Konto usunięte | hoć Elliot była bardzo przekonywująca i miała wiele racji w tym, co mówiła, April pozostawała niewzruszona. Nie chciała się przebrać i już. Bardziej konkretna z sióstr Mouser próbowała nawet zaciągnąć ją siłą do domu, jednak pozostali stwierdzili, że to nie ma sensu, skoro blondynka nie czuje takiej potrzeby i Elliot dość niechętnie odpuściła. Pobiegła przy okazji do domu, gdzie zaaferowana rozmową przez telefon mama wyciągnęła szybko z portfela dolara i podała dziewczynce, nie pytając nawet, gdzie wraz z siostra się wybierają. Zaopatrzeni w pieniądze na słodycze i milkshake'i, w końcu odjechali w kierunku centrum.
Jesień w Hollow Creek była piękną, magiczną porą. Na głównej ulicy i uliczkach od niej odchodzących można było spotkać drzewa witające przechodniów złoto-czerwonymi barwami liści zmieszanymi z brązem. Do tego dochodziło rześkie, ostre powietrze. Zbliżał się czas, kiedy dzieciaki spędzały popołudnia po szkole w domu, znajdując sobie jakieś zajęcie, lub z przyjaciółmi, grając w przeróżne gry, czy to planszowe, czy telewizyjne. Czas, kiedy puszyste koce idealnie współgrały z książką i kubkiem ciepłej herbaty zrobionej przez mamę. Po ulicach krzątali się mieszkańcy, załatwiając swoje sprawunki i uśmiechając do mijających ich dzieciaków, a spod domów szczerzyły się do nich w ponurych uśmiechach powycinane dynie, czekające na nadejście wieczoru. Podziwiając pięknie udekorowaną okolicę, wyjechali w końcu na główną ulicę miasteczka.
O tym, że sklepik ze słodyczami o wdzięcznej nazwie "CandyLand" był rajem dla dzieciaków, wiedzieli wszyscy rodzice w okolicy. Starsza pani Merple prowadziła go z córką, oferując odwiedzającym sklep małym klientom szeroki wybór przeróżnych ciastek, cukierków, gum balonowych, lizaków, milkshake'ów, lodów i domowych wypieków. Do wyboru, do koloru. A biorąc pod uwagę ciepły wystrój wnętrza i przemiłe, wręcz babcine podejście starszej pani, w "CandyLand" zawsze przebywali jacyś klienci, wydając podarowane przez rodziców pieniądze na najlepsze słodkości w miasteczku. Bez dwóch zdań było to dla dzieci miejsce magiczne, w którym czuły się bardzo komfortowo. Poniekąd mogły spełniać tu marzenia o najlepszych słodkościach, jakie kiedykolwiek jadły.
Toby i przyjaciele szybko rozpełzli się po głównej sali zastawionej słodyczami i po dłuższej chwili już stali przy ladzie, kupując wybrane cukierki, milkshake'i i na co im jeszcze starczyło pieniędzy. Co dzieciakom najbardziej się podobało, to fakt, że pani Merple nigdy nie wołała od nich dodatkowej zapłaty za przekroczenie odpowiedniej wagi kupowanych słodkości, a milkshake'i nalewała aż pod samo plastikowe zamknięcie, że czasem aż ciężko było nie rozlać. Dlatego między innymi była kochana przez wszystkie dzieciaki w miasteczku. Odgłos dzwonka przy drzwiach zapowiedział nagle nowego gościa i Toby z przyjaciółmi ujrzeli wysoką, rudowłosą kobietę, która uciszała szczekającego przy wejściu amstaffa. - Cicho, Butter, cicho! Zaraz dostaniesz ulubione żelki! - Krzyczała na niego, zupełnie nie mogąc sobie poradzić z pobudzonym, warczącym psem stającym na tylnych łapach.
W końcu zamknęła drzwi i przeszła do lady szybkim, sprężystym krokiem, nie zwracając uwagi na dzieci. One jednak kojarzyły ją, bo ciężko było nie znać tak ponurej postaci, którą czasami straszono niegrzeczne dzieciaki - to była pani Prudence, służąca pana Barkera, samotnika mieszkającego w wielkim domu na obrzeżach Hollow Creek, do którego posiadłości żadne dziecko nie zbliżało się ze względu na puszczonego zwykle samopas psa Buttera. Zresztą, rodzice wałkowali z nimi ten temat tyle razy, że wiedzieli, żeby nie chodzić w tamte rejony, bo szalony pies mógł zrobić któremuś z nich krzywdę. A jeśli nie pies, to pani Prudence, zabierająca niegrzeczne dzieci do samego piekła.
Toby delikatnym skinieniem głowy dał pozostałym znać, że czas się ulotnić i gdy pani Merple rozmawiała z Prudence, dzieciaki wyskoczyły na zewnątrz, mijając w biegu ujadającego w ich stronę Buttera. Pies aż parskał pianą z pyska, próbując capnąć któreś z dzieciaków, na szczęście był solidnie przywiązany do metalowej rury przy wejściu. Duży i umięśniony wyglądał jak bestia z piekieł. Na pewno stamtąd przyprowadziła go pani Prudence! Dzieciaki szybko znalazły się na rowerach i odjechały, słysząc za plecami oddalające się szczekanie amstaffa.
Nie przejechali nawet dwustu metrów, gdy nagle z uliczki obok wyjechała na rowerach piątka chłopaków. Przodujący im Butch, piętnastoletni, pulchny chłopak, wjechał w przednie koło jadącego na przodzie Toby'ego, w wyniku czego chłopak upadł na chodnik. Nie było w tym nic nadzwyczajnego - Butch Harrigan nie od dziś pastwił się nad Toby'm i Jimmy'm. - I jak jeździsz, baranie?! - Warknął Butch, schodząc ze swojego roweru przy akompaniamencie szyderczych śmiechów znajomych. Podszedł do Toby'ego i chwycił go za płaszcz wampira, unosząc do góry. - Teraz zapłacisz mi za to, Gardner. Dostaniesz tak po gębie, że odechce ci się zabawy halloween'owej. - Daj mi spokój, Butch, to ty wyjechałeś na nas - rzucił Toby, próbując wyrwać się z uścisku większego chłopaka. - Kłamiesz, gnoju! - Harrigan uderzył Gardnera otwartą dłonią w twarz, a jego towarzysze się zaśmiali. Po chwili zauważył stojącego obok Jimmy'ego. - Murzynek też tu jest, wiecie, co z nim zrobić, nie? Tylko dziewczyn nie ruszajcie, bo zaraz do mamy pobiegną... - Zaśmiał się, ciskając Toby'ego na pobliski trawnik.
Kumple Butcha zeszli z rowerów, kierując się w stronę Jimmy'ego, Elliot, Emily i April.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |