Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-08-2017, 13:27   #31
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Brown zamrugał parę razy. Wciąż nie docierało do niego czy jeszcze żyje. Układał ostatnie wydarzenia w jedną całość. Najpierw szamotał się z Cyriciem. Potem było to coś… a na końcu diatrysi. Tylko tego brakowało. Na każdego w tym mieście był hak i sposób. Ale ci pokurwieńcy - to inna rzecz. Ich nie obowiązywała żadna logika.
Użył resztek sił, aby się dźwignąć. Umysł niejasno sugerował mu, że żył tylko dzięki Utishy, która właśnie metodycznie dobijała ofiarę. Złapał ją za rękę.
- Dość - syknął przez pieńki zębów.
Dziewczyna puściła tłuczek, który trzymała w unieruchomionej dłoni. Spadł z głuchym uderzeniem. Dyszała ciężko.
- Ona ją zabiła tato... ona ją zabiła… - szeptała wysuszonymi, spękanymi ustami.
Spojrzał na postać w drzwiach. Zamierzał bronić córki póki miał siły, jednocześnie wolał nie prowokować diatrysa. Dlatego odsunął się od trupa i zaczekał na reakcję, cały czas trzymając dziewczynkę za sobą.

Decato poświęciła chwilę by wchłonąć w siebie atmosferę miejsca i podjąć próbę zrozumienia niektórych chociaż emocji, które niczym swąd dymu wypełniały pomieszczenie. Czerń rozpostarła swoje skrzydła dostarczając im obu kolejnych informacji. Starszy mężczyzna. Dziecko. Spaczeniec, którego tropili. Dostarczyć do zakonu, tak brzmiał nakaz. Nie zostało jednak powiedziane kiedy i chociaż czuły zmęczenie wypełniające każdą część ich ciałal to jednak ciekawość dawałal im dość sił by zwlekać z powrotem.
Powoli, krok po kroku ruszyły w stronę trupa wciągając w nozdrza powietrze, badając jego woń, szukając… Czego? Tego nie wiedziały ale pościg pozostawił po sobie niedosyt więc szukały czegoś, co mogłoby ów niedosyt ugasić. Tym czymś mogła być wsiąkająca w podłogę krew spaczeńca. Chciały obejrzeć ciało zanim je oddadzą. Chciały nasycić się jego widokiem i smakiem.
Powietrze pachniało stęchlizną, nieuchwytną kwaśną wonią rozlanych preparatów oraz świeżym mięsem. Zrzucone ze stołu, popękane retorty i inne szkło chrzęściło pod butami.
- To była ona... to ona ojcze… - szeptała dziewczynka klęcząca przy trupie ze zmasakrowaną głową.
- Światło - ciche słowo które opuściło ich usta nie było ani nakazem ani prośbą. Było słowem, beznamiętną zbieraniną liter określającą coś, czego potrzebowały.
- Opisz - padło i drugie słowo, podobnie jak pierwsze, pozbawione nalotu w postaci emocji, które zwykle towarzyszą werbalnej formie komunikacji. Nie uważały że były one w tej chwili potrzebne więc z nich zrezygnowały.

Mężczyzna milczał dobrą chwilę. Rozmowa z zakonnikami była równie abstrakcyjna, co pantomima dla ślepca. Diatrysi posiadali swój sposób widzenia świata. Oszczędne słowa były jedynie końcowym efektem nieodgadnionych procesów, jakie zachodziły w ich głowach.
- Światło… opisać… - powtórzył do siebie, przyznając że i on jest już mocno zmęczony, a latarnia jego intelektu nie świeci zbyt mocno.
Musiał być bardzo uważny. Jeśli powiedziałby za dużo, narażał klanowy interes oraz własne tajemnice. Gdyby jednak pozostał zbyt dyskretny, to coś mówiło mu, iż diatrys natychmiast mógł coś podobnego wyczuć.
Lekko przysunął się do drewnianej lady, ujął z niej świecę. Ostrożnie odpalił knot i ułożył ją tak, aby łuna rzucała światło na ścierwo.
Podłoga wokół zwłok była śliska, pełna szarych strzępów czegoś, co kiedyś było mózgiem. Dziewczyna, ciągle klęcząca przed truchłem również cała pokryta była organicznymi szczątkami.
Trup był kobietą. Ubranie dobrej jakości poprzecierane na kolanach i brudne, nie należało na pewno do żebraka. W oczy rzucały się dobre, skórzane buty, takie w jakiej zwykli chodzić strażnicy miejscy.
- Jeśli chcesz abym opisał ci samo monstrum czy cokolwiek to jest, to sam niewiele wiem. Rzuciła się na mnie. Musiała wejść przez otwarte okno, zapewne zwabiona zapachem krwi.
Zrobił koło, założył ręce za siebie. Krążył wokół córki na podobieństwo zwierzęcia broniącego własnego potomstwa.
- Z kolei jebaniec, który właśnie stąd wybiegł, to mój syn. Choć lepiej rzec, śmieć. Zabił tego alchemika, potem chciał także ujebać mnie. To, co ostatnio dzieje się w mieście, sprawiło że ludzi dopada szaleństwo. Serce mi się kraje, lecz teraz i on odpowie za swoje czyny. Odbębnij więc swoje czary mary, zobacz że jesteśmy “czyści” i pozwól nam odejść.
W istocie miał jeszcze czas, aby policzyć się z Cyriciem. Już jego była w tym głowa, aby dopaść młodego. Wiedział niemal o wszystkim co dzieje się w mieście. Znał kryjówki własnego ucznia. Odnalezienie go nie miało być specjalnie problematyczne.
W istocie chciał przede wszystkim zapewnić bezpieczeństwo córce. Później zaszyć się, odczekać i pomyśleć. Z tak gorącą głową był niebezpieczny dla samego siebie, nawet on miał ów świadomość. Poza tym czuł się zwyczajnie styrany. Droga na stołek to jedno, drugie wypieprzyć się na niej z powodu zwyczajnego braku snu.
Spojrzał w beznamiętne oczy swojej rozmówczyni. Niby się tego spodziewał, lecz nie odnalazł w nich nawet cienia emocji. Trudno to było przyznać, lecz przez chwilę miał ochotę się wzdrygnąć.

- Spaczenie - kolejne słowo, które opuściło usta Decato niosło ze sobą delikatną, niczym wiosenny wietrzyk, nutę fascynacji. Kąciki ust drgnęły lekko, unosząc się ledwie dostrzegalnie. Polowanie było przyjemne i przyjemność ta nadal w nich tkwiła, nadal wypełniała Ciemność, a ta wypełniała Decato. Teraz jednak trzeba się było zająć truchłem.
- Potrzebujemy wozu - poinformowały, gubiąc owe słabe oznaki emocji, którym udało się wypłynąć na powierzchnię. Ich uwaga przeniosła się z trupa na mężczyznę. Przekrzywiły nieco głowę i przez chwil kilka obserwowały go w milczeniu. Ciemność wychyliła się by otulić go swoimi mackami, starając się zebrać jak najwięcej informacji. Ciemność była ciekawa, Decato już mniej.
Twarz mężczyzny, niemłodego już, pokryta była bliznami. Podobny był w tym do Diatrysów, tyle że jego nie układały się w określone wzory, lecz były przypadkowe, zdobyte zapewne w ulicznych bójkach. Szaty miał proste i można by go było wziąć za nędzarza, gdyby nie prosta postawa i siła głosu. Przez rozcięty materiał prawego ramienia sączyła się świeża krew.
- Pójdziesz - dorzuciły nakaz, po czym unosząc dłoń wskazały na dziecko. - Ono zostanie.

Brown tylko lekko zacisnął pięść, lecz w istocie mocno się w nim gotowało. Z oczywistych względów nienawidził, gdy ktoś mówił mu co ma robić. W dodatku zabójcy wciąż daleko było od odzyskania jakiegokolwiek rezonu. Chciał kazać diatrysowi spierdalać, lub więcej, rzucić się na niego, rozorać mu twarz. Nawet jeśli to jemu (jej?) zawdzięczał życie, mało go to obchodziło. Nikt nie miał prawa rozkazywać przywódcy klefistów.
- Jeśli się posra, spierdalaj stąd jak najszybciej i jak najgłębiej do kanałów - powiedział do pół-przytomnej Utishy, choć wiedział jak żałośnie wyglądałaby ucieczka w jej stanie.
Dopiero wtedy przeniósł wzrok na rozmówczynię.
- Można załatwić wóz ścierwnika. Jak miasto pada trupami, to są wszędzie - powiedział, próbując się uspokoić. - Zajmę się tym i potem stąd odejdę. Z nią. Chętnie bym sobie kurwa pogawędził - skłamał - ale tak się składa, że potem mogę się wykrwawić.

Zastanawiały się. Mężczyzna zachowywał się jak ktoś, kto posiada jakąś władzę, mimo iż na to nie wyglądał. Ciekawość Decato wzrosła, dorównując niemal tej, którą wykazywała Ciemność. Jej cień odbił się w wyrazie twarzy, chociaż adekwatniejszym stwierdzeniem byłoby iż był to cień owego cienia. Drgnienie mięśni, zmiana w sposobie ułożenia ust, przymrużenie oczu. W ciszy pomieszczenia oceniały jego przydatność. Nie tylko w kwestii dostarczenia truchła zakonowi ale i w tej drugiej, istotniejszej. Czy jednak za postawą tego człowieka szła wiedza, którą mogły wykorzystać? To musiały dopiero określić, a w tym celu musiały go zatrzymać przy sobie… Lub same przy nim zostać, co było nader interesującym spostrzeżeniem bowiem nigdy nie czuły potrzeby zawierania znajomości. Misja jednak znajdowała się ponad wszystkim, ponad każdym rozkazem, każdą zachcianką czy zwyczajem. Czas z kolei płynął w niekorzystnym dla nich kierunku.
- Wóz i woźnicę - sprostowały, podnosząc się i robiąc krok w stronę mężczyzny. Ich postać nie dorównywała człowiekowi, prędzej dziecku którym się opiekował. Nie miało to jednak znaczenia.
- Opatrzymy rany - wskazały dłonią na jego ramię. Dłonią z której nadal spływała krew. Także i one musiały zająć się swym ciałem aby nie zawiodło w niewłaściwym momencie. W tym miejscu, który wedle słów mężczyzny należało do alchemika, znajdować musiały się potrzebne im rzeczy.

Starzec aż skrzywił się w obliczu ironii sytuacji. Diatrys, który chciał kogoś połatać, miast kroić na kawałki. To było coś nowego. Właściwie “chciał” było tu chyba określeniem trochę na wyrost. Sprawny Agatone był pożądany z czysto pragmatycznego punktu widzenia i nie robił sobie złudzeń, że jest inaczej.

- Możesz być nam przydatny. Potrzebujemy wiedzy. Podzielisz się nią. Pójdziemy z tobą - poinformowały, przenosząc wzrok z niego na pokój. Wzrok szukał tego co by nadawało się do opatrzenia ran. Nie lubiły długich przemów, wolały słuchać. Zdawały sobie jednak sprawę z tego, że niekiedy większa ilość słów była konieczna, tak jak w tym wypadku. Ich decyzje kłóciły się z nakazami, jednak nie na tyle by mogły zostać uznane za jawny bunt. Miały dostarczyć spaczeńca do zakonu i zajmą się tym. Nie było powiedziane że jej obecność była wymagana ani nie zostało określone co powinny uczynić później. Uznały to za przyzwolenie do działania na własną rękę i tak też zamierzały uczynić.

Stary oparł się ciężko o drewniany blat. W jego głowie wciąż kotłowały się setki myśli oraz emocji. Nad nimi zdecydowanie górował gniew. Rodził się on z faktu, że ktoś, a właściwie coś szlachtowało jego dzieci. Że Cyric zdradził. Oraz rzecz jasna - że jest na kogoś skazany.
Jednocześnie zdawał sobie sprawę z braku opcji. Zakon stał ponad wszystkim. Diatrysi na ogół nie interesowali się sprawami innych ludzi. Jeśli jednak kwestie dotyczyły morfy, to ich słowo było święte. Niekoniecznie w sensie sfery sacrum, lecz autorytetu opartego na nieludzkiej odporności wobec tego co Rozdarcie wypluło na świat.
Jak każdy zabójca, Agatone znał się nie tylko na specyfikach mających zabijać, ale i ratować ludzkie życie. W drugim przypadku była to wiedza podstawowa, lecz zawsze istniała nadzieja, że rozpozna tutaj coś przydatnego. Spojrzał po aparaturze i zrobił rundkę wokół niej, bezwiednie przechodząc nad ciałem alchemika.


- Sazedius musiał tu mieć choć trochę jodyny lub spirytusu. Powinno wystarczyć, aby do ran nie wdarło się zakażenie - stwierdził wreszcie i potrząsnął kilka najbliższych buteleczek.
W międzyczasie podniósł wzrok i tylko na chwilę zmierzył postać po drugiej stronie pomieszczenia. Z jakiegoś powodu czuł, że niełatwo będzie ją okłamać, choć ani myślał odkrywać naraz wszystkich kart.
- Znam się ze śmiercią nie od dziś. Najbliższego ścierwnika znajdziemy jeszcze w Zaułku, o ile nie zjadł go podobny temu skurwiel - skinął na humaoidalne monstrum. - W tej części miasta mogę załatwić ci i woźnicę, grabarza, pieprzonego cukiernika, a nawet żonglującą pochodniami kurwę - zastanowił się czy nie przesadza, lecz w istocie miał się właściciela Zaułka. - Dopóki wciąż dychają, zrobią co powiem. Jest jedno ale.
Podjął tę decyzję już jakiś czas temu. Mała potrzebowała schronienia. Tutaj zrobił się już zbyt duży burdel.
Przełknął ślinę, choć miał wrażenie, że w istocie przez gardło przechodzi mu spory kawałek lodu. Wlepił palec w Utishę.
- Muszę ją odtransportować do bezpiecznego miejsca. Teraz. Inaczej nigdzie z tobą nie idę.
Czy on właśnie stawiał warunki diatrysowi? Zachowanie noszące nawet znamiona braku posłuszeństwa wobec Zakonu, mogło zostać ukarane śmiercią.
Tam, gdzie zmierzał swoim umysłem Brown, nie było jednak miejsca na podobnie ostrożne wnioski.

Warunek. Przez chwilę jasne, szare oko spoglądało na mężczyznę, jakby chciało przebić się do jego wnętrza, odnaleźć duszę i przeniknąć do niej. Naznaczona bliznami , niemal lśniąca bielą skóry twarz nadal skąpiła wszelkich oznak emocji, nie licząc lekkiego drgnienia mięśni przy kącikach ust. Drgnienie to było jednak na tyle lekkie, że równie dobrze mogło zostać spowodowane poruszeniem się płomienia świecy. Ciemność wyciągała ku niemu swe ramiona, badając docierające do nich bodźce i dzieląc się swą wiedzą z Decato. Stojący po drugiej stronie pomieszczenia człowiek zyskał jej szacunek, chociaż diatryska nie była do końca przekonana czy podziela jej zdanie. Jego zwłoka w spełnieniu jej życzeń oraz to, że próbował się z nią targować, drażniła. Była przyzwyczajona do spełnienia jej nakazów bez zbędnych “ale”. Takie postępowanie było słuszne, bowiem tylko bracia byli w stanie oczyścić ten świat.
Wzrok drobnej, odzianej w czerwień postaci przeniósł się na dziecko, źródło problemów. Próbowały zrozumieć dlaczego. Same nie czuły tego typu więzi, były zbędne do tego stopnia, że nigdy się nie wykształciły. Widywały je jednak i znały właściwe określenie. Troska. Miłość. Przywiązanie. Opaski na oczy i kajdany dla umysłu, które ludzie zdawali się zakładać z niezrozumiałą przyjemnością i ochotą.
- Opatrzymy rany - powtórzyła, czująć jak zmęczenie ponownie próbuje przejąć władzę nad ich ciałem. - Pójdziesz. Załatwisz. Odprowadzisz. Wrócisz - padały kolejne, tym razem pojedyncze słowa.
Wstały i na powrót przeniosły wzrok na mężczyznę. Ciemność zwróciła uwagę, że powinny odpocząć i że on dzieli z nimi tą potrzebę. Rany i idący z nimi ubytek krwi działał na niekorzyść, pokazująć w sposób wyraźny, że ciało słabsze było od umysłu. Umysł jednak nie mógł funkcjonować bez ciała, więc gdy ono się podda, znajdą się w niekorzystnej sytuacji mogącej zagrozić ich misji. Najłatwiejszym wyjściem byłby powrót do przeznaczonego im pokoju, jednak wtedy straciłyby szansę na pozyskanie informacji, a wątpiły by udało im się uzyskać je w sposób oficjalny. To był inny rodzaj informacji i do ich zdobycia potrzebny był inny rodzaj człowieka, a ten, którego mieli przed sobą zdawał się idealnie spełniać ich wymagania. Prawie idealnie, ale były w stanie przymknąć oko na pewne niedoskonałości o ile spełni on swoje zadanie. Misja przede wszystkim.

Spojrzenie Agatone'a skupiło się na stole. Musiało wystarczyć mu kilka czystych bandaży oraz środki, jakie znalazł. Zagryzł zęby, robiąc prowizoryczny opatrunek.
- Powinienem być na chodzie jeszcze jakiś czas. Jestem jak tysiącletnie drzewo, nie tak łatwo mnie powalić.
Uznał, że brakowało sensu w dalszej dyskusji z diatryską. Spojrzał raz jeszcze na pół-przytomną Utishę i tylko lekko westchnął.
- Będę wkrótce - warknął wreszcie, uchylając drzwi pracowni.
Wyszedł z powrotem na podwórze, mocniej otulając się swoją szatą. Jak zawsze, kiedy odwiedzał miasto, nie chciał rzucać się w oczy. Szczególnie gdy po okolicy grasowały stworzenia zrodzone niczym z makabrycznych koszmarów.
Dlatego za każdym zakrętem najpierw przywierał do najbliższej ze ścian, bacznie obserwując otoczenie. Szukał ścierwnika, jakiegokolwiek. Brzęk w jego kieszeni powinien załatwić sprawę szybko. Potem, kiedy już wróci, zamierzał przeszukać dobrze pracownię Sazediusa i odeskortować małą. Następnie zwiększyć czujność strażników w kanałach. Znał Cyrica. Łatwo nie odpuści. Cokolwiek kombinował, to miał jeszcze parę asów w rękawie. Sam nauczył go części z nich.
A gdy przyjdzie świt, znajdzie go. Koniec z bredzeniem jak w malignie, winem i całą resztą tego burdelu. Na żałobę jeszcze nadejdzie czas. Teraz jego umysł musiał być jak brzytwa, aby wymierzyć wreszcie należytą sprawiedliwość. Chciał, aby truchło Cyrica legło jako pierwszy stopień drabiny, po której Agatone wszedłby na szczyt. A gdy już się tam znajdzie, wbije na pal łeb Bezuchego i każdego psa, którym ten próbował szczuć starego mistrza.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 26-08-2017 o 13:20.
Caleb jest offline