią strony. Choć jasne było, że pod jakimkolwiek siłowym względem są najsłabszą stroną to jednak na razie nieźle spełniali rolę bufora między tymi stronami.
- Z jedzeniem nie jest dobrze. - przyznał kiwając głową gdy zgadzał się z wnioskami Alice. - Ale nie jest źle. A na nas wszystkich ten tuzin ludzi w tę lub we w tę jakoś specjalnie rachunków nie zmienia. - w przeliczeniu na porcję na dobę czy inny podobny przelicznik można było uznać, że ma rację. Przy całej bandzie jaka zawitała z Det na Wyspę tuzin jeńców wydawał się po prostu kolejnym tuzinem, tyle, że bez skórzanych kurtek i o innym statusie. - Z dostawami żarcia stąd wątpię. - pokręcił głową wyrażając swoje wątpliwości. - Trochę ich skubnęliśmy w zimie. Pewnie dopiero pod koniec lata wyjdą na jakąś prostą. Do tego czasu będzie bieda. Nas jest teraz pewnie podobnie co ich więc za chuja nas nie wykarmią nawet jakby naprawdę chcieli. A po zimie wątpię by chcieli. Więc źródło żywności trzeba znaleźć inne. - powiedział wpatrzony gdzieś w znikający zakręt rzeki z rzadko jak u niego poważnym wyrazem twarzy. Takim z jakim omawiał najważniejsze sprawy całej bandy z najbliższymi współpracownikami i przyjaciółmi. - Ale z zatruwaniem żywności to raczej na odwrót. - przekręcił głowę tak by spojrzeć na siedzącą obok kobietę. - Od razu trzeba by powiedzieć, że żarcie od nich będą też szamać te ich chłopki co ich mamy. - w tym punkcie miał odmienne zdanie bo zdecydowanie pokręcił głową nie zgadzając się z wnioskami żony. - Nie wiem. Paru można by wypuścić. Jako dobry gest. Ale niech ten Dalton sobie nie roi, że to na mnie wymusił! - wzruszył ramionami i dopiero na koniec syknął groźniej na myśl, że ktoś mógłby odnieść wrażenie, że Guido przestraszył się czy ustąpił w czymkolwiek lokalnemu stróżowi prawa.

Zaczynał się denerwować, a nie tego lekarka chciała. Zadziałała więc prewencyjnie, chwytając poły jego kurtki i ciągnąc do dołu ledwo skończył mówić. Sama wyprostowała plecy, wychodząc wargami na przeciw jego warg i dusząc nimi dalszy potok niechęci. Przeniosła chwyt na czarnowłosy kark, przytrzymując go aby nie wywinął się za szybko. Całowała go długo i dogłębnie, aż zaczęła tracić oddech. Dopiero wtedy odsunęła głowę, przerywając kontakt przy akompaniamencie mokrego cmoknięcia.
- Wymusił? Próbował, ale mu się nie udało. Nie on udzielał nam ślubu, tylko kapelan. Jego żądania przeszły bez echa, utonęły pod nawałą innych aktywności, układów oraz rozwiązań. Teraz, jeśli ktokolwiek z naszej gościny wróci do domu, będzie to tylko i wyłącznie twoja dobra wola. Kaprys, Gest i chęć. Nie czyjkolwiek rozkaz. Jeśli wrócą do domów jest szansa, że Boomer tu zostanie, przynajmniej przez jakiś czas. Nie będzie musiała od razu wracać do bazy. Nix tak samo. Może uda się ich wymienić za rekrutów dla Pazurów, wtedy… posiedzą z nam. Będą też wracać na przepustki. Rodzin się nie rozdziela - pocałowała go w czubek nosa, uśmiechając się lekko
- Kwestia żywności… oczywiście, teraz jest za wcześnie na jakiekolwiek wymiany z nimi, skoro sami przymierają głodem. Patrzmy jednak długofalowo - przesunęła dłonią po czarnych włosach, mierzwiąc je czuje - Nadejdzie lato i czas zbiorów, spichlerze się napełnią, a miasto odżyje. Jeśli będą mieli więcej rąk do pracy, szybciej to nastąpi, a Ben i jego rodzina stanowią tu liczną grupę. Hmm… jak z owcami. Nie ma co ich strzyc do krwi, lepiej poczekać aż wełna odrośnie. Poczekajmy, a gdy nadejdzie pora - wtedy porozmawiamy z nimi o dostawach. Jeśli zaś chodzi o zatrucie… od czegoś tu jestem, prawda? - uniosła wymownie brwi - żywność da się sprawdzić… poza tym Dalton uważa mnie za kobietę mafii. Nie omieszkał mi wypomnieć udziału w porwaniu i uśpienia rodziny. Zdradzieckiego oczywiście. W jego mniemaniu zapewne nie miałabym problemów z otruciem ludzi z miasta, a skoro pod ręką są wirusy i zasoby bunkra… cóż. On wie, że nie jestem stąd - zrobiła okrężny ruch brodą, wskazując najbliższą, skorodowaną okolice, oraz Pustkowia jako takie - Kochanie… oni i tak długo już u nas siedzą. Od zimy. Też mają rodziny, które się o nich martwią. Jeśli nie chcesz puszczać wszystkich… nie istnieje pojęcie większej połowy, ale jest ich dwunastu. Koniecznie chcesz aby ktoś od nich u nas gościł - zostawmy może dwóch, a reszta… reszta niech wraca do domów.

Pocałunki i dotyk Alice wydawały się działać zgodnie z jej zamiarem. Mężczyzna uspokoił się i spokój ducha mu wrócił. Potem słuchał z zastanowieniem co ma do powiedzenia. W zamyśleniu wyjął swoją srebrną papierośnice ale zwlekał z wydobyciem dajek w zamian bawił się nią stukając cicho i okręcając metalowe pudełko o poręcz barierki o jaką się opierał.
- Można im paru oddać. Zwłaszcza tego brodatego spaślaka. - powiedział po dłuższej chwili zastanowienia. - To będzie długi i ciężki sezon. - pokręcił głową i wyprostował się otwierając pudełko z papierosami. Otwarte podał żonie, a potem wziął jedną eleganckie zwinięta pałeczkę w zęby i chwilę zajęty bym odpalaniem dwóch papierosów. Następnie równie machinalnie schował z powrotem pojemnik do kieszeni na piersi kurtki. - Przez te jebane kutry i tych dupków. - spojrzał ze złością na wody rzeki a potem na drugi brzeg gdzie przebiegała chwilowa umowna linia rozdziału między Detroitczykami a Nowojorczykami. Wzrok zawiesił mu się w nieprzychylnym spojrzeniu utkwionym w Hummerze NYA wciąż widocznym na przeciwległym krańcu mostu.

- Wiem Wliczku… czeka nas ciężki dzień - dziewczyna przyjęła papierosa i odpaliwszy go, zaciągnęła się od serca, by zaraz oprzeć czoło o szeroką pierś, okrytą czarną podkoszulką - Czacha ma córkę pułkownika. Możemy spróbować wystosować do niego… zaproszenie. Na mediacje, debatę. Rozmowę. Zyskacie szansę na spotkanie i dowiedzenie się bezpośrednio czy jest opcja wypracowania kompromisu. Spotkanie… po kutrach, kiedy będziemy wiedzieć na czym stoimy. Porozmawiam z Daltonem, przekażę mu twoje stanowisko odnośnie jeńców. Zwalniamy dziesiątkę? I jeszcze jedna rzecz - zadarła rudy łeb ku górze, a na jej twarzy zagościła determinacja - Chcę iść z wami, przyda się lekarz, a ja… chyba zejdę na zawał z nerwów, jeśli tu zostanę podczas gdy wy pójdziecie walczyć.

- Jechać z nami? - powtórzył patrząc na rudowłosego Runnera w białej sukience kompletnie zaskoczony. Potem spojrzał znowu przez barierkę na wodę przepływającą poniżej. Splunął w nią i zaciągnął się papierosem spoglądając w dwie plamy w rozmazanych, zimnych falach wody odbijające się na tle jednolitej linii barierki mostu. - Z nimi trzeba coś wymyślić. To szpeje. Mają swoje rozkazy. Nawet jak się ugadamy albo obrobimy jednego przyślą następnych. Będzie długi i ciężki dzień. A potem następny. Ale jeśli przetrwamy tu następną zimę powinniśmy wyjść na prostą. Ale to w tej chwili tak dalekie jak to, że Jay rozłoży nogi przed Billy Bobem. - splunął znowu krzywiąc się niechętnie do wniosków do jakich doszedł, a jakie choć mu się nie podobały nie mógł ich zignorować. Nie brzmiało na to by widział następne miesiące i pory roku jako wakacyjny piknik.
- Musimy mieć Bunkier. Bez tego Bunkra jesteśmy tylko kolejną bandą na wycieczce. Bez tego Bunkra nie utrzymamy się tutaj. Chyba, że jako banda szmaciarzy a to mnie nie interesuje. Nikogo z nas nie interesuje. Nie po to tu przybyliśmy. - podniósł się i oparł szeroko rozpostarte ramiona na balustradzie mostu. Zaciągnął się papierosem trzymanym samymi wargami. Wydmuchnął dym przez szczelinę w tych wargach bijąc się z myślami.
- Z miejscowymi nie byłoby problemu. Mogą nas się bać i nienawidzić ale są za ciency by nam fikać. I wiedzą o tym. Dalton o tym wie dlatego wkurza mnie ale nie ruszam go. Ale te kutry i te palanty pana superprezydenta rozwalają ten układ. Póki jest równowaga Dalton pewnie będzie siedział cicho. Ale chętnie przyłączy się by dobić pokonanego. Zwłaszcza jak to my będziemy pokonani. Na pewno nam nie zapomną ostatniej zimy. - powiedział spokojnie zaciągając się po raz kolejny. Wpatrywał się chwilę w żar skręta.
- Ten Bunkier. To nasza kopalnia skarbów. Bez niego się nie utrzymamy. Wszystko się posypie. A te cwele od pana prezydenta też chcą go mieć więc też nie odpuszczą. Dosyłają im śmigłowce. W życiu nie widziałem latającego śmigłowca. A oni mają i je tu przysłali. Na pewno nie na pusto. Coś musieli im przywieźć. - oczy Guido zwęziły się gdy główkował nad ostatnimi wydarzeniami i ich konsekwencjami na dzisiaj, jutro i nadchodzące miesiące. Oparł się tyłem o barierkę i zaczął przyglądać się rozbawionej bandzie. Ktoś coś do nich wrzasnął a Guido uśmiechnął się, pokiwał głową i pomachał mu ręką.
- Ale oni są daleko. Dalej niż my. Przysłanie czegokolwiek, nawet tymi śmigłowcami musi ich cholernie drogo kosztować. To nasza szansa. - uniósł w górę palec na znak, że choć sytuacja nie rysuje się w różowych barwach to jednak nie uważa jej za beznadziejną. Otarł dłonią twarz zjeżdżając nią aż na włosy i za ucho. - Ciężko jest. Ci tu to jakieś pizdusie. - nie otwierając oczu kiwnął głową w stronę nowojorskiego brzegu. Przez twarz przeszedł mu wyraz pogardy. - Ale ci na Wyspie… - dla odmiany pokręcił głową na znak, że o tamtych ma odmienne zdanie. - Z tamtymi jest ciężko. Jak dłużej potrwa albo przyślą więcej takich jak na Wyspie to się zrobi bardzo ciężko. Dlatego trzeba coś wymyślić. - otworzył oczy i spojrzał na siedzącą obok Brzytewkę. W końcu uśmiechnął się bo gdy chodziło o te wymyślanie uchodził przecież za eksperta, a wśród jego ludzi i innych rejonów opanowanych przez Runnerów ta jego zdolność uchodziła wręcz za przysłowiową i legendarną. Choć widocznie nie przychodziło mu to tak łatwo jak się zazwyczaj sam z tego zgrywał.

- Damy radę, cokolwiek by się nie działo. Siedzimy w tym razem - odwzajemniła uśmiech, barwiąc go ciepłymi nutami. Drobne dłonie zagłębiły się pod połami runnerowej kurtki, grzejąc się o żywy piec pod spodem. Nie omieszkały też drapać skóry na piersi, obrysowując na koszulce doskonale znanych wzorów tatuaży, znajdujących się pod spodem - Wiedza to potęga. Trzeba porozmawiać z pułkownikiem. Dowiedzieć się czego konkretnie chcą. Jeśli chodzi o sprzęt i dane -możemy im je oddać. Informacje przekopiujemy. Zostawimy dla siebie, oni dostaną… odpis, ale nie muszą o tym wiedzieć. Pracowano tu nad rządowym, wojskowym projektem, nie dziwne, że gdy dokopano się w dowództwie do odpowiedniej teczki, armia zechciała go dla siebie. Możemy im coś dać aby zapchać gęby… kwestia czego konkretnie chcą: to nasz cel. Dowiedzieć się, bo gdy zniknie niewiadoma łatwiej dokończymy równanie - zacisnęła uda, przyciągając męża bliżej. Zimny wiatr kąsał odsłoniętą skórę łydek, lecz był to mało znaczący detal - I co w tym dziwnego, że nie chcę cię zostawić samego z tymi okropnymi kutrami? Nie chcę cię stracić - uśmiech spełzł z jej twarzy, gdy westchnęła ciężko - Nikogo z was… a sprzęt. Szkoda, że nie pamiętam co jest w Hope - zgrzytnęła zębami, przymykając ze zmęczenia oczy i naraz wypaliła - Szczerze to odczuwam spory dyskomfort na myśl o tym miejscu, choć paradoksalnie w przyszłości będzie można tam uzupełnić braki sprzętowe… kiedyś. A gdyby ich uśpić? Tych na Wyspie? - poderwała głowę, a zielone oczy zaczęły błądzić po okolicy, gdy ich właścicielka przekopywała się przez katalogi pamięci podręcznej - Lakrymatory. Bromoaceton, chloropikryna, dibenzoksazepina. Coś co ich wyłączy, bez konieczności zabijania… rozumiem powagę sytuacji, ale… skoro mam robić broń, niech paraliżuje. Bez mordowania… proszę. Nie… nie dam rady znowu, a chcę… chcę pomóc - spojrzała prosząco ku górze, a między piegami zamieszkało napięcie.

Szef Runnerów z wolna kręcił przecząco głową gdy wtulona w niego Alice wymieniała swoje pomysły. Objął jej plecy ramieniem które będąc w czarnym rękawie skórzanej kurtki jawnie kontrastowało z białym i delikatnym materiałem sukienki pożyczonej od Kate.
- Może. - powiedział w końcu po chwili zastanowienia. Choć owe “może” ociekało wątpliwościami. - Może ich na chwilę zapcha jakieś papiery czy co. - machnął ręką na znak, że ma minimalne pojęcie jakie by można mieć pojęcie o zawartości bunkra innej niż powszechnie rozpoznawalne dobra jak ściany, podłogi, broń czy sprawne komputery czy prysznice. - Powiem ci co oni chcą bez żadnego gadania z nimi: chcą ten schron dla siebie. Czyli bez plątających się tam degeneratów z Detroit. Chcą mieć dla siebie by załatwiać te swoje bardzo ważne prezydenckie sprawy. Albo zabrać co się da pozostawiając gołe ściany na te ich odbudowę o której tak trąbią ciągle. Zresztą, jakbyś podeszła jakbyś chciała coś od nich, albo od Daltona a on ci przyniósł jakąś kartkę? - zapytał patrząc na nią. Ale zaraz sam sobie odpowiedział. - Bo ja bym zakładał, że ma całą kupę takich kartek i wkurzałoby mnie, że mi je dawkuje wedle jego widzimisię. Więc usunąłbym palanta by się dorwać do źródełka gambli. I oni wbrew temu co tak głoszą w tych swoich gazetach to są w tym bardzo podobni. Dlatego nie sądzę by to zadziałało na dłuższą metę. Ale kto wie, może ich zająć na jakiś czas. No i pogadać z nimi można. - wzruszył ramionami i wyglądało, że nie wiąże jakichś specjalnie wielkich nadziei z tą opcją ale też i nie uważa ją za całkiem zbędną. Skoro można było coś choć trochę ugrać by zwiększyć swoje szanse to nie odkładał tej karty na stół bez próby ugrania czegoś.
- A z tym uśpieniem. - podrapał się po głowie. - Jakiś gaz? Mają sporo gazmasek, nie wiem czy nie każdy z nich. No i jak chcesz to im dostarczyć? Jakieś słoiki z gazem by można zrobić ale to ma słaby zasięg. Tyle co kto rzuci. Jakaś mała grupka no można by spróbować. Ale całościowo to może by się udało raz. Jakby jakoś dostarczyć ten gaz. A oni by nie mieli gazmasek. No ale lepiej mieć coś takiego niż nie mieć. - mafiozo obracał chwilę pomysł z uśpieniem. Nie wnikał w co i jak ale zastanawiał się na praktycznym zastosowaniem takiego środka w scenerii jaką mieli na Wyspie. Wahał się nie podejmując jeszcze żadnej decyzji a jedynie rozważając plusy i minusy takiego kroku. - Ale czemu mówisz, że musisz robić broń? Nikt ci przecież nie każe. A na pewno nie ja. - wyszczerzył się do niej w uśmiechu równie błazeńskim jakiego żaden z Bliźniaków by się nie powstydził.

- Chirurgia sumienia, nikt nie zapyta o intencje. Liczą się rezultaty… kim bym była, gdybym nie próbowała bronić tego co kocham i w co wierzę? Rodziny, przyjaciół… najbliższych? Rozważam wszelkie alternatywy, próbuję… przygotować się na najgorsze. Nie mogę wiecznie stać z boku, pozwalać aby umierali ci, których za wszelką cenę powinnam chronić, a wiesz że technicznie nie sięgnę po rewolwer bo nie umiem strzelać. - wychrypiała gdzieś na wysokości gangerowej pachy, zaciskając dłonie na czarnej podkoszulce - Próbuję dostrzegać inne drogi… połączenia i możliwości. Przeciwnik jest silny, ale na każdego da się znaleźć sposób, jeśli… zawiodą inne drogi. Obrona, nie atak… a gdyby wpuścić do bunkra kogoś od nich? Obeznanego w temacie, aby sam na własne oczy zobaczył co biorą i dostają? Mogliby się bać zasadzki, jednak… i tu jest pewna opcja. Gdyby się zgodzili, istnieje opcja wymiany. Jako gwarant ich bezpieczeństwa, będzie potrzebny zakładnik. Skoro i tak ciągle ktoś mnie porywa, tym razem pójdę sama. O ile się zgodzą, ale to kwestia do dogadania. Poza tym… gdyby istniało urządzenie lub proces, potrafiący odwrócić efekty starzenia? Albo ciężkich chorób i ran? Przywrócić młodość, odjąć lata… z amnezją jako efektem ubocznym? Ilu starych grzybów siedzi u nich w sztabie? Ilu znajduje się na granicy śmierci? Wojna nie jest zdrowym zajęciem, czas nie należy do łaskawych wartości. Podobne ustrojstwo mogłoby ich zainteresować To nie fantasmagoria, tylko fakt. Dowody… - westchnęła - Żadnych namacalnych, ale mogę z nimi porozmawiać. Z tym pułkownikiem. Jeżeli jest wiekowo podobnie posunięty jak Dalton… myślę, że pamiętamy bardzo podobny przedział czasy… mamy podobne wspomnienia miejsc, ludzi, wydarzeń. Jeśli się ich zaciekawi, kupimy sobie może nawet parę tygodni.

- Pójść tam sama? Brzytewka kurwa pojebało cię? - Guido złapał za ramiona lekarki i odsunął na całą długość by spojrzeć na jej twarz jakby szukał tego żarciku w twarzy którego chyba nie dostrzegł w słowach. - Posłuchaj, nigdzie nie pójdziesz, na żadną wymianę jasne? - powiedział potrząsając jej ramionami by podkreślić jak bardzo mówi na poważnie. Potem dla odmiany tymi samymi ramionami przycisnął ją do siebie i pocałował mocno w usta. Oderwał się po długim i gorącym pocałunku ale jeszcze czegoś szukał na dnie jej zielonych oczu. - Nie puszczę cię. Zostaniesz ze mną. Z nami. - powtórzył dobitnie wciąż jej nie puszczając. Zmienił jednak nieco pozycję tak, że objął ją znowu trzymając w mocnym uścisku ramion.
- Ale jakiegoś ich speca czy dwóch można by wpuścić. Wkurwia mnie to bo na pewno co by nie wciskali na pewno zobaczą więcej niż chcielibyśmy pokazać. Ale co to da? Napalą się jeszcze bardziej jak im ich ludzie poświadczą jakie tu są skarby. Nie wiem w czym by nam to miało pomóc poza tym, że sobie pozwiedzają nasz teren. - wzruszył ramionami zastanawiając się na głos nad kolejnym pomysłem. Lekko i uspokajająco kołysał się a wraz z nim trzymana w objęciach panna młoda.
- Ale z tym życiem wiecznym to lepiej nie wyskakuj. Serio trochę cię znam i ciężko mi w to uwierzyć i zrozumieć. Jakby chodziło o kogoś innego uznałbym, że na piwo zbiera ciekawymi bajerami. A oni cię tak nie znają i są naszymi wrogami więc przede wszystkim będą zakładać, że im mydlimy oczy i kłamiemy. Ja przynajmniej tak podchodzę do tego co mówią i robią. Tak jak teraz. Na pewno coś właśnie kombinują przeciwko nam. Tylko jeszcze nie mogę rozgryźć czy coś przy tych kutrach czy coś innego ale byliby durniami jakby nie skorzystali z tego rozejmu. Ja bym skorzystał. Właśnie po to idziemy po te kutry skoro jest okazja. Więc oni też pójdą po te kutry albo wywinął coś innego. -bez ceregieli i żenady przedstawił Alice swoje podejrzenia względem przeciwnej strony. Nawet teraz gdy wyjątkowo od paru dni świeciło Słońce i było dość przyjemnie. A w okolicy nie było słychać, żadnych strzałów, walki a krzyki i to tuż obok były radosne i roześmiane.

- Guido… - kłucie w klatce piersiowej przybrało na sile, tak samo jak dotyk większych ramion wokół ciała. Alice zamrugała, głos się jej urwał, pozostawiając półotwarte po pocałunku usta. Czemu jego słowa i postawa ją zaskoczyły? Wszak nie powinny, nie po tym co widziała i czego była świadkiem w ostatnich godzinach. Czułość, troska, ciągłe powtarzanie tych samych sekwencji, mających na celu przebicie się przez rudy opór i zakorzenienie w pokręconym gruncie idei równie prostej co pięknej - kochał ją. Dbał i martwił się. Nie chciał stracić tak jak ona nie chciała stracić jego. W tym również odnajdowali podobieństwo, mimo… masy nieistotnych czynników, lecz nawet w tej chwili ciężko szło pozbycie się wspomnienia innego człowieka, wypowiadającego podobne słowa. W innym miejscu, innym czasie. Pośrodku spieczonej słońcem pustyni, na dachu zrujnowanego domu. W ciszy nocnej warty, pod baldachimem rozgwieżdżonego nieba. Eony temu… niecały pełen zmian i zawirowań rok.
Już nie mogła działać samopas, narażając się i wiecznie stawiając w roli elementu zbędnego, mogącego zostać wyeliminowanym na poczet wyższych wartości. Ludzie i okoliczności się zmieniły, przestała stanowić odrębną jednostkę, żyjącą na uboczu linii czasowej, trochę jakby poza nią. Neutralny obserwator przeszedł w aktywnego członka społeczności, wiążąc siebie i przywiązując do kogoś, przez co indywidualizm musiał zostać odłożony do zakurzonego kuferka pojęć niemających prawa bytu. Przeszłości, od której należało się odciąć, aby mieć jakąkolwiek przyszłość. Jeśli los pozwoli, jesli się uda dożyć do wieczora, a potem do rana.
“Jeśli”… jakże nie znosiła tego słowa. Powinno zostać usunięte ze słownika powszechnego, od razu żyłoby się mniej stresująco.
- Wróć do mnie… błagam cię, nie daj się zabić - wyrzęziła, obejmując go z całej siły i drżąc niczym liść. Po kolei, krok po kroku i nie wszystko na raz. Jeden problem, potem kolejny i jeszcze następny, inaczej nic nie wskórają. - Tylko o to cię proszę. Tylko… to się liczy. Inaczej ciężko będzie myśleć o powiększeniu rodziny i stabilizacji. Potem… potem będziemy myśleć co dalej, ale teraz… póki jeszcze mamy chwilę - uniosła głowę, zmuszając odrętwiałe mięśnie do uśmiechu, choć zielone oczy wypełniała rozpacz. Sen się kończył, czuła to bardzo wyraźnie. Pierwsze symptomy przebudzenia łaskotały w kark, przyprawiając o ciarki z gatunku tych nieprzyjemnych. Aby zniwelować ich działanie szarpnęła w dół za gangerową kurtkę, zamykając ustami jego usta i próbując nie płakać.


Z całej okolicy okupujących most ludzi jeden wyróżniał się wręcz przysłowiowo. Ponury, poważny mężczyzna, spoglądający spode łba na rozbawiony ogół w skórzanych kurtkach, zalegający na brzegu należącego do niego miasta. W żaden sposób nie wydawał się zadowolony, o nie. W jego ruchach i postawie królowało napięcie, oczy zaś wylewały niechęć do spółki z uwagą skupioną na tkwienie pośrodku jako symboliczna granica, oddzielająca Nowojorczyków od Runnerów. Maurice Dalton, szeryf Cheb. Ojciec Briana i jeden z głównych elementów przyprawiających Savage o niekontrolowany zgrzyt zębów… z wzajemnością. Nie chciał ich tutaj, ani żołnierzy, ani gangerów, lekarka zaś nie mogła go za to winić, mimo osobistych konkluzji. Ich stosunki dało się określić jako arktycznie oziębłe, lecz mimo dzielących ich różnic i nerwowych słów, wciąż zależało im na tym samym, przynajmniej na niektórych płaszczyznach. Dlatego dziewczyna odkleiła się od czarnowłosego gangera i przemierzywszy połowę mostu, skierowała się prosto ku grupie stróżów prawa, czatujących w jego centralnej części.
- Dzień dobry szeryfie. Eliott, Nico, Eryk - kiwnęła każdemu głową, z nieśmiertelnie uprzejmą miną - Jak się czujecie, co z Brianem? Kate dotarła do was bez przeszkód?

- Tak, Kate doszła do nas cało. Z Brianem jak go widziałem ostatnio jest w porządku. I gratuluję zawarcia małżeństwa. Powodzenia wam życzę.
- zastępcy szeryfa kiwnęli głowami na przywitanie rudowłosej panny młodej ale jasne było, że oczekują od szefa, że on przejmie rozmowę. I tak się stało. Obita twarz stróża prawa była pochmurna a spojrzenie miał surowe jak zwykle. Nawet napuchnięte jedno oko nie łagodziło tego spojrzenia. Głos jednak miał spokojny i stonowany. Przy składaniu gratulacji nawet lekko skinął głową.

Ruda głowa powtórzyła gest, choć jej właścicielka miała gorącą ochotę werbalnie wyrazić gdzie stary gliniarz może schować puste frazesy.
- Dziękuję szeryfie, to niezmiernie uprzejme z pańskiej strony - uśmiechnęła się maską, tak było bezpieczniej. Odbiła piłeczkę, grając dalej w pin ponga dobrego wychowania - Nie przyszłam jednak marnować pańskiego czasu konwersacjami na temat własnego życia prywatnego. Pamięta pan o czym rozmawialiśmy w vanie przed przyjazdem chłopaków? - zaakcentowała pytanie uniesieniem lewej brwi i zaraz parsknęła - Ten kawałek o budowaniu mostów zamiast ich paleniu.

Dalton kiwnął głową na znak, że pamięta.
- Co w związku z tym? - zapytał unosząc pytająco brwi i czekając by lekarka powiedziała do czego zmierza.

- O czymś przed chwila wspominałeś, a czego nie udało ci się załatwić ze względu na… nazwijmy to czynniki zewnętrzne - uśmiechnęła się uprzejmie, nakierowując rozmówcę na właściwy tor myślowy.

- Czynniki zewnętrzne. - głowa w kapeluszu odezwała się trochę bardziej cierpkim głosem a oczy, w tym jedno spuchnięte odszukały w tłumie na moście drugą sylwetkę w białej sukni. - Ciekawe określenie. - powiedział po chwili obserwacji szamanki w tak nietypowej dla niej bieli. - No ale było nie było. Co w związku z tym? - głowa mundurowego wróciła spojrzeniem w dół patrząc na niższą pannę młodą. Ta zaś zorientowała się, że szeryf pojął już do czego pije ale niekoniecznie do czego zmierza skoro przez ostatnie kwadranse nie pojawiły się, żadne nowe okoliczności.

- Dziś jest wyjątkowy dzień - lekarka podążyła za wzrokiem szeryfa i uśmiechnęła się ciepło. Szybko jednak wróciła do uprzejmej powagi i rozmówcy - Lecz niestety nie dane jest nam zatrzymać czasu. Zamrozić go i móc trwać w sekundzie nacechowanej szczęściem oraz spokojem. Pana rhei… z greckiego, “wszystko płynie” - westchnęła, poprawiając pasmo włosów wyszarpane przez wiatr z odświętnego koka - Określenie filozoficznej zasady zmienności i względności we Wszechświecie. Przypisywane Heraklitowi z Efezu, twierdzącemu, że nie ma rzeczy o stałych właściwościach. Nie ma bytu, jest tylko stawanie się. Teorię związaną z powiedzeniem panta rhei nazwano wariabilizmem lub heraklityzmem… nie o tym jednak chciałam porozmawiać. Wciąż pamiętam co obiecałam Benowi, choć oczywiście słowo gangera warte jest mniej niż funt ubłoconego pierza, nieprawdaż? - pozwoliła sobie na szerszy uśmiech, patrząc Daltonowi prosto w oczy. Stali naprzeciw siebie, więc aby sztuczka się udała dziewczyna musiała wysoko zadrzeć rudy kark - Zamieniliśmy z Kłaczkiem parę zdań, odnośnie nowych początków. Był na tyle kochany, że zgodził się z własnej woli zwolnić do domów dziesięciu z dwunastu jeńców. Jako znak dobrej woli i pierwszy filar podwalin pod przyszłą koegzystencję… mam nadzieję pokojową. Dziesięciu ludzi, mniej więcej tylu, ile potrzeba aby założyć w Cheb posterunek Pazurów. Oczywiście nie muszą to być te same osoby. Kwestia waszego wewnętrznego Forum Romanum - rozłożyła ręce aby podkreślić własną niemoc akurat w tej kwestii - Ludność miasteczka jest nieliczna, dręczona dodatkowo przez czynniki zewnętrzne nad którymi pozwolę się nie rozwodzić, gdyż nie mam ochoty na kolejną populistyczna polemikę sloganów i glinianych frazesów - posłała rozmówcy przepraszający uśmiech po czym kontynuowała - Odzyskawszy część współmieszkańców dysponujecie szerszą pulą kandydatów na szkolenie, przez co plan z wymianą usług ma większe szanse ze sfery niematerialnej przejść do życia jako fakt namacalny. Poza tym wypada, aby wreszcie wrócili do domów. Rodzin nie powinno się rozdzielać - zmarkotniała, przenosząc spojrzenie na szarą wodę płynąca leniwie pod mostem.


Wśród całego korowodu twarzy jedna wybitnie przyciągała uwagę rudej lekarki - wymizerowana, blada, z oczami podkutymi ciemnymi smugami. Zmienił się, poszarzał odkąd go ostatnio widziała w zasypanym śniegiem samochodzie. Wtedy tryskał energia i entuzjazmem… teraz poruszał się ostrożnie, lecz wciąż dało się w nim dostrzec ową niezłomność reportera nowojorskiej gazety. Oboje się zmienili, lecz w zestawieniu tym Zdravko plasował się na o wiele gorszej pozycji. Kręcił się pośród zgromadzenia, raz po raz unosząc aparat do oczu. W pierwszej chwili dziewczyna się wzdrygnęła, jednak szybko zepchnęła wraże odczucie, ruszając z impetem na spotkanie. Zielone oczy śmiały się do reportera, tak samo cała piegowata fizjonomia, ale im bliżej podchodziła, tym więcej detali dostrzegała, a radość przygasała, zastępowana przez troskę i grozę. Na litość boską… co oni mu zrobili?
- Zdravko...- wydusiła przez ściśnięte gardło. Chciała coś dodać, powiedzieć cokolwiek. Zamiast tego po prostu wyciągnęła ramiona, otaczając nimi dziennikarza i przytulając rozpaczliwie, jakby miało to ochronić ich oboje.

Reporter chyba trochę zaskoczony tą wylewnością jednak zaraz objął pannę młodą równie mocno jak ona jego.
- Też się cieszę, że cię widzę Alice. - powiedział gdzieś nad jej głową i chyba naprawdę się ucieszył. - No i gratuluję, to twój wielki dzień! Jeszcze nie miałem okazji. Ale udało ci się! Cieszę się, że ci się udało. - pokiwał głową wciąż przyciskając ją do siebie. Teraz gdy Alice miała okazję go uściskać mogła wyczuć jak bardzo ubranie maskuje jego mizerność. Był chudy lub wychudzony. Choć nie była pewna czy tak zawsze było czy to jego obecny stan. Tylko głos i spojrzenie wciąż miał takie pogodne, rezolutne i ciekawskie. Choć obecnie doprawione jakąś szczyptą smutku, nostalgii albo czegoś podobnego.

Kontrast. Cholerny kontrast i złośliwy chichot losu. Jakże oboje się zmienili od ostatniego spotkania w postrzelanym, atakowanym przed gangerów kościele. Wtedy, wśród mrozu i śniegu to reporter wydawał się okazem zdrowia, do tego pewnym siebie, a także tryskającym życiową energią. Ona zaś ledwo powłóczyła nogami, utrzymywana na nogach tylko za pomocą pochodnych amfetaminy, walcząc z zagubieniem, zmęczeniem oraz strachem plus okresowymi napadami bólu brzucha i torsji po otruciu. Gdy ostatni raz się widzieli dzieliła się z nim obawami i niepewnością odnośnie zawartego układu, zmuszającego ją do podróży prosto w strefę Runnerów. Próbowała się przygotować na najgorsze, on zaś dzielił się informacjami i podnosił na duchu, roztaczając aurę spokoju tak wtedy dziewczynie potrzebnego.
Parę miesięcy później znów stanęli naprzeciw siebie w Cheb. Jeniec stał się nie dość że Runnerem otoczonym rodziną Runnerów, to na dodatek żoną ich dowódcy. Wolny człowiek zaś został pobity i torturowany.
- Zdravko... - dziewczyna powtórzyła, oddalając się od niego na odległość wyprostowanych ramion. Zielone oczy wypełnił niepokój o rozmówcę. Dyskretnie wskazała brodą na brzeg opanowany przez Armię - Oni ci to zrobili? Co się stało? Widział cię lekarz, potrzebujesz pomocy? Mogę ci jakoś pomóc? Jakkolwiek… tylko powiedz. Coś wymyślimy - zakończyła łagodnym uśmiechem, zaciskając pokrzepiająco palce na jego ramionach.

- Wszystko dobrze Alice. - reporter uśmiechnął się ze smutkiem na ustach i melancholią w spojrzeniu. Położył jej pocieszająco dłoń na ramieniu a drugą machnął ręką jakby chciał zbyć sprawę i nie było o czym mówić. - Trochę odpoczynku na świeżym powietrzu i będę jak nowo narodzony. - powiedział z uśmiechem który byłby pewnie bardzo przyjemny i uprzejmy. Efekt trochę psuło to jak się chyba pilnował by nie uśmiechnąć się za szeroko bo wtedy było widać jego połamane zęby.
- Może porozmawiajmy o tobie? Musiałaś mieć niesamowite przygody. Ale cieszę się, że udało ci się z nich wyjść cało. I to z tak szczęśliwym zakończeniem. - powiedział z uśmiechem wskazując na jej białą sukienkę i pewnie całą tą ceremonię jaką chyba wszyscy Runnerzy na moście właśnie świętowali.

- Wiesz że to nie koniec, prawda? - Savage zmarkotniała, a między piegami położył się szary cień - Wciąż trwa wojna i nikt nie daje gwarancji… - zamilkła, przymykając oczy i biorąc serię uspokajających oddechów. Podjęła po pół minuty, nie puszczając reportera z objęć - Nikt nie daje gwarancji, że biel nie zmieni się w czerń. Chciałam ci jednak podziękować za ten artykuł. Dzięki niemu Tony tu przyjechał i mógł być dziś ze mną… to dla nas bardzo ważne. Dziękuję - wspięła się na palce i zostawiła pocałunek na zapadniętym policzku. Mimo całej elokwencji nie umiała wyrazić pełni radości z obecności olbrzymiego Pazura, choć wydarzenia ostatniej doby musiały być dla niego szokiem, nie pierwszy raz zresztą. Już kiedyś lekarka wycięła mu podobny numer. Skończyło się na obietnicy, którą pokrył czarny popiół... lecz w tej chwili to również nie było istotne.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline