A więc stało się, stało się, to co miało się stać... Dopiero teraz Wanker, nosz kurwa mać, zrozumiał, że odgrywa rolę w boskim teatrze, lub... co gorzej... jest po części winnym śmierci Mossbauera. Wszak każdy jełop z choć namiastką oleju w łepetynie wie, że aby wieść stłamsić trza ubić posłańca lub odbiorę. Czyż nie robił wszystkiego co mógł, aby zapobiec śmierci pracodawcy? Czyż piersi własnej na szali życia i śmierci nie kładł, psia mać? I wszystko na nic. Co komu w gwiazdach spisane tego robak śmiertelny nijak nie uniknie, czyż nie?
- Nasz nieboszczyk wiary w swych braciach zakonnych nie pokładał, zagrażać musiało mu pośród swoich, że sanktuarium i spotkania z nami tam nie szukał. Przeto i ja do ich zakonu, jego przełożonego nie wybieram się, jako i Mossbauer tego nie uczynił jeno wolał ciemne uliczki karczemnych zaplecz niczym zaszczuty z każdej strony zwierz. Pies jebał przepadłą zapłatę i zakazy straży. Czas tutej spędzony to okazja dla wrogów naszych do nas ukatrupienia... - rzekł Wanker posepnie, kiedy dreptał ciemną ulicą śpiącego Pfeildorfu.
- Opuszczam to miasto. Do domu wrócić nie mogiem, bo tam przecie w gówno wdepliśmy to i bezpiecznym tam nie będę. Idzie kto ze mną i Szczekusiem? - zapytał.
- Ino gdzie? ***
- Bogdaj ci zaległ na ryju wrzód! - Bodo odkrzyknął rozezlony na kasłanie z ciemności gotowy na wszystko, wszak skóry tanio sprzedawał nie będzie.