Sir Elvin de Blacktower spał jak skała, ciało regenerowało się powoli z obrażeń odniesionych w ciągu ostatnich dni. Teraz siedział na łóżku i oglądał swoje rany, obserwując gojące się strupy i szukając śladów infekcji. Nie był wykwalifikowanym uzdrowicielem, ale wyglądało to dobrze.
Wstał i wykonał kilka kroków po czym ostrożnie nałożył na siebie ubranie, skorzystał z miski i dzbana które mu dostarczono do ablucji po czym udał się na śniadanie. Bez zbroi - nie było potrzeby noszenia ciężkiego żelastwa w bezpiecznej wiosce przyjaznego ludku, ale z mieczem, symbolem jego statusu i najcenniejszą rzeczą jaką posiadał. Był - nie licząc ojca i wuja - jedynym Blacktowerem, który mógł pochwalić się zaklętym ostrzem.
Gdy wzniesiono alarm, rycerz wyszedł przed gospodę. Zmarszczył brwi, wieszcząc kłopoty.
- Azali nie podjechał za blisko w nocy? Może nie wiedział o upiorach grasujących w bladym świetle księżyca? Ty, w zielonym kubraku! Pędź do mojego pokoju i przynieś moją tarczę, hełm i kolczugę! - powiedział rozkazującym i nie znoszącym sprzeciwu tonem - Nie zbliżajcie się tam, nim nie pójdę orężnie i nie sprawdzę czy coś się tam nie kryje! |