Czyli noszenie nazwiska Morrison nie determinowało człowieka do bycia kompletnym kutasem... fascynujące! Ortega słuchała produkującego się nie-Parcha i nie potrafiła wyjść z podziwu. Oto dostała krótką, rzetelną i pełną konkretów wypowiedź kogoś noszącego takie, a nie inne nazwisko. Zamrugała uprzejmie zdziwiona, przekrzywiając głowę w bok i unosząc brwi ponad górną krawędź przeciwsłonecznych okularów. Miało sens, dużo sensu. Nie stali aż tak tragicznie z bombkami, nawet mimo ostatnich wydarzeń, zmuszających Sam do grzebania się w czymś innym niż zapalniki albo trotyl. Zrobiła szybki rachunek sumienia, obliczając w myślach posiadane zapasy wysokoprocentowych substancji.
- Mhm - zgodziła się ze "Spięciem", układając usta w coś, co nawet ślepy i martwy wziąłby za uśmiech aprobaty. To były konkrety, nie zaś przydługie pierdu-pierdu, okraszone tym charakterystycznym łapaniem powietrza przez nos, doprowadzającym spokojną przecież i altruistyczną oraz ze wszech miar przyjazną monterkę na granicę wybuchu, tudzież chęci złapania za ostre narzędzie i rozpoczęcia ponadplanowej trepanacji na środku zapiaszczonej drogi.
- Mhm... parę koktajli Mołotowa, hmm... - mruknęła, unosząc zadumany wzrok ku górze - Pochodne ropy naftowej. Benzyna, olej, alkohol w wysokim stężeniu. Rozpuszczalnik, denaturat... to z tego co można ogarnąć od ręki, ech - wróciła na ziemie zarówno spojrzeniom, jak i myślami. Wbiła przy tym gadzie ślepia prosto w Sloana, krzywiąc się przy tym niechętnie - Sojusznicy? Po co komu sojusznicy, jak są Mołotowy? - spytała, marszcząc w niezrozumieniu czoło. Po chwili westchnęła, zwracając się do drugiego montera - Jedziemy po tą Kate. Potem się zobaczy. Dawajcie... im szybciej to załatwimy... i takie tam - dokończyła pesymistycznie, z premedytacją omijając Parcha spojrzeniem.
Znów musieli znaleźć się wspólnie w ciasnej, wybitnie ograniczonej przestrzeni samochodu. I weź to człowieku przeżyj bez uszczerbków na psychicznym zdrowiu...