Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-09-2017, 10:29   #27
druidh
 
druidh's Avatar
 
Reputacja: 1 druidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputacjędruidh ma wspaniałą reputację
Stare typy uratują ci jajka.

Rose już miała zapukać do drzwi pierwszego z domów, kiedy te w jednej chwili otworzyły się. Przed kobietą stanął sporych rozmiarów mężczyzna o niesympatycznym wyrazie twarzy. Miał zmierzwione brązowe włosy i lekko zakręconego wąsa. Ale mimo to rysy jego twarzy mogły świadczyć o tym, że nie jest on pełnokrwistym Kislevitą.
- Czego tu? - zapytał, spoglądając na kobietę z pogardą.
- A więc to jest ta słynna kislevska gościnność? - mruknęła Rózia sięgając do plecaka - A ja z wódko przyszła. Za trzy dni cała wieś będzie chciała was zlinczować. Chcę pogadać.
Mężczyzna spojrzał na twarz kobiety niepewnie. Później jego wzrok padł nieco niżej, na flaszkę, a po drodzę tylko krótki moment zatrzymał się na jej piersiach. Po chwili wytężonego namysłu, mężczyzna lekko odsunął się na bok.
- Właź.

Rózia wlazła do środka, rzuciła okiem na wnętrze i nieco bardziej szczegółowo rozejrzała się za kubkami do których można by wlać alkohol. Sukienkę wyćwiczonym ruchem poprawiła, żeby kislevita nie musiał zbyt intensywnie zastanawiać gdzie są piersi. Myślenie i niepewność mogły go zdekoncentrować.
Kobieta musiała przyznać, że jak na chatę chłopa, to wnętrze było urządzone z niezłym przepychem. Została zaprowadzona do niewielkiego salonu, który mimo wszystko pomieścił dwa fotele, na które została narzucona owcza skóra, stolik oraz ławę. Naprzeciw wejścia znajdował się kominek, nad którym przyczepiony został sporych wielkości topór. Mimo że starszy, wydawał się Rose o wiele ładniejszy od tego, który miał przy sobie Blasius.
W rogu pokoju znajdował się natomiast fotel bujany… na którym leżały zwłoki. Kompletnie pomarszczone i pozbawione już włosów. Kobieta z początku spanikowała, jednak w tej samej chwili owe zwłoki otworzyły oczy i przemówiły.
- Kogoś tu sprowadził Albercie? - głos zdawał się ledwo dobywać z jego ust. Rose uważała wcześniej, że to Hasso jest stary, jednak ten tutaj musiał być od niego co najmniej dziesięć, jak nie więcej, lat starszy. - Przecież masz już żonę… Chyba… A może…
Gospodarz westchnął.
- Nie przejmuj się ojcze. Ta kobieta przyszła tylko porozmawiać… Siadaj - ostatnie słowo skierował właśnie do Rózi. Następnie zaś krzyknął w stronę drzwi, za którymi zapewne znajdowała się kuchnia. - Lena! Przynieś no tu jakieś kubki.
Mężczyzna nie zdążył jeszcze nawet usiąść, kiedy drzwi do kuchni otworzyły się i wyszła z nich jowialna kobieta, która rozmiarem piersi mogłaby konkurować z Rose. Spojrzała na kobietę niepewnie, jednak nie odezwała się ani słowem. Postawiła trzy kubki na stole, po czym ponownie wróciła tam skąd przyszła.
Ciura błyskawicznie napełniła kubki i podniosła swój w geście toastu.
- Za dobrego gospodarza i Pana Ojca. Niech bogowie mają was w swojej opiece. - i pociągnęła z kubka, ale niezbyt duży łyk. Miała dziś jeszcze dużo roboty. Jak tylko gospodarz odstawił naczynie, uzupełniła oba do pełna.
- Piękny dom, zauważyła. Może kiedyś, też się takiego dorobię. I dożyję może takiego wieku. - spojrzała z podziwem na staruszka. - ale do rzeczy. Wiecie co się dzieje we wsi? I wiecie co wymyślił nowy stary sołtys? - zapytała.
- Co się dzieje we wsi? No chyba kurwa ślepi nie jesteśmy - oburzył się Albert. - O czym ty mówisz? Co ten starzec znowu wymyślił?
- Powiedział krótko - mruknęła Rózia - wioska cierpi, a kislevici siedzą cicho. Siedzicie cicho? - spojrzała na Alberta, rozważając czemu ma jakieś takie mało kislevskie imię.
- A co? Wioska jest napadana, a my mamy biesiadować?! - jeszcze bardziej zdenerwował się mężczyzna.
- Nie złość się Albercie, to źle wpływa na zdrowie - przemówił jego ojciec. - Hasso nigdy za nami nie przepadał, przecież wiesz. Za jego czasów bardzo nie lubił, kiedy próbowałem mu pomagać w jego pracy. Myślę, że miał mi za złe, że ludzie ufali bardziej mnie niż jemu - na końcu starzec próbował się zaśmiać, jednak zaraz zaczął głośno kaszleć.
- Wątpię, że o to mu chodziło - mruknęła kobieta - on myśli, że giną tylko imperialni, że kislevitów oszczędzają. - łyknęła jeszcze odrobinę wódki - wiecie co to oznacza? - zapytała tonem sugerującym, że pewnie wiedzą i że pewnie nie jest to nic dobrego.
- To, że my potrafimy o siebie zadbać, a staruch jest pomylony - odparł Albert. - Chyba nie sądzicie, że my mamy cokolwiek wspólnego z tamtymi bandziorami.
- Nie po to mój pra pra dziadek sto lat temu przybył do tej wioski by ją ratować, tak jak wy dzisiaj, byśmy teraz mieli działać na jej niekorzyść - dopowiedział starzec.
- Mnie on też się niezbyt podoba, ale to jego wersji historii wysłucha baron jeśli sytuacja zacznie się pogarszać. A paniczyki nie lubią myśleć. - Rosa spojrzała na starca - co to za historia z tym ratowaniem wioski? Opowiedzcie, jak możecie.
Na te słowa starzec zdawał się nagle ożyć. Wyprostował się w fotelu, a uśmiech pojawił się na jego twarzy.
- Dobrze. Z przyjemnością opowiem Ci historię mojego pra pra dziada i jego kompani najemniczej, która stanęła naprzeciw bandzie zwierzoludzi, nękających tę okolicę. A wszystko to zaczęło się całkiem podobnie, jak wasza historia…


Tętent kopyt i smuga unosząca się na horyzoncie zwiastowała nadejście pomocy. Wioska nie miała wówczas palisady, dlatego nikt nie musiał spieszyć się z otwieraniem bramy. Mimo to wszyscy mieszkańcy Waldbach wyszli na ulicę, by przywitać ponad dwa tuziny mężnych, wyszkolonych w boju najemników. Kompania Krwawych Jeźdźców się zwali. Niezbyt oryginalnie, jednak renomę swoją mieli.
A przybyli do wioski ponieważ rozeszła się wieść o nadciągającej z południa bandzie zwierzoludzi. Przebrzydłe bestię długo siały spustoszenie w okolicy, jednak wówczas Imperium zmagało się z jakimś innym (nieważnym dla tej opowieści) kryzysem, dlatego owy fakt uszedł uwadze elektora. Jednak jego wasale nie mogli narażać swoich ziem na skalanie. Wysłali gońców, by znaleźli im najemników, najlepszych z najlepszych, którzy będą w stanie powstrzymać zwierdzoludzi.
I tak właśnie się złożyło, że w Nuln stacjonowała właśnie kompania Kislevitów. Suma była całkiem obiecująca, natomiast w opowieściach gońców liczebność zwierzoludzi mocno zaniżona, dlatego najemnicy nie namyślali się długo i nie szczędząc swych rumaków, pognali na pomoc.
Jak już wcześniej było wspomniane, mieszkańcy wioski zgotowali im gromkie przywitanie, jakby sam Sigmar ich odwiedził. Wychwalali ich, dziękowali za przybycie i błagali by ocalili ich wioskę. I oczywiście pod wpływem takiej niespodziewanej reakcji na ich przybycie, najemnicy, nie wiedząc jeszcze, że wpadli po uszy w gówno, przysięgli na swój honor i ojczyznę, że pozbędą się zwierzoludzi.
Dopiero potem zapytali o szczegóły…

Nie było już w nich ani śladu entuzjazmu, który nosili w sobie w chwili przybycia do wioski, kiedy kilka godzin później stanęli na szczycie jednego ze wzgórz odległego o jakieś sześć mil od Waldbach. Wtedy to na własne oczy dostrzegli watahę zwierzoludzi o jelenich głowach, która liczebnie przerastała ich dwu… nie, trzykrotnie! Oczywiście o prostej robocie nie było już mowy, jednak przysięga jaką złożyli zobowiązywała ich do jej wykonania (tak, tak wiem, głupota, ale wtedy takie właśnie były czasy). W dodatku nie mieli wiele czasu. Zwierzoludzie bowiem już szykowali się do ataku na wioskę.
Musieli zaatakować od razu…

Nie ma sensu opowiadać o szczegółach tej bitwy, ale różnorakie taktyki, manewry czy fortele stosowane przez najemników przeważyły szalę zwycięstwa na ich stronę. Ostatecznie przywódca najemników, Salvik Karpin, zmierzył się z wodzem zwierzoludzi, potworną bestią noszącą imię Thaltrooz Bezoki. Mimo że bestia narodziła się bez oczu, jakaś przeklęta moc chaosu obdarzyła ją zmysłami, które wykraczały poza wszelkie pojęcie śmiertelników. Walka była zacięta, jednak to Salvik zwyciężył, ścinając łeb bestii swym toporem.
Najemnicy zwyciężyli, jednak stracili przy tym większość swych towarzyszy. A ta garstka która pozostała przy życiu postanowiła zakończyć wojaczkę i osiedlić się właśnie tu, w Waldbach.
Natomiast wzgórza na których walczyli, na których nadal można w wielu miejscach odnaleźć pozostałości dawnej bitwy, nazwano na ich część Wzgórzami Krwawych Jeźdźców… Co nawet nie brzmi tak źle…


- A to my właśnie jesteśmy przodkami tych dzielnych najemników. Mimo, że przez pokolenia mieszaliśmy się z tutejszymi, to ich krew wciąż krąży w naszych żyłach - zakończył starzec.
Po sposobie w jaki opowiadał tą histrorię, Rose z łatwością mogła dojść do wniosku, że powtarzał ją już nie raz. A spoglądając na Alberta i jego znudzony wyraz twarzy, mogła stwierdzić równie łatwo, że on też musiał słuchać tej opowieści już nie raz.
- Słuchaj panienko - powiedział już mniej zły, a bardziej znużony mężczyzna, dopijając ostatnie krople wódki. - Wybacz, że zmarnowaliśmy twój czas, ale my nie mamy z tymi atakami nic wspólnego i też nie wiemy nic więcej na temat bandytów, niż reszta wioski. O wiele lepiej tylko wiemy jak się bronić i dlatego jeszcze nikt od nas nie został porwany.
Rózia spojrzała na Alberta cokolwiek zaciekawiona:
- Trudno oczekiwać od kislevity, żeby nie wiedział jak się bronić. Ale co? Atakowali was już? Ubiliście którego? Bo reszta wioski to jak barany na rzeź prowadzone.
- Nie i nie. Robili jakieś podchody pod nasze domy, ale wystarczyło pokazać im, że jesteśmy uzbrojeni i się wycofywali. Oni najwidoczniej szukają sobie łatwych celów.
- Nic tu po mnie kumie - chrząknęła Rózia - dziękuję za gościnę - i kislevskim zwyczajem ucałowała Alberta w oba policzki. Potem ryknęła przez całą chatę:
- Bądźcie zdrowe kumo, niech wam się dzieciaki dobrze chowają - i pokłoniła się przed starcem, który z tego wrzasku otworzył oczy. Kislevita nieco zaskoczony wylewnością nawet się uśmiechnął i odprowadził niespodziewanego gościa do drzwi chaty. Rózia wyszła na zewnątrz mając mętlik w głowie i to nie od alkoholu, ale od usłyszanej właśnie opowieści. Wysłuchała opowieści starca cierpliwie, głównie dlatego, że ciekawie opowiadał. Niektórzy mieli zaiste dar, dzięki któremu kobieta widziała wszystko tak, jakby działo się przed jej oczami. Jedynym mankamentem sytuacji było to, że zamiast piwa była do dyspozycji tylko wódka. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Ze względu na ten fakt większość przyniesionego alkoholu wchłonął Albert, a Rózia głównie słuchała, brała niewielkie łyki i dolewała, gdy cokolwiek ubyło.

Legenda nie była jakaś bardzo stara. Znaczyło to, że mogło być w niej coś prawdziwego. Najpewniej banda napranych kislevitów pokonała jakiegoś kulawego zwierzoludzia, który śmierdział wszystkim okolicznym jeleniom jak przywódca stada. Z biegiem czasu jelenie mężniały, zwierzoludź zdrowiał i przybierał na wadze, a kislevici stawali się coraz bardziej trzeźwi. Zaskakujące było dla Rózi to, że trzeźwego człowieka z północy szło spotkać tylko w legendach. Wszyscy, których spotkała ciura byli albo naprani, albo skacowani, albo szli na wódkę. Trzeźwy kislevita zwykle szedł kogoś zabić, żeby mieć na picie.

Dawno dawno temu Rózia rozmawiała z jednym wojskowym medykiem, który nawalony w sztok opowiadał jej, że tego rodzaju pogląd na świat bazuje na jakichś steretypach i na pewno nie wszyscy kislevici chleją, nie wszyscy ungołowie śpią z niedźwiedzicami i nie wszyscy bretończycy żrą sery zamiast mięsa, a gadają tylko o jedzeniu. Oczywiście potwierdzał medyk uczonym głosem, takie stwierdzenia bazują na pewnej prawdzie, która może być użyteczna, ale świat jest znacznie bardziej skomplikowany. Ten skomplikowany świat pozbawił go jajec tydzień później przy pomocy kislevickiego noża, gdy okazało się, że medyk ukrył w pasie dwa szylingi, których nie chciał oddać strudzonym wojakom na wódkę. “Gówniane stare typy uratują ci jaja” mawiała od tego czasu Rózia enigmatycznie.

Co jednak nie było poddawane przez Rózię w wątpliwość to fakt, że kislevici potrafili się bić. I to nie tylko prać mieczem, ale i pomyśleć zanim ustalą co prać będą. W połączeniu z ich zamiłowaniem do dobrych koni i lekkiego uzbrojenia powodowało to, że z większości bitew wychodzili żywi. Zwycięstwo było dla nich sprawą drugorzędną. Było wszak pewne, że zwycięzca aktualnej bitwy zatrudni ich na kolejną. Ta powszechnie znana prawda wskazywała, że coś na owych wzgórzach musiało się dziać. Zanim więc Rózia miała ponownie oddać się tej bolesnej czynności jaką było myślenie o czymś innym niż złoto lub dbanie o własną dupę postanowiła to sprawdzić. Wszak nie miała nic lepszego do roboty w tej gównianej dziurze, w której przyszło jej skończyć z połową tuzina napalonych chłopów.

Wracając do gospody wypytała ponownie, zachowując uprzejmość na chłopską modłę, o wzgórza krwawych jeźdźców, a następnie uprzejmie zagadała tych pierdzących w stołki nierobów i z bożej łaski myślicieli, czy któryś nie chciałby się wybrać oglądać jelenie czaszki na sąsiednich wzgórzach. Szczególnie myślała o tym milusim zjadaczu serów i jego dziwnym koledze, ewentualnie o tym skośnookim milczącym dziwaku. Każdy na swój sposób mógł się przydać.
 
__________________
by dru'

Ostatnio edytowane przez druidh : 10-09-2017 o 19:26.
druidh jest offline