Szatynka przyjrzała się Alice, co było całkowicie niemożliwe, jednocześnie przyjaźnie i oceniająco, zupełnie jakby blondynka była pluszowym misiem za zakurzoną szybą wystawy sklepowej. Uśmiechnęła się zawadiacko, na jej chęć udania się do pociągu od razu. Rozumiała to, mili ludzie z Nowego Jorku potrafili być irytujący. - To samo co ta pani - wskazała głową Alice by po chwili roześmiać się spoglądając na jeszcze puste kubki, przygotowane przez Calpurie - Jakbym zwracała uwagę na to, co jest niezdrowe, to dawno bym kwiatki od spodu wąchała. Oddychanie podobno też nas zabija - mrugnęła do afroamerykanki i wstała z zajmowanego, niewygodnego, krzesła. Podeszła do nowej szefowej, opierając się o ścianę, obok niej.
- Jak się bawić, to się bawić, żołędziowej poproszę - mrugnęła do niej i skrzyżowała ręce pod biustem.
- Skoro miesiąc zajęło im przejechanie, plus minus 200 mil, to gdzie my mamy się z nimi spotkać? Bo do Pittsburga, jeśli dobrze szacuję odległość - błysnęła białymi zębami w uśmiechu - to zostało im cirka drugie tyle? |