Sommerzeit, 2522 roku K.I. Wielkie Hrabstwo Wissenlandu,
Góry Szare
Czerwona łuna na zachodzie malała znikając na horyzoncie, kiedy Chłopcy ze Strilandu spoglądali na Wissenland z góry. Znaleźli płytką grotę bardziej wnękę, niszę w stromej ścianie, niźli jaskinię. Nie miała jednak łatwego dostępu i lina Kaspara przydała się kolejny raz tego dnia. Najpierw wdrapał się syn rzeźnika, potem na górę trafiły plecaki i toboły. Następnie asekurowany liną wspiął się kaligraf, a gdy był już na górze w pocie czoła we dwójkę wciągnęli krasnoluda, który bez młotów i na czczo ważył nieco mniej niż zwykle.
Bez ognia, aby nie zwracać na siebie jeszcze większej uwagi, długo siedzieli z nogami spuszczonymi z klifu. Nie mieli do tej pory wątpliwej przyjemności zbyt wielu spotkań z orkami. Zielonoskórzy rzadko zapuszczali się aż pod Wurtbad. Z dzieciństwa jednak pamiętali rajd goblinów, który Biberhof odparł odkupując utratą wielu obrońców. Niemal każda rodzina straciła bliskiego, lub rany odniósł domownik. Tak zginął między innymi ojciec Bauerów i rodzony brat Millera. Goliny jednak mniejsze były i nie tak straszne na opowieści niegrzecznym dziatkom na dobranoc, kiedy do orków przyrównać.
Kaspar ledwie zerknął na chowającego się zielonoskórego, lecz z miejsca dostrzegł różnicę. Nie był to wyjątkowo wielki okaz, lecz wzrostem równał się lub przewyższał człowieka. Długie ramiona sięgały niemal ziemi, krzywe nogi i szkaradna czaszka z przerośniętymi skroniami, w cieniu oczodołów gnieździły się wciśnięte, złośliwe, tryskające nienawiścią ślepia. Ciemnawa skóra pokryta była strupem kurzajek, brudu i blizn.
Zapadła noc. Minęły wszystkie nerwowe warty i niebo szarzało, a orków, ni widu, ni słychu. Przyczyn mogło być kilka i tylko ta jedna, w której samotny zielonoskóry przestraszył się ludzi dając dyla, aby nigdy nie wrócić, była dla nich optymistyczna. Przy śniadaniu z wędzonego mięsa heisenbergskiej Dziury w Ścianie zapijanego warzonym przez karczmarza piwskiem, Chłopcy ze Stirlandu radzili co dalej. Dzień cały był przed nimi i wykorzystać go mogli dwojako. Tyle czasu zająłby powrót do obozu na rozstajach rzeki z traktem, gdzie czekali druhowie ze Śmierdziulą, lub zapuszczać się dalej i głębiej w Szare Góry, do źródła potoku, który zwężał się przypominając coraz bardziej strumień.
- Co teraz przyjaciele? - zapytał przygryzając kiełbasę Wagner. - Dalej w górę rzeki czy może do pozostałej dwójki? Ja bym sprawdził źródło skoro już tyle czasu na to poświęciliśmy…
- Źródło - Kaspar poparł przedmówcę. Tak daleko doszliśmy, że nie warto się cofać.
- I tak koniecznym jego sprawdzenie będzie. Po cóż dwukrotnie drogę przebywać tę samą? Do źródła - poparł przedmówców Arno.
Spakowali tobołki i kwadrans później szli dalej w górę strumienia. Teren nie był łatwy. Miejscami musieli obchodzić zbyt strome podejścia, gdy woda lała się wodospadem, lub przejście zbyt wąskie było, aby się w nie zmieścić. Gęsty, ciemnozielony las porastający zbocza zaczynał zmieniać swą barwę na białą. Kiedy słońce w najlepsze prażyło w zenicie, a mokry śnieg lśnił obijając promienie, Chłopcy ze Stirlandu zauważyli, że strumień kończy się niemal pionowym urwiskiem. Czarna woda wypływała z dziury niewiele większej od nory lisa.
Arno obszedł okolicę i niebawem wychylony zza głazu, rękoma zawołał przyjaciół. W cieniu rumowiska był niewielki otwór miedzy kamieniami i połamanymi skałami wiodący w głąb góry. Krasnolud wszedł pierwszy, później ludzie. Po kilku zakrętach między wielkimi bryłami bloków skalnych, wyszli na wielką pieczarę, w której zmieściłby się pawilonik gościnny ich barona z rodzinnych stron.
Czarna wstążka migotała odbijając blask pochodni i wiła się leniwie przez skalne podłoże w płytkim, drążonym setkami, jeśli nie tysiącami lat korytem. Chłopcy z Biberhof stali z opuszczonymi japami mrugając oczyma, przed którymi malował się niewiarygodny obraz.
Na środku groty leżał wielki, przeogromny gad. Pokryty żółtymi, lśniącymi złotem łuskami spoczywał na brzuchu z łapami pod rogatym łbem przykryty skrzydłami.
Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku, który obudzi w ich sercach lęk, którego do tej pory jeszcze nie znali, zauważyli, że potwór leży tuż przy strumieniu, a nieopodal spoczywały cztery trupy. Smok, bo wygląd stwora wyśmienicie pasował do legend i obrazów, miał wbity pod łopatkę czarny drzewiec, który ugodził miedzy łuski i sterczał zakotwiczony w wielkim strupie. Z popękanej rany sączyła się ciemna krew spływając wprost do przepływającego strumienia.
Martwe ciała należały do ludzi i wnioskując z odzienia i oręża byli zbrojnymi awanturnikami, banitami lub najemnikami. Wszyscy mieli wypalone rany, a dziury prześwitywały przez zbroję, przeżarte odzienie, mięso i kości. Ten największy oberwał centralnie w twarz, piersi i ramiona i leżał na wznak, a kompani mieli wypalone dziury na plecach i spoczywali obok niego powaleni na bokach i brzuchach.
Smok oddychał, więc był żywy! Zdawał się spać lub być nieprzytomnym…