Wilhelm nie miał pod ręką stada czeladzi, by siłą wymusić szacunek dla swej osoby i swego nazwiska. A nawet gdyby miał, to i tak nie zdecydowałby się na zwiększenie panującego dokoła zamieszania. A w obliczu bijącej zza drzwi niechęci i nieuczyności lepiej było wynieść się, lub poczekać na straż miejską, która prędzej czy później musiała się zjawić. I z pewnością zjawiłaby się szybciej, niż napastnicy wpadliby na pomysł, że można spalić cały kwartał i pozbyć się wszystkich - tak ściganych, jak i świadków.
Nie mówiąc już o tym, że taka metoda byłaby dość zawodna...
Okazało się jednak, że istniała inna droga ucieczki - dla tych, co mogą iść, a do tego grona nie zaliczał się ani Wilhelm, ani Santiago, a po tym, co spotkało tego ostatniego, młody mag nie odważył się powierzyć swej nogi chętnym dłoniom Bodo...
- Mam w plecaku jakąś koszulę - powiedział. - Niech kto złamie tę strzałę, a potem usztywnimy nogę kawałkiem jakiegoś drąga. I pokuśtykam. |