Pogłaskanie konia ze szczytu wozu okazało się w tym przypadku niemożliwe, bo ranne zwierzę skręciło, potknęło się i przewróciło. Reszta stada oddalała się coraz dalej, prowadzona przez Chasequaha. Barbarzyńca uspokajał zwierzęta i te wreszcie zaczynały zwalniać. Stanowczo zbyt wolno jak na gust Shoanti, ale jednak.
Pozostali członkowie karawany zostali daleko z tyłu. Oba wozy zatrzymały się zupełnie, jeden ze złamaną osią stał w poprzek traktu, a jego żylasty, ponury właściciel załamywał ręce. Pył unosił się wszędzie i kruk bardzo niechętnie wrócił do swojego pana, kracząc głośno. Niziołek i jego konie także się uspokajali i wydawało się już, że całe niebezpieczeństwo minęło, kiedy oczy Izambarda i Kilyne wyłowiły nowe sylwetki, które nagle ukazały się blisko nich. Lugir dostrzegł je w chwili, kiedy jeden z nowych jeźdźców wypuszczał strzałę w stronę koników, śmiejąc się przy tym głośno i przenikliwie. Jego piskliwy głos miał w sobie nutę szaleństwa.
Lub czystej głupoty, bo szybko rozpoznali w napastnikach gobliny pędzące na przypominających psy zwierzętach. Czterech przeciwników wyłoniło się z kurzawy. Nie mieli szans dogonić uciekających koni, ale teraz dostrzegli przed sobą nowy cel. Wyglądało na to, że ludzie i nieludzie umknęli ich uwadze, bo skupili się w pełni na zwierzętach, próbując zatrzymać swoje psie wierzchowce i naciągnąć łuki. Jeden z goblinów nie utrzymał się na grzbiecie i spadł, turlając się po ziemi może ze dwa metry obok czarodzieja.
Na twarzy czarnowłosej kobiety nie odbiły się żadne emocje, kiedy gobliny pojawiły się w polu widzenia. Swoją postawą mówiła “dokładnie tego się spodziewałam”. Ile było w tym prawdy, tego nie wiedziała sama Kilyne. Najważniejsze, że zadziałały instynkty wytrenowane podczas długich godzin ćwiczeń. Uniosła łuk i napięła cięciwę jednym płynnym ruchem, wypuszczając pierwszą strzałę zanim uczyniła to któraś ze śmiejących się paskud. Celowała w najbliższego czarodziejowi, ciągle dosiadającego psa goblina, z zamiarem strącenia go z grzbietu zwierzęcia i uniemożliwienia oddania strzału.
Tymczasem Lugir z dzikim okrzykiem “Goblinyyyyy” zatupał na dachu wozu. Głos zmieniał mu się w pół okrzyku i stawał się coraz cieńszy - tak samo jak całe ciało. Wcześniej muskularne, teraz stało się tyczkowate, z długimi łapami o pazurach sięgających znacznie poniżej dachu wozu. Wredny trolli pysk zwieńczył sprawę, choć w oczach palił się niepokojący rozsądek.
Izambard zaś postanowił przeprowadzić bardzo szybką analizę sytuacji, wyłączając z niej leżącego u jego stóp zielonoskórą pokrakę. Od kiedy pamiętał żywiły one bezsensowną, przynajmniej według niego, nienawiść do wszelkiej maści psów oraz koni, co w tym momencie działało na ich korzyść, pomijając oczywiście wszelkie straty wynikające z ich głupiej pogoni. Rozważał dwie możliwości, ale obsesja tych stworzeń wykluczyła jedną z nich. Nie żeby żałował, ale nie podobało mu się wykorzystywanie zaklęć w tym momencie. Miał ich w końcu ograniczoną ilość. Pomimo wiedzy, wciąż był początkującym i wiele mu brakowało, by choćby dorównać jego mistrzowi, który spędził wiele lat na swoich badaniach.
Tyle że jeśli tego nie zrobią, to konie w końcu dobiegną do Sandpoint i zapanuje chaos.
Odsuwając się od goblina, wyciągnął z torby przy pasie jakąś fiolkę, prawdopodobnie masłem, naszkicował w powietrzu kanciastą, prostą runę i wypowiedział słowa tajemnego zaklęcia. Lśniący w powietrzu glif rozbłysnął jasnym światłem, po czym zniknął, wyzwalając swoją energię. Pod jeźdźcami natychmiast uformowała się plama śliskiego, magicznego tłuszczu.