Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-08-2017, 21:19   #193
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Ogień jest tyglem, w którym wytapia się nienawiść. Piecem, w którym wypala się zemsta. Przypisany do Potęgi zwanej Zmiennym Płomieniem. I tak jak jego patron, ogień jest zmienną siłą. Może niszczyć. Może być narzędziem kreacji. Może być narzędziem destrukcji. I może stać się narzędziem, w którym jedno połączy się z drugim.

CELINE „CZYSTA FALA”

Stanęła do walki. Przyparta do ściany oczekiwała nadejścia tego, co czaiło się w celi. Tego, co miało rękę potwora.

Z bijącym sercem, czując jak ciało pokrywa się jej potem, czekała. I to, co czaiło się w ciemnościach w końcu dopełzło do niej wyciągając koszmarną łapę. Celine odtrąciła ją. Raz. Drugi. Trzeci. Za każdym razem coraz bardziej nerwowo, coraz silniej!

Lecz ręka wracała. Uparta. Nachalna. Lecz, co zrozumiała Celine po dłuższej chwili, nie agresywna. W końcu, zmęczona Celine nie miała już sił walczyć. Po prostu siedziała, łzy płynęły jej z oczu, a ona czekała.

I wtedy palce dotknęły jej twarzy. Delikatnie. Prawie matczyne. Zwinnie przebiegały po jej rysach, rozmazywały łzy. Ostrożne. Badawcze.

- Jesteś … - tym razem nie był to bełkot.

Dało się rozpoznać słowa, chociaż były zniekształcone.

- Wróciłaś…

Ręka cofnęła się i z ciemności wynurzyła się kobieta. Zniszczona, na pół zgniła, ale nadal – jakimś cudem – żywa. Opadła koło Celine. Głową na jej udzie tak, że Celine mogła ujrzeć jej przerzedzone włosy i kawałki kości wystające przez skórę.

- Czy znów możemy być … razem?

Zapytała kreatura, która choć straszna – okazała się całkowicie niegroźna, wręcz przyjazna.

TOBIAS GREYSON

Spirala, tak jat to przeczuwał, wciągnęła go w swój wir.

Podobnie jak wcześniej Tobias poczuł, że zasysa go jakaś siła, jakaś energia. Jego myśli jednak stały się szaleńczym chaosem. Nie udało mu się nad nimi zapanować, chociaż próbował z całych sił.

Uderzył o ziemię z siłą, od której zabolało go całe ciało. Przetoczył się na plecy czując, że zaraz się udusi i po bolesnej, rozrywającej paniką chwili, udało mu się zaczerpnąć powietrza do poobijanych płuc.

Po chwili oddychał już normalnie a ból w piersi stał się tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Usiadł i rozejrzał się wokół.

Ujrzał drzewa. Sporo drzew oplecionych gęstą, pajęczą przędzą. Chociaż niepokojąco dużych rozmiarów musiał być pająk, który uplótł taką sieć. Naprawdę niepokojąco wielkich rozmiarów.

W pajęczynie widział szkielety. Głównie zwierząt i ptaków, ale kilka za bardzo przypominało szczątki małych ludzi. Dzieci lub czegoś, co było człekopodobne, jak małpa.

Tobias wstał. Przyjrzał się pajęczynie widząc tunele i przejścia pomiędzy gęstą, lepką przędzą.

- Hej, ty!

Odwrócił się i ujrzał coś koszmarnego. Czaszkę z odnóżami pająka opuszczającą się za jego plecami na pajęczynie.

- Hej, ty! – powtórzyła czaszka. – Czekasz na nią?

Zaniemówił. Po prostu zabrakło mu słów w gardle.

- Niemowa nam się trafił. Chodź. Chodź. Zaprowadzę cię.

I czaszko – pająk opadł na ziemię, a potem przebierając zwinnie odnóżami podreptał w stronę jednego z tuneli. Na dodatek podśpiewując sobie absurdalną piosenkę.

Słowa były tak pokręcone i ... perwersyjne, a wyśpiewywane przez czaszkę na pajęczych odnóżach nabierały jakiegoś nowego wymiaru abstrakcji.


ENOCH OGNISTY


Wyruszył w drogę z niewielką grupą towarzyszy. Dziesiątka jako grupa reprezentatywna. Same zakapiory z Ludu Nar. Nieśmiertelne dzikusy, którymi dowodził – a jakże – Graw Nar Graw.

Wzięli ze sobą zapasy na drogę. Głównie piwo i kiełbasę. I jeszcze trochę gorzałki. No i piwo. Lud Nar miał mało urozmaiconą dietę.

Pożegnał ich aplauz. Tysiące mieczy i toporów uderzających o tarcze i pancerze. Granie rogów. Harmider, jaki może uczynić szykujący się na wojnę tłum istot.

Humory im dopisywały. Pogoda także.

Wojownicy z Ludu Nar, tak samo jak walczyli, tak samo wędrowali. Szybkim, energicznym tempem, niemal biegiem, po drodze pijąc, śmiejąc się i żartując.
Drugiego dnia wędrówki trafili na oddział krasnoludów. Półtora tysiąca toporów zmierzających na wezwanie Var Nar Vara. Jeden z klanów tego walecznego i skrytego ludu. A ponoć z siedemdziesięciu siedmiu rodów krasnoludów już pięćdziesiąt dwa opowiedziały się za sprawą Ludu Nar. To dawało kolejne prawie sto tysięcy wojowników. I to nie byle jakich wojowników.

Minęli też rogoludzi z Mythar, dwanaście tysięcy toporników większych od Graw Nar Grawa, uzbrojonych w olbrzymie berdysze. Z daleka widzieli też kolumnę jeźdźców długą na dwie mile – to byli koczownicy spod Kurhanów – co najmniej pięćdziesiąt tysięcy zbrojnych.

Armia Sojuszu rosła w siłę.

Po tygodniu dotarli do ziemi Kamiennego Ludu – wzgórz, kamieniołomów i kopalni – i ujrzeli potężną Kamienną Twierdzę. Siedzibę Lorda.
Ale zamek był zrujnowany. Spalony. Chociaż pod murami Enoch dostrzegł wojskowy obóz pełen wielobarwnych rycerzy w ciężkich pancerzach i w żółto – czerwonych tunikach.

Na widok Ludu Nar w ich stronę podjechało kilku konnych rycerzy.

Zatrzymali się przed wojownikami z Ludu Nar.

- Nazywam się Graw Nar Graw, z Ludu Nar! – ryknął Graw. – Jesteśmy poselstwem od Var Nar Vara, Lorda Domeny Nar. A w imieniu naszego Ludu przemawiać będzie Enoch Nar Enoch zwany Enochem Ognistym.

- To się doskonale składa, bo w imieniu Kamiennego Lorda będę mówił ja, Vittor Kah Terro, syn zabitego Lorda i jego Dziedzic.


LIDIA HRYSZCZENKO

Z góry wszystko wyglądało inaczej. Armia krasnoludów przypominała sznur wozów i piechurów, który połączył się z innym sznurem, schodzącym z pobliskich wzgórz.

Ujrzała ruiny, które opuściła wczoraj. I góry daleko na wschodzie. Jeżeli szukała przełęczy, to najprawdopodobniej znajdzie ją właśnie gdzieś tam.
I wtedy wypatrzyła też postać idącą w dole. Samotnego mężczyznę w którym, mimo odległości, rozpoznała Simeona.

Schodził w stronę ruin, w których spotkali się po raz pierwszy.
A potem, nagle, w miejscu w którym stał Simeon pojawiło się coś dziwnego. Czarna jak stado kruków chmura wirująca jak trąba powietrzna.

Wir ciemności wzbił się w górę i poszybował przed siebie, w stronę ciemnej kreski na horyzoncie – Cytadeli Maski. Pomiędzy wzgórzami, na których się znajdowali, a Cytadelą było jeszcze dziesiątki, jeśli nie setki mil. To była magia i wieża władcy Dominium była widoczna zawsze, gdy poddany znalazł się w obrębie jego włości.

Najwyraźniej Simeon Czarne Drzewo faktycznie zmierzał do konfrontacji.


ME’GHAN ZE WZGÓRZA

Tak.

Maska dotknął/dotknęła ściany naczynia w którym unosiła się Megan.

Tak.

Wypowiedziano słowo. Słowo, którego nie da się cofnąć. Nie da się złamać. Nie bez konsekwencji. Wiedziała to.

Maska przyłożył/przyłożyła palce do ściany i uwolnił/uwolniła luminę. Naczynie pękło. Rozsypało się w deszcz kawałków szkła.

A Me’Ghan krzyknęła i otworzyła oczy.

Znajdowała się w drewnianym domostwie. Koło niej siedziała kobieta o malunkach na twarzy zdradzającej pochodzenie z Ludu Niri. Miała jasne włosy i oczy.

- Obudziłaś się? – była chyba zdumiona tym faktem.

Me;Ghan zorientowała się, ze leży w łóżku, naga lecz przykryta futrami. W małej izbie paliły się duszące kadzidła w których rozpoznała ziele duchów, mające utrzymać duszę w ciele i jednocześnie odpędzić zjawy, które chętnie zamieszkałyby w pustej, porzuconej skorupie.

Gdzieś z bliska – niczym brzęczenie roju – dochodziły do niej odgłosy jakiegoś zamieszania. Harmider.

- Chcesz pić, pani. Może jeść? Masz inne potrzeby? Nazywam się Luan Niri Luan i jestem tutaj, by się tobą opiekować.


ARIA TARANIS

- Burzowy Pomruk – powtórzyła Szaqu jak echo. – To wiele tłumaczy. Chodź, dziecinko. Poprowadzę cię do wyjścia. Nie możesz długo tutaj zostać. Kruk będzie cię szukał, kiedy zorientuje się, że twoje ciało zniknęło. Domyśli się, że zabraliśmy je my, arachneni. Toleruje naszą obecność bo boi się posłać swoich rycerzyków w podziemia. Niebo to jego dom, a my żyjemy pod kamieniami.

Szaqu trajkotała nie dając jej dojść do słowa.

- Teraz jest noc. Musisz się oddalić. Żyć.

Szczupłe palce kobiety złapały jej dłoń.

- Chodź, poprowadzę cię Tunelem. Daleko. Nim Kruki zaczną węszyć. Idź do Ludu Nar. Zbierają takich jak ty. Wędrowców. Wieloświatowców. Tam dadzą ci ochronę. Nie są źli. Chociaż dzicy i szaleni. Wiesz. Róża krwawi. Koło się obraca. Trzeba iść. Uważaj! Pochyl się. Nie chcemy by szwy puściły. Nie chcemy.

Szła ciągnięta przez dziwną istotę przez absolutną ciemność. Długo. Aż straciła rachubę czasu.

W końcu chyba gdzieś doszły. Szaqu popchnęła ją lekko wskazując kierunek.

- Idź, Burzowy Pomruku. Idź i zmieniaj świat. A gdy go już zmienisz pamiętaj o tych, którzy ofiarowali ci pomoc gdy jej potrzebowałaś. Pamiętaj o rasie arachneni i o starej Szaquxquxuxaz. Idź. Na górze będzie czekał przewodnik On poprowadzi cię dalej.

Ruszyła w górę czując na dłoni coś ciepłego. Promienie słońca! To było słońce. Ciepłe, jak w letni dzień. A to oznaczało…

- Tak, dziecinko – usłyszała za sobą szept Szaqu, jakby Prządka Nocy słyszała jej myśli. – Niestety. Kruki zjadają oczy. Tak to już jest.

Była niewidoma!
 
Armiel jest offline