Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-09-2017, 17:50   #162
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację
Kopyta cmokały miarowo o glebę, zafalowały na wietrze końskie grzywy. Dwójka pędziła wierzchowce lekkim stępem. W międzyczasie z przytroczonej na zadzie Dzikusa torby wychylił się czarny łepek. Arya nie wiedziała wcześniej, gdzie ten zniknął. Miała dopiero zdać sobie sprawę, że posiada dodatkowego pasażera.
Nikt ich nie pożegnał, ani jedna osoba nie wyszła na spotkanie. Mieszkańcy woleli nadal trzymać się swoich werand lub spoglądać zza brudnych okien. Dopiero uczyli się swojej wolności i jeszcze brakowało im świadomości jak wiele otrzymali od dwójki. Proces, który tamci uruchomili, dopiero się rozpoczynał. Jeśli zrodzona z Pustki burza zaprowadziła tutaj Iskrę oraz Ahaba w jakimś celu - ten z pewnością został spełniony.
W tym momencie dwójkę czekała długa wędrówka. O ile orientowali się w lokalnej marchii Shadowfen, potrzeba było wielu mil, aby znaleźć następną, ludzką siedzibę.
Przyspieszyli do kłusu, zostawiając budynki za sobą.

Wbrew pozorom śmierć w tarocie nie oznacza końca, a niejednokrotnie rzecz zupełnie przeciwną - nowy początek. Szybki ruch Kostuchy ucina pewną nić, zaś wkrótce potem wzrasta nowe. Aby dokonać poważnych przemian w swoim życiu należy zrozumieć, ile najpierw trzeba odrzucić. Zmiany przerażają. Nie bez powodu są one symbolizowane jako coś upiornego. Skok w nieznane przypomina starcie z wyolbrzymioną przez własne lęki bestią. I choć istotnie może to skutkować katastrofą, tak jedynie akt podobnej odwagi jest w stanie cokolwiek zmienić na lepsze.

Popioły. Tylko tyle po nas pozostanie - pomyślał gorzko Rafael, obserwując szczątki kościoła. Powoli przechadzał się między osmolonymi kamieniami, brnąc przez stalowy pył. Tylko moment poświęcił kupce kości, która kiedyś była wikarym. Czas opłakiwania miał dopiero nadejść. Teraz skupiał się na ruinach, myśląc już czego potrzebuje, aby rozpocząć odbudowę. Jeśli to miasto miało otrzymać nową szansę, dom boży był potrzebny jak nigdy dotąd.
Wiedział również, że grabarz go obserwuje, czekał jednak aby ten podszedł do niego jako pierwszy. Przypominający łykowatego gawrona, długi cień wyrósł za jego plecami. Można było pomyśleć, że kopidół dosłownie się tu zmaterializował.
- Odjechali? - zapytał tylko.
Rafael skinął głową i podszedł do pozostałości deski nośnej. Cmoknął z dezaprobatą. Czekało go wiele pracy.
- Nie zamierzasz nic o tym powiedzieć? - kontynuował tyczkowaty mężczyzna.
- O czym tu rzec. Zaczynamy od zera.
Wzrok rozmówcy spoczął na sczerniałych gnatach.
- Trzeba będzie ich pochować.
- I dlatego właśnie tu jesteś, Edgarze.
Lecz nie tylko to było jedynym powodem zjawienia się grabarza. Ten wreszcie podszedł do kapłana i lekkim, ale zdecydowanym ruchem obrócił go przez ramię.
- Kultyści odeszli. Ruszyli dalej na pustkowa - poinformował go.
- Dobrze. Ich praktyki były godne potępienia.
- Tu się zgadzam. Widziałem jak wyciągali z grobów zmarłych i wieszali ich na palach podczas swoich procesji. Nie wiem co chcieli przez to osiągnąć. Selmy nie obruszały podobne obrazy, zaś spokój zmarłych jest święty. Nawet złoczyńców.
- To nic nowego ze strony dla heretyków.
- Nie zarzucałbym im bałwochwalstwa. To raczej ryzyko wiążące się z bliskością tego gaju oraz tamtejszych roślin. Podobno mącą w głowie.
- Lecz to nie jest tematem naszej rozmowy, jak sądzę.
Edgar przytaknął. Kapłan znał się na ludziach. Często odczytywał ich intencje, jeszcze nim w ogóle otworzyli usta.
- Masz rację. Jedna rzecz wciąż nie daje mi spokoju, choć nie jest z natury wnikliwym człowiekiem.
- Pytaj więc.
Stado ptactwa poderwało się gdzieś wysoko nad miastem. Od momentu eksplozji wszystkie zwierzęta w okolicy były cokolwiek niespokojne.
- Nim ludzie Selmy zginęli… rozprowadzali pewne plotki.
Orędownik wzruszył ramionami. Wiedział, że nadejdzie czas podobnej rozmowy.
- To prawda. Lecz nie jest tak, jak mógłbyś sądzić. Nie żyłeś tutaj w tamtych dniach. Istotnie… - zawahał się moment, lecz kontynuował - bardzo ją niegdyś kochałem. Nie zaznałem wspanialszej kobiety. Lecz wszystko to się zmieniło, kiedy ruszyła na wojnę z czerwonoskórymi diabłami. Gdy wróciła, nie była tą samą osobą. A ja ani myślałem pojąć innej niewiasty.
- Więc obrałeś nową drogę. Potrafię to zrozumieć. Zawsze jednak twierdziłeś, że to kamień ją przeobraził.
Rafael kopnął spaloną belkę. Rozsypała się w pył, który natychmiast uniósł lekki wiatr.
- Bo tak było. Sądzę jednak, że meteoryt potrzebował czegoś na rodzaj bramki, dzięki której dostał się do jej umysłu. Jakiejś nieprawości, faworyzowaniu silniejszych - rzeczy których nabywa się na wojnie.
Edgar trawił te wiadomości, jednocześnie oceniając zwłoki. To było jak zboczenie zawodowe. Podczas rozmowy zdążył im już w głowie przydzielić odpowiednie trumny oraz przeznaczone nań drewno.
- Więc Selma wygnana, jej ludzie martwi, meteoryt w szczątkach, nasi wybawcy w drodze - wymienił. - Cześć pieśni... to wszystko?
Jak rzadko uśmiechał się Rafael, teraz odsłonił dwa rzędy prostych zębów.
- Nie zgadzałem się z wieloma zachowaniami tej dwójki, aczkolwiek zmienili oni coś w tym mieście. Nie poczuwaj tego za zniewagę, Edgarze, lecz jesteś człowiekiem czynu. Zajmujesz się chwalebną, niemniej praktyczną profesją. Ja to widzę inaczej. Na tym świecie istnieją również sprawy duchowe, których subtelność mogą dostrzec tylko niektórzy.
- Jak ty.
- Nie zamierzam wyrzekać się swoich predyspozycji. I powiem ci, że pomiędzy świszczącymi kulami oraz kroczącym ogniem, zdarzyło się tu znacznie więcej. Jednak do tych rzeczy musimy dojrzeć my wszyscy.
Grabarz włożył ręce do swojego prochowca. Spojrzał raz jeszcze na martwych i syknął przez zęby.
- Idę po wóz. Trzeba tu posprzątać.

Cesarz reprezentuje władzę. Jak każdy rodzaj siły, może być ona użyta w dobry sposób, lub zostać wypaczona. Dla przykładu: wśród stada szczurów zwierzęta muszą stale muszą udowadniać swoje miejsce w hierarchii za pomocą zażartej walki. Wyłania to stale najsilniejsze jednostki, równocześnie powodując nieład w grupie. Uważny obserwator zauważy, że jest tak wszędzie indziej.
Tylko mądry przywódca potrafi utrzymać na wodzy swoje pasje oraz żądze i nie pozwala, aby prymitywne instynkty obudziły się u jego poddanych.

Malcolm wspinał się po czerwonych kamieniach, wielokrotnie raniąc sobie ręce oraz stopy. Był już podeszłym człowiekiem i kiepsko radził sobie z podobnymi wędrówkami. Wysłużoną chabetę zostawił przy zbiorniku wodnym. Nie było sensu nawet próbować wprowadzania jej na podobne stromizny.
Co kwadrans robił sobie przerwę i wpełzał między kamienne niecki. Teoretycznie, kanion powinien dawać wiele cienia, lecz nawet tutaj było cholernie gorąco. Ciepło odbierało siły oraz dech - przez cały czas swojego odpoczynku Malcolm zanosił się suchym kaszlem.
Sądził już, że nie uda mu się dotrzeć. Aż przetarł oczy, kiedy wreszcie stanął przed wyrzeźbionym w skale pomieszczeniem. Wiedział, że tam jest. Dokąd miałby pójść?
- Olivierze! - zatknął dłonie w trąbkę i zawołał go donośnie - Selmy już nie ma. Możesz wrócić do miasta.
Uznał, że najlepiej będzie powiedzieć to prosto z mostu. Tamten zawsze cenił proste, klarowne sytuacje. To powinno więc do niego dotrzeć.
Coś poruszyło się wewnątrz uformowanego kamienia. Właściciel saloonu czuł, że lekko drży. Minęło wiele czasu od kiedy widział dawnego szeryfa.
- Dlaczego miałoby mnie to interesować? - spalona facjata wychyliła się z ciemności.
Przybysz aż się wzdrygnął. Nie był to łatwy widok.
- Bo twoje miejsce jest w Wildstar. Inaczej, dlaczego nie ruszyłeś w świat tylko siedzisz tutaj, rzut kamieniem od miasta? Nie oszukasz mnie, stary szakalu.
Oliver wyszedł na klepisko przed prowizorycznym mieszkaniem. Wyglądał strasznie. Był wychudzony, nosił skołtunioną brodę oraz smutno zwisające szaty.
- Przyjęliście ją jako swoją przywódczynię. Zasłużyliście na wszystko, co wam zrobiła.
Malcolm rozstawił szeroko dłonie.
- Wiesz, że to nigdy nie jest tak proste. Ludzie się bali, innej części imponowała jej konsekwencja.
- Polegająca na wyganianiu z miasta słabych jednostek? Marna to sprawiedliwość.
Starzec skurczył się w sobie i wlepił wzrok w skały. Wiedział, iż mieszkańcy zdradzili Oliviera i zezwolili na przewrót. Wielokrotnie próbował to sobie racjonalizować. Że Selma miała już zbyt wielu popleczników, że sprawy zaszły wtedy już za daleko. I że wybrał mniejsze zło. Ale to była nieprawda. Po prostu stchórzył. Jak wielu innych.
- Każdy popełnia błędy - powiedział tylko.
- Nie każdy wybacza - odpowiedział mu pustelnik i wrócił do siebie.
Lecz Malcolm pozostał na miejscu. Stał tak cały wieczór, który wkrótce zamienił się w noc. Po zmierzchu znacznie się oziębiło i jak stary za dnia wylewał wszystkie poty, teraz cały dygotał. Lecz nie opuścił posterunku. Musiał mu udowodnić swoje intencje, nawet jeśli miał to przypłacić zdrowiem lub życiem. Nic innego nie pozostało mu już do stracenia.
Tkwił tak do poranka oraz przez następny dzień, mimo iż słaniał się na nogach. Spoglądał ku wydrążonemu w kanionie domu, cały czas wierząc że ujrzy Olivera, który jednak raz jeszcze wyjdzie mu na spotkanie.
Słońce piekło jego zmarszczoną skórę, pot zalewał oczy.
Czekał.

Kapłan symbolizuje to, co nienamacalne oraz cały zasób spraw duchowych. To jemu przypisywaniu są różnego rodzaju moce kaznodziejów, szamanów oraz guślarzy. Jednak kiedy większość z nich to hochsztaplerzy, tak tylko nieliczni są rzeczywiście wrażliwi na sakralność. Wiedzą, że magia to nie tylko wizje i efektowne zjawiska, ale również swoista równowaga oraz ważkość ceremoniałów. Dla zwykłych śmiertelników ich słowa oraz czyny mogą wydawać się niezrozumiałe.

Stary Indianin ujął nieco ochry na opuszek palca i poprawił barwy na swojej twarzy. Następnie zamknął oczy, aby lepiej skupić się na energii wokół niego. Tego dnia las znacznie się ożywił. Czuł to poprzez szum drzew, zapach gleby oraz odzew nielicznych zwierząt. Nie musiał nawet wychodzić ze swojej chaty, aby wiedzieć że nadeszły zmiany. I wcale go to nie dziwiło. Kiedy obcy przyszli tu ostatnim razem, ułożył dla nich wróżbę, która właśnie znalazła swoje zwieńczenie.
Narysował im wtedy trzy znaki. Najpierw była litera V. Zemsta. Ta dopełniła się, podobnie jak historia kobiety o kamiennym spojrzeniu i szybkiej ręce. Potem gwiazda. Znajdowała się w środku miasta bladych twarzy. To ona spajała wszystko, lecz teraz zniknęła. Wynikiem tego, zrodził się chaos, lecz nie miał on trwać wiecznie. Z największego nawet zamętu mógł wyniknąć nowy porządek. Był wreszcie przekreślony okrąg. Oznaczał wybory. Dwójka dokonała ich wiele. Nie zamierzali jednak wybierać nowego przywódcy bladych twarzy. I było to rozsądne. Mieli ponadto przed sobą jeszcze jedną, ważną decyzję. Choć nadal o tym nie wiedzieli.
Wiele wiedział natomiast sam Wakhan. Żył tu wiele lat, pamiętał bardzo dawne czasy. Definicja jego roli w tym miejscu była trudna do przetłumaczenia na język tych, którzy tak lubili nazywać cywilizowanymi. Najbliższe byłoby jednak słowo “opiekun”. Wakhan bynajmniej nie załatwiał obcych spraw, lecz potrafił dostrzec cień Opowieści i skierować tych, którzy potrafili słuchać, w jej właśnie stronę. Jasne, gdyby opowiedział o wszystkim co wie, sprawy stałyby się o wiele prostsze. Lecz droga do mądrości nigdy nie miała być łatwa.
Mógłby wskazać stare ruiny, gdzie w podziemiach znajdowały się zakurzone biblioteki. Lektura ukrytych tam ksiąg wyjaśniłaby, co przegoniło stąd mieszkańców opuszczonego miasta.
Gdyby zechciał, opowiedziałby o tym, jak z dnia na dzień powstał tu kiedyś ciągnący się na wiele mil mur. I dlaczego nie potrafił jej przebyć podróżujący na wschód magus.
Domyślał się wreszcie, kto zbudował sam mur oraz chroniący go Dom Śniących. Lecz nawet on obawiał się tego sprawdzać.
Zamiast tego jego myśli zajęte były dwójką oraz miastem. I tym, że kobieta użyła swego czasu karty Sądu Ostatecznego. Tego również miał świadomość, informacje przyniosło mu ptactwo oraz owady. Koniec końców, efekt zaklęcia tarocistki dopełnił się w zupełności.
Westchnął, głęboko zaciągając się kadzidłami. Póki co, miał pozostać tutaj i czuwać. Tak, jak robił to przez ostatnie kilkaset lat.

Koło fortuny. Przeznaczenie.
Ludzie lubią sądzić, że są panami swojego losu, lecz kiedy tylko pojawia się pierwsza niedogodność, wznoszą w niebo ręce, pytając “dlaczego”. Próżno wyszukują tam odpowiedzi i nie rozumieją swojej sytuacji, gdyż z natury są ignorantami. Trzeba wiedzieć, że ludzki byt jest jedynie pyłkiem na wietrze, gnanym przez o wiele potężniejsze od niego siły. Można jedynie wyczuć właściwy kierunek i ruszać wraz z nim. Każda inna decyzja prowadzi do własnej zagłady.

Jest pewien Dom, zarazem na pustkowiach, jak i poza nimi. Stał on na straży muru od wielu lat i zarazem nigdy go tam nie było. Tylko nieliczni śmiertelnicy odwiedzili to miejsce, a to tylko wtedy, kiedy jego mieszkańcy na ów fakt zezwolili.
Dom zamieszkiwały cztery osoby, jeśli można takich w ogóle o nich mówić. Pierwsza nosiła miecz, druga lampę, trzecia zaś - pęk kluczy. Figury potrafiły stać obok siebie nieruchomo przez nieskończony czas, nie wypuszczając z ust ani jednego słowa. Czcze rozmówki nie należały zresztą do ich domeny. Ponadto byli zbyt pochłonięci swoim zadaniem. Powiadało się, że pierwszy dbał o to, aby nigdy nie wygasł ogień temperamentu, który pcha śmiałków do odważnych czynów. Drugi niósł zrozumienie i dobre słowo, gdyż bez tego poprzedni byłby jedynie barbarzyńcą. Ostatni zaś baczył na los, który tak lubił wymykać się wszelkim kategoriom.
Lecz w Domu był ktoś jeszcze. Ten, który to wszystko łączył. Jego komnaty pozostawały jednak poza jakimkolwiek zasięgiem. Nie mieli doń dostępu nawet pozostali trzej bracia. Pomieszczenia tworzyły ogromne, ciągnące się na mile hale, które wspierały kolumny z ciemnego spiżu. Wokół nich, na pozłacanych pulpitach spoczywały grube księgi. Podobno zapisano w nich wszystkie opowieści tego świata. Była tam historia o ludziach z obcymi wspomnieniami. Inna snuła wątki postaci, używających siły własnych umysłów, jacy również podróżowali po spieczonych ziemiach, choć nie były żadną ze znanych marchii. Kolejny wolumin opisywał dolę sztukmistrzów w odległym mieście białego wilka.
Zgarbiona, osnuta długim płaszczem postać tkwiła przy jednym z pulpitów. Pióro w jej ręce zręcznie przeskakiwało między stronicami. Atrament jeszcze nie wyschnął na jednej z nich, a sucha dłoń kreśliła już kolejny akapit.
Opowieść pisała o sobie samej, konkretnie jak stoi w przepastnych korytarzach Domu i wieńczy kolejne ze swoich dzieł. Była już blisko końca i wspominała cały proces tworzenia. Jak zawsze, zaczynała od konkretnych figur, archetypów, później skupiając się na charakterach, wreszcie tworząc zeń postaci z krwi i kości. Na koniec następował zwrotny proces i wszystko wracało do stanu pierwotnego, gdzie istniały tylko odwieczne idee.
Lecz Opowieść nie była jedynym autorem zapisanych historii. Nawet ona odczuwała czasem zdziwienie, kiedy raz uruchomione podmioty stawały się bardzo żywe i zdawały podejmować autonomiczne decyzje. To budziło w niej coś na rodzaj ciekawości.
Część zagadek pozostała otwarta i nie wszystko zostało wyjaśnione. To było zrozumiałe. Opowieść nie miała udzielać wszystkich odpowiedzi, a pewna doza tajemnicy była konieczna dla właściwej puenty.
Tymczasem pozostał jeszcze jeden, ostatni rozdział…

Amunicja 44-40 nie powodu zdobyła swoją popularność na terenach marchii. Jej ważną zaletą jest uniwersalność. Choć stworzono ją z myślą o strzelbach typu Winchester, pasowała również do części zmodyfikowanych rewolwerów. Kule tego typu nosiły około dwóch i pół grama czarnego prochu. Postrzał powodował zazwyczaj na tyle poważne obrażenia, że wystarczył jeden pocisk, aby pojedynek uznać za skończony. “Czterdziestka” będąca na wyposażeniu doświadczonego strzelca właściwie oznacza pewną śmierć jego przeciwników.

Jechali między spiętrzonymi wydmami, którymi przelotnie smagał delikatny zefir. Drobinki piasku siekły ich wtedy o twarze, które wysuszyły się pod wpływem płonącej tarczy na niebie. Otoczenie było monotonne, a jazda przezeń wręcz usypiająca. Okolicę urozmaicały jedynie skarłowaciałe drzewa oraz psy preriowe, które czasem wychylały się zza diun, obserwująć jeźdźców.
Arya oraz Coogan pozostawali jednak czujni. Nie przeżyliby długo, pozwalając sobie na opuszczenie gardy nawet w tak niepozornych warunkach. Śmierć na pustkowiach czaiła się wszędzie.
Nie wiedzieli czy opuścili już marchię Shadowfen. Składało na nią wiele terenów, a nie było konkretnego narzędzia, aby zbadać ich granicę. Mogli jedynie posuwać się do przodu i obserwować otoczenie.
Kiedy mijali przewrócony, kupiecki wóz, wiedzieli już że ktoś tu również jest. Po dłuższym przebywaniu w samotności, człowiek szybko wyczuwał obecność innych ludzi. Dochodziły do tego rzecz jasna wyostrzone zmysły, dzięki którym para była tak skuteczna.
Selma użyła złupionego przez anoniomych badytów pojazdu, aby ukryć się w jego cieniu. Dotychczas siedziała oparta o jeden z jego stalowych elementów. Jej ruchy były ociężałe, o wiele wolniejsze niż dotychczas. Właściwie przypominała cień dawnej siebie. Oblicze miała zapadnięte, a skórę szarą jak wieczorne niebo. Wyszła im naprzeciw.
- Nie zajmę wam wiele czasu - je oczy przeskakiwały między dwójką - Chcę żebyście mnie wysłuchali, choć z całą pewnością na to nie zasługuję.
Zapanowała cisza. Nawet pustynia zdawała się teraz słuchać jej słów.
- Meteoryt… on, mnie wykorzystał. Kiedy przestałam być pod jego wpływem, zrozumiałam kilka rzeczy.
Podeszła jeszcze bliżej. Widzieli już wyraźnie jak jest umęczona, a twarz wyciągnięta niczym u chabety.
- Nie wiem czym jest to cholerstwo. Ale działaliśmy w pewnej symbiozie. Dbał o mnie i o miasto. Czasem mi podpowiadał, choć trudno to wyjaśnić. Ja zaś upewniałam się, że nikt go nie uszkodzi. Może udałoby mi się wyrwać spod jego wpływu. Ale nawet nie podjęłam próby i wiem dlaczego. Tak naprawdę, to zrobiłam to z wygody. Ten układ zwalniał mnie z odpowiedzialności. Dopiero teraz to widzę.
Kobieta wróciła do miejsca, gdzie dotychczas spoczywała i wyjęła swoją strzelbę. Powoli zawróciła, rozłożyła broń i położyła ją przed dwójką.
- Myślałam o powrocie, lecz zapewne doszłoby do linczu. Mam wrażenie, że wy nie dajecie się tak ponosić emocjom, a mi zależy na sprawiedliwym procesie. Oddaję się w wasze ręce. Puśćcie wolno lub zabijcie. Muszę wiedzieć czy po tym, co zrobiłam, zasługuje na jakiekolwiek życie. Lecz proszę o jedno. Żadnej litości. I tak nie wytrzymałabym świadomości, że żyję tylko dzięki niej.
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 25-09-2017 o 14:50.
Caleb jest offline