Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-10-2017, 02:07   #136
MrKroffin
 
MrKroffin's Avatar
 
Reputacja: 1 MrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputacjęMrKroffin ma wspaniałą reputację
TURA 28

FENOMEN BLIŹNIACZYCH SŁOŃC

Mieszkańcy tego świata, od Dissoi Notis, przez Volóndr rómu i Sziresz aż do najodleglejszych krańców tajemniczej Tenokinry nie wierzyli, że zjawisko, które popularnie dziś nazywa się Fenomenem Bliźniaczych Słońc, kiedyś ustanie. Wiara w nadejście końca czasów była tak silna, że niewielu kontestowało ten fakt. Pełno było w świecie przepowiedni, wróżb i guseł związanych z Fenomenem, szczególnie w okręgu kultury ludowej. Tym większym zaskoczeniem stało się nagłe, jeśli wierzyć podaniom, absolutnie przypadkowe ustąpienie objawów tego zjawiska. Powszechnie przypisano do działaniu bóstw – każdy lud według swej wiary.

Jednego dnia, po południu najpewniej, czerwona mgła zaczęła opadać, najwcześniej na obszarze Ponteii, która stanowiła z niewyjaśnionych do dzisiaj powodów epicentrum zmian, które przyniosły koniec Fenomenu. Gdy opadła mgła, niebo przybrało normalną barwę. W kolejnych dniach temperatura zaczęła gwałtownie spadać i zaczęły się obfite opady deszczu. Od tej pory również żadne z nowopoczętych dzieci nie narodziło się potworem. Ognisty rydwan przemierzający nieboskłon dnia trzeciego od ustania mgły skierował się ku ziemi – według Tenokinryjczyków na zachodzie, według Szarla’szaszeri i Jotunn na południu. Więcej ognistego jeźdźca nie widziano.

Nastąpiły liczne święta i ogromny wybuch radości. Na chwilę cały świat jakby zastygł, rozradowani odratowaniem od niechybnej zagłady mieszkańcy świata radowali się przez wiele dni, wiele złożono ofiar bogom, także krwawych. Szkoda tylko, że radość ta była efemeryczna. Biedni ówcześni nie wiedzieli, że coś się kończy, coś zaczyna…

Jotunn

Nieprzychylne spojrzenia wojowników

Alfia była z siebie zadowolona. Udało jej się powstrzymać destrukcyjne zapędy swojego ludu i kolejny rozłam. Pogoń za zdrajcą nie miałby sensu i na szczęście udało się go uniknąć. Tanna liczyła po cichu, że powoli, krok po kroku, uda się zahamować rozszalałą żądzę krwi jej ludu, zachęcić do tego, by wreszcie osiedli i przestali żyć tylko wyprawami wojennymi i łupiestwem.

Szkoda, że była jedną z niewielu o podobnym podejściu. Najwyraźniej tego zaznała, gdy idąc pośród zewnętrznej osady, pewnego dnia jeden z wojowników splunął pod jej stopy. Wzięłaby to zapewne za incydent, ale zaczęła baczniej zwracać uwagę na humory swych poddanych. Jotunnowie byli rozdrażnieni, nerwowi, wiecznie poirytowani. Patrzyli na nią albo z niechęcią, albo z gniewem. Szczególnie wtedy, gdy nakazała zakończyć prace w głębi góry z powodu kłopotów z duchem ją zamieszkującym.

Mimo swych trafnych decyzji, sukcesywnie traciła zwolenników. Wielu starszych odwróciło się od niej, niektórzy tanowie jawnie ignorowali wezwania na radę. Alfii wydawało się, że jest już władczynią tylko z nazwy, że plemię nienawidzi jej i najchętniej obrałoby innego Jar-Tana. Miała rzecz jasna swoich bliskich doradców i pewną grupę zwolenników, ale z dnia na dzień popularność przywódczyni malała.

Beznadziejna niemożność

Alfia rozmyślała o tym wszystkim, leżąc na futrach. Obok niej spał kolejny kochanek, których ostatnio zmieniała jak rękawiczki. Nie wiązała się na stałe – postanowiła do śmierci być wierną Ormowi, ale mimo to była kobietą, a chlubą kobiety było liczne potomstwo. Tymczasem wyłączając ową szkaradę, którą porodziła jeszcze, gdy żył Orm, nie udało jej się nigdy już zajść w ciążę. Od owego porodu ustały także jej krwawienia miesięczne, a współżycie powodowało ból. Po tylu latach prób, zmuszania się, walki o chociaż to jedno dziecko, musiała powiedzieć sobie wprost: czymkolwiek był ten potwór, pozbawił ją szansy na dzieci. Skazał na wstyd przed własnymi poddanymi.

Zbędnym jest dodawać, że było to wodą na młyn dysydentów.

Incydent wewnątrz góry

Na wybuch wyeskalowanej niechęci nie trzeba było czekać. Prace w górze przerwano już dawno i nic nie wskazywało, by można było je wznowić. Ofiary również zdawały się nie satysfakcjonować istoty, którą zaczęto nazywać potocznie Królem Gór. Alfia natomiast trwale stała przy swojej poprzedniej decyzji.

Jotunnowie ściśnięci niemal jeden na drugim w skromnej osadzie przez wejściem do jaskini wpadli wreszcie w szał. Grupa mężczyzn ruszyła do góry z kilofami i pracowała tam całą noc. Rankiem wrócili, dumnie niosąc kilofy i spoglądając na tych, którzy trwożnie modlili się do Króla Gór. Wtedy to właśnie wojownik splunął pod stopy Alfii, która czując jednocześnie złość i upokorzenie, nie mogła nie przyznać przed samą sobą, że popełniła błąd i doznała blamażu przed własnymi poddanymi.

Sen Alfii

Tej samej nocy coś gnębiło ją strasznie. Nie mogła zmrużyć oka. Coś sprawiało, że z każdą chwila, gdy próbowała zasnąć, wpadała w panikę. Paranoja? Nie, Alfia była kobietą rozsądną i umiarkowaną, nie imały się jej takie rzeczy. A jednak coś nie pozwalało spać. Tej nocy, kolejnej i kolejnej… chodziła niewyspana, nieobecna, niezdolna do twórczego myślenia. Aż w końcu kolejnej nocy podczas kolejnej próby znalezienia upragnionego snu, zasnęła.

I śniła. Śniła o dziwnym stworzeniu, długim i chudym, jakby stworzonym z cienia o zgniłozielonej barwie. Stworzenie miało długie szpony u rąk i u nóg, w miejscu głowy czaszkę jelenia. Było odwrócone tyłem, pochylone na czworakach. Ciekawska Alfia, ledwie wytrzymując silny ból głowy, podeszła do stwora, obeszła go, by sprawdzić, co ono robi. Zobaczyła ciało Jotunna i to tego męża, który wczoraj poszedł dalej kopać w środku góry. Leżał martwy, z równą rozciętą klatką piersiową, a stworzenie wyjadało jego wnętrze. Kiedy podeszła, monstrum zerwało twarz wojownika i wchłonęło ją, nie gryząc. Ich spojrzenia spotkały się. Alfia i dziwny stwór. Ten drugi nie zareagował agresywnie ani nerwowo. Wręcz przeciwnie. Ze spokojem, powoli, wskazał długim pazurem na trupa, a potem wyjął zeń serce i podał jej, wyraźnie czegoś oczekując. Alfia poczuła strach.

Rankiem obudziła się obolała. Nie pamiętała, co było dalej.

Murarstwo

Czas spędzony na zewnątrz, także przy budowie palisady, przyniósł jednak cos dobrego. Kilku sprytnych wojowników codziennie udawało się z niewiadomej przyczyn w doliny. Wracali po kilku dniach niosąc miechy pełne gliny. Wielu Jotunnów pukało się w czoło na takie marnowanie czasu, ale jako że roboty nie było wiele z powodu zamknięcia dostępu do kopalni, przymykano na to oko. Dzięki temu łańcuchowi przypadków Jotunnowie poznali wkrótce techniki wyrobu glinianych cegieł, których praktyczne zastosowanie prędko znaleziono w budowaniu chat okalających ich górę.


Murarstwo

Nesioi

Nosił wilk razy kilka

Starzec był zadowolony. Lubił robić wrażenie na prostakach. Trochę był zły na siebie, że cieszą go takie prymitywne zabawy, ale cóż zrobić, taki już był. Było jednak w spektaklu, który przedstawił Isaiosowi, coś osobliwego i interesującego, czego nie mógł się już doczekać. Owszem, odsunął efekty Fenomenu na kilka chwil, ale dobrze wiedział, że nawet on nie jest wszechmocny. Kiedy więc odbierze swoje bezcenne, pierwsze wcielenie i zniknie w owalu portalu, na niebo znowu powrócą czerwone barwy, a mgła na nowo opadnie na ziemię. Bo Starzec wiedział więcej niż jakakolwiek istota na świecie.

Na przykład to, że to jego szuka płomienny jeździec na swym rydwanie.

Ale go nie dostanie. O nie, nigdy. Niech szuka, niech zabija, niech się wścieka. Ale mierne jego nadzieje, bo Starzec weźmie jedyną istotę, która łączy go z tym światem i zniknie znowu w innym świecie. A tam sobie poczeka, aż piekielny rydwan Malaga ponownie go odnajdzie, a wtedy znów ucieknie. Kotek i myszka, kotek i myszka.

Bez słowa i ruchu siłą woli skręcił kark strażnikowi, który pilnował celi. Nie dotykając brudnego prostaka mentalnie wyjął klucz i przekręcił zamek. Poczuł dziwny odór, skrzywił się. A potem wszedł do celi.

- NIE!

Nie mógł uwierzyć, to nie mogła być prawda.

- Nie! Isaiosie Dytrymonidesie, zakpiłeś ze mnie! Zakpiłeś ze Starca! Niech cię wszyscy diabli, ja cię… ja cię…

Nagle zobaczył, jak jego ręce się… starzeją. W ciągu sekund zaczęły pojawiać się na nich zmarszczki, uwypukliły się żyły. Głos zaczął się zmieniać, słowa z trudem wychodziły z gardła. Włosy zaczęły wypadać, broda się przerzedziła. Starzec - teraz już w pełni znaczenia swego miana – zastękał i upadł pod ciężarem własnego ciała. Obraz rozmył się mu się przed oczami.

***

Stał wśród piramid. Miedzy grobowcem Trygona IV i Idi’ahui. Spoglądał na zachodzące słońce.

- Panie. – Służący pojawił się znikąd. – Twój ojciec, Malag, oczekuje.
- Niech wejdzie – odrzekł Starzec, wyrwawszy się z zamyślenia – Władcy się nie ponoć nie odmawia – wyszczerzył gadzie zęby. – Ojcze, jak mi…

Ale nie było już pokoju. Nie piramid i nie było żaru lejącego się z nieba. Nie było też ojca. Był płomienny jeździec z rydwanu, z zakrwawioną włócznią, do której przyczepiono kilka małych główek. Za nim płonęło miasto.

- Malag… – Jego głos znów był głosem Starca. – Malag… proszę.

Ognista postać nic nie odrzekła. Jej oczy zapłonęły gniewnie. Ze spokojem, z namaszczeniem skierował swoją włócznię do gardła Starca.

- Tato… – zapiszczał ostatkiem sił.

Ale jeździec nie posłuchał.

***

- Aisymnetai! Prędko, na bogów! Tam się stało coś straszliwego! – krzyczał niemal szambelan, a Isaios biegł trzymając swój podręczny toporek w garści.
- To tu?
- Tak, tak, prędko!

Przed celą leżał martwy strażnik. Kark miał wygięty pod dziwnym kątem. Isaios zatrzymał na nim wzrok tylko przez chwilę, to, po co tu przyszli, wydarzyło się w samej celi.

- Spójrz, panie, spójrz… – nerwowo prosił szambelan. A Dytrymonides patrzył.

Na środku sporej celi, obok kratki odpływowej, leżało zapadnięte, małe ciało starego człowieka. Starzec miał puste oczy i przerażenie odmalowane na twarzy. Isaios sprawdził – nie żył. Brak jednak było jakichkolwiek śladów walki, obrażeń na ciele czy jakiejkolwiek poszlaki. Wyglądało to tak, jakby jego niedawny rozmówca przeszedł kilka kroków i upadł, doznając zawału serca. I postarzenia w tempie błyskawicznym.

Dopiero potem Aisymnetai zobaczył drugiego trupa. Mniejszego, tłustszego i bardziej owłosionego. Stworzonko siedziało oparte o słup, w kałuży krwi i patrzyło przed siebie z otwartą lekko paszczą. Tiglitati miała miecz w brzuchu. Nesjański miecz wojsk Hegemona.

Giganci z Dissoi Notis

Gdy mgła opadła, na nowo ożyły szlaki handlowe, a miasta nesjańskie jakby się nowo narodziły. Wszędzie trwał handel, okręty przypływały i wypływały, a borejskie domy uciech nie nadążały z obsługą klientów. Tak, Nesjanie się cieszyli. Oto Posedaion po raz kolejny ocalił swój lud od zagłady i co ważniejsze – można było znowu wszcząć handel z innymi miastami i z Tenokinrą.

Szybko też statki kupieckie mogły donieść co nieco o sytuacji w okupowanym Dissoi Notis. I doniosły – o tym, że rebelię zdławili… olbrzymi. Gdy statki nesjańskie chciały podpłynąć do brzegu, by zacząć wymianę, zostały obrzucone głazami przez wielkie istoty o prymitywnych pyskach. Na przystani kręcili się co prawda liczni Nesjanie, ale wszyscy oni pracowali pod komenderą jednego z wielkich dzikusów.

Nie było jasne, co tam zaszło i jak wygląda sytuacja. Dla Isaiosa jasne było jednak, że tak sprawy zostawić nie może, bo nie dość, że to nesjańska ziemia, to przebywał tam najważniejszy mąż na świecie – hegemon Hypattes. A kimkolwiek byli przybysze, nie powinni liczyć na to, że wygonią Nesjan z ich odwiecznych siedzib. Nikt nigdy nie powinien już na to liczyć…

Raport z Altenis

Symmachedes nie zaprzestał widać liczyć na większą pomoc P. A. N. S., bo regularnie wysyłał do metropolii raporty z pola bitwy. Niewiele one wnosiły, bo Isaios miał swoich ludzi na wyspie, ale za to utwierdzały władzę w przekonaniu o prawdomówności Symmachedesa, który dość naiwnie wyjawiał wiele szczegółów na temat powstania i powstańców.

Niestety sytuacja nie wyglądała dobrze. Partyzancka walka nadal była oczywiście skuteczna, ale powstańcom zabrakło wreszcie jedzenia i czystej wody, co poskutkowało licznymi zgonami. Wysłani z ojczyzny konstruktorzy co prawda uczyli podwładnych Symmachedesa budowy maszyn, ale cóż z tego, skoro nie było materiałów do ich budowy ani urządzeń do obróbki. Symmachedes w nerwowym, rwanym liście pisał do Aisymnetai, że jeśli wkrótce nie otrzymają zbrojnego wsparcia, powstanie upadnie. I to teraz, gdy jaszczuroludzie byli najsłabsi, przetrzebieni dziwną chorobą dotykającą magów.

- Teraz albo nigdy – pisał Symmachedes rękoma swych ludzi. – Przyślij swych ludzi teraz, mój panie, bo przyjdzie nam tu umrzeć. A my chcemy umierać w wolnym Altenis.

Gekatzajscy bezpaństwowcy

Co piąty mieszkaniec Ponteii nie radował się z innymi. Co piąty mieszkaniec był wściekły i zaszczuty. Co piąty mieszkaniec był gekatzai.

Nestor powrócił od Aisymnetai wzburzony i od razu przekazał swej gminie złe wieści: Isaios pojmał ich duchowego przywódcę, ostatniego Przeora horimtulai i skazał na śmierć w mękach! Te informacje rozpaliły umysły nesjańskich uczniów Kat’zai. Kilkudziesięciu z nich podczas nocnego świętowania pierwszego od dawna Święta Plonów wyszło na ulice pod bronią i dokonały masakry świętujących, nie oszczędzając kobiet i dzieci. Potem podłożyli ogień pod nowowybudowaną świątynię Pleitosa, boga świata podziemnego.

Następnego dnia, gdy Isaios przechadzał się ulicami Boreios, na murze drugiej świątyni w mieście, poświęconej boskim małżonkom, Posedaionowi i Allatu, zobaczył napis: Śmierć idolom i ich sługusom. Chwała Prorokowi.

Szarla’szaszeri

Wielka Woda

Szarla’szaszeri byli jednym z tych ludów, na których los Fenomen wpłynął najbardziej. W końcu to właśnie spowodowane nim zmiany klimatyczne zmusiły lisi lud do opuszczenia dotychczasowych miejsc życia i podążenia na południe. Wkrótce miało się okazać, czy przedziwne zjawisko nie miało ich także z południa wygnać.

To, że w górach lud topnieje wiedzieli w Sziresz wszyscy. Trudno było wiedzieć, skoro woda niekiedy wypływa z kotlin, podmywając las dookoła miasta. Było to osadnikom na rękę, bowiem oszczędzało roboty z wycinką drzew potrzebnych do właściwie do wszystkiego. Poza tym woda zatrzymująca się w różnych nieckach skracała mieszkańcom drogę po wodę, więc nikt na ten stan rzeczy nie narzekał. Od przybytku głowy nie boli, można by rzec.

A tu jednak zabolała.

Pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie zniknęły omeny, jakie ostatnimi laty widziano na niebie. Z nimi nadeszły intensywne deszcze. Padało bez ustanku i to musiało się stać. Najpierw zeszła lawina błotna, niszcząc barykady i grzebiąc śmiertelnie kilka istot. Dwa dni później spłynęła woda.

Woda zmiotła dosłownie liche namioty półnomadów i zebrała o wiele większe żniwo niż błoto. Woda wsiąkła w ziemię dopiero po kilku dniach, a gdy już się to stało, odsłoniła ogrom znisczeń. Sziresz wyglądało jak pobojowisko. Strzępy namiotów, resztki barykad walały się wszędzie w bezładzie, ostatnie dnie poddani Szaraszony spędzili pod otwartym niebem. Coraz częściej dało się słyszeć głosy zachęty do odejścia z powrotem na północ, szczególnie po wieściach, które przyszły potem…

Śmierć w mieście jaszczurów

… ale nie po tych, które teraz zostaną opisane. Pomysł ustawienia licznych posterunków we wszystkich kierunkach świata był bardzo trafiony. Posterunkowi z południa prędko wyczuli, że w Khwangwala Chisa, mieście straszliwych jaszczurów, coś się działo.

Część stacjonujących tam mężczyzn podeszła pod mury Khwangwala, by tam zinfiltrować jaszczurów. Ku ich zdziwieniu miasto było opustoszałe. Ani jednej żywej duszy. Było za to liczne pale na nich wymizerniałe, wyjedzone przez ptaki cielsko piekielnych gadów. Po ptasim ludzie, który uciskali nie było śladu, poza tym co zostawili – pozostałościami jedzenia, porzuconymi i podartymi namiotami i porozbijaną nesjańską ceramiką.

Nad całym miastem unosiła się nienaturalna, dojmująca cisza. Tylko kruki raz na jakiś czas dawały znak, że przetrwało tu jakieś życie.

Gwiazda Północy

Gwiazda Północy, jak zwały dawny Sluepburg plemiona koczownicze, rozbudzała serca wszystkich istot obu półwyspów. Dla wielu ludów miejsce to stało się obiektem kultu religijnego, miejscem pielgrzymek. Niektórzy, szczególnie Kenku, do Sluepburga wysyłali najcięższych złoczyńców, by zginęli rażeni piorunami, które nieustannie siekły stare budynki półmitycznego ludu Ulliarich.

Gwiazda fascynowała również Szaraszonę. I jak jedna z wielu wodzów, pragnęła oczyścić ją ze splugawionej magii lub przynajmniej wybadać, do czego miejsce to mogłoby jej się przydać. W tym celu założono niewielki przysiółek w niewielkim oddaleniu od ruin, by sprawdzić, jak na Szarla’szaszeri poskutkuje silna magia tego miejsca.

Wyniki były mało spektakularne. Odesłani tam osadnicy żyli całkowicie normalnie, nie licząc chronicznych bolów głowy i częstych wymiotów. Mimo tych dolegliwości, przetrwali tam całkiem sporo czasu, co stało się potwierdzeniem dla przywódczyni, że przynajmniej poza murami miasta, jest stosunkowo bezpieczne. Czy jednak owe dolegliwości nie są zbyt znaczne, by snuć jakiekolwiek plany wobec tego miejsca?

Ragnar zwany Nieśmiertelnym

Ponownie posterunek południowy dał popis swoich możliwości. Choć tym razem wieści, które przynieśli zaniepokoiły Szaraszonę i cały lud. Dały też wodę na młyn tym, którzy woleliby powrócić do życia zbieracko-łowieckiego.

Posterunkowi donieśli o odkryciu miasta, należącego do morskiego ludu Nesioi, które zwano w ich języku Dissoi Notis. Na tym jednak nie koniec. Choć zwyczajnie mieszkali tam Nesjanie, aktualnie miasta było okupowane i przez nie byle wroga – armię gigantów prowadzonych przez giganta-maga. Przywódca ten, zwany Roegnare, miał dysponować potężną mocą zdolną niszczyć mury i miotać ogniem. Miał też być żądny krwi i zdecydowanie nie poprzestawać na Dissoi Notis. Roegnare nie może jednak przeprawić się przez morze – gdzie ponoć są dalsze ziemie niebieskich ludzi – bo brak mu wystarczająco wielkich okrętów, a jego poddani nie umieją żeglować. Mimo to mag nie zamierzał rezygnować z podboju, a aktualny pat wprawiał go w prawdziwą wściekłość. Kto wie, czy wkrótce nie obróci swego wzroku ku północy…



Tai’atalai

… I że cię nie opuszczę aż do śmierci

Śmierć Hueteta nie zdziwiła nikogo. Był chyba najstarszym żyjącym atalem i co złośliwsi powiadali, że sami Nahakai trzymają go przy życiu. Jeśli istotnie tak było, Nahakai odpuścili, a Huetet umarł pewnego dnia spokojnie we własnym łożu w bardzo, bardzo podeszłym wieku. Nikt by pewnie nie rozpamiętywał tego faktu, gdyby fakt ten nie stał pierwszym ogniwem łańcucha fatalnych konsekwencji.

Tahatlisuia zamknął się w sobie jeszcze bardziej po śmierci Hueteta. Nie tylko nie wychodził ze swej komnaty, co było normą, ale też stracił całkiem kontakt ze światem zewnętrznym, odmawiając nawet przyjmowania posiłków i wody. Kiedy w końcu strażnicy pałacowi postanowili siłą wejść do zatęchłej nory taiotalniego zobaczyli straszny widok. Pośród wszędobylskiego smrodu moczu, kału i wymiocin, na haku od świecznika, powiesił się pierwszy z żyjących. Na kawałku marnie splecionego sznura.

I to jednak nie stanowiło problemu. Wszyscy wiedzieli, że pierwszy z żyjących od lat był jedynie popychadłem i narzędziem politycznym w ręku czy to wanaharata, czy to Hetepetisekem. Nie, to nie taiotlani był problemem. Problemem był jego testament. Nikt nie spodziewał się, że Tahatlisuia w ogóle ma zamiar czymkolwiek dysponować, a wpływowi możni na pewno nie podejrzewali, że zechce dysponować… własnym państwem.

W liście, jaki taiotlani miał przy sobie, gdy zawisł, oprócz płomiennych wyznań w stronę Hueteta i zapewnień, że nie może bez niego żyć, znalazły się inne, znacznie ciekawsze zapisy. Na przykład o tym, że z jego upoważnienia cofnięte zostają wszystkie nadania na stanowiska kapłańskie, administracyjne, sędziowskie, jakie wydano pod jego imieniem. Tahatlisuia nie oszczędził dosłownie nikogo, wypisując z imienia i nazwiska urzędników, którzy mieli złożyć urząd – a były to same tuzy, ze wszystkich dziedzin władzy. Wreszcie – osobnym akapitem – zmarły taiotlani wyraźnie orzekł, że:

My, taiotlani Tahatlisuia, władca wszystkich atalów, Pogromca Tygrysów, potomek Przodków, Pan Świata, syn Yanikaina i potomek wszystkich świętych taiotlanich, rzeczemy: Yanuka syna Bahitalta, który władze w imieniu naszym do tego czasu sprawował jako anok, mocą ostatniego naszego postanowienia z funkcji tej odwołujemy.

Nie dość było tego absurdu. Powyższy fragment miał jeszcze ciąg dalszy:

W miejsce Yanuka syna Bahitalta, jako naszego anoka i spadkobiercę władzy taiotlanich, mianujemy Dolkuka, syna mego umiłowanego Hueteta, by rządził po naszej śmierci legalnie i w zgodzie z wolą naszą i Przodków.

Na końcu testamentu było zaś krótkie, napisane malutkim, niedbałym druczkiem postscriptum:

Wszyscy, których listem tym odwołuję – niech was Nahakai pochłoną za zaszczucie mnie i za wszystkie lęki, przez które budziłem się z krzykiem! Żywię wielką nadzieję, że poprzez moją ostatnią wolę zaznacie choć cząstki grozy, która nawiedzała mnie w koszmarach przez całe moje życie.

Przewrót pałacowy

Wiadomość o śmierci Tahatlisui rozeszła się po całym państwie w tempie błyskawicznym. Wiedza o testamencie pozostała ściśle tajna i ograniczona do wąskiego grona Hetepetisekem. Kapłani nie zamierzali się nią dzielić, szczególnie, że realizacja postanowień testamentu wiązałaby z utrata stanowisk przez wielu z nich. Na to zgody być nie mogło, ale niektóre przepisy były bardzo korzystne, tak że grzechem byłoby ich nie wykorzystać…

Yanuk nie mógł spodziewać się przewrotu. Sądził, że los się do niego uśmiechnął i jako anok miał już wkrótce przejął władzę po tragicznie zmarłym stryju. Problemy mogła sprawić tylko Rada Teologiczna, ale skali tych problemów nie przewidział. Pod osłoną nocy, gdy Yanuk był ze swą żoną w łożnicy, do ich sypialni wtargnęli zbrojni. Anok i jego żona nie mieli szans. Pojmano ich oraz ich niemającą jeszcze roku córkę, zarzucając Yanukowi bezprawne tytułowanie się anokiem.

Syn Bahitalta spędził wraz ze swoją rodziną całą długą noc w lochach. Nomen omen tych samych, w których więziony był jego ojciec. Nad ranem przyszedł Pierwszy z Rady Teologicznej, światobliwy Akatulla, i przyniósł ze sobą pięknie zdobiony list oraz inkaust. Przemówił do Yanuka tymi słowami.

- Jasnym jest myślę dla ciebie, że to koniec twoich buńczucznych rządów, chłopcze. Jasne też powinno być, że zginiesz nim wzejdzie słońce. Wciąż jednak możesz przyczynić się do nadchodzącej potęgi Świętej Krainy Słońca i Księżyca i nadto ocalić skórę swojej żony i córki. Wystarczy, że podpiszesz ten dekret.

Podaj mu list. Yanuk wyrwał go z jego ręki i zaczął szybko czytać. List był już prawie gotowy, mówił o tym, jakoby anok żałował nadużytej nielegalnie władzy i całkowicie dobrowolnie przyjmował wymierzoną karę, jednocześnie przekazując Hetepetisekem prawo dysponowania tytułem anoka wedle własnego uznania. List był prawie gotowy – brakowało tylko podpisu.

Anathema sit!

Wystarczyło tylko kilka dni chaosu na najwyższych szczeblach władzy, by hydra uniosła głowę. Radni Hetepetisekem, uznając arbitralnie, że w aktualnym stanie rzeczy, do czasu wyłonienia nowego taiotlaniego, do nich należy zarząd państwem, wydali dekret, który rozwiązywał wreszcie kwestię dręczącą kapłańskie umysły zdecydowanie zbyt długo.

Bądźcie wyklęte, głosił dekret, który odczytano we wszystkich miastach Tenokinry. Bądźcie wyklęte, samozwańcze kapłanki-zakonnice, których zakon do istnienia powołał bezprawny anok Yanuk. Wszystkie jego decyzje są nieważne, tak samo więc ta ustanawiająca żeńskie zakony na cześć Przodków. Przodkowie nie zakpiliby z samych siebie, pozwalając kobietom na sprawowanie zaszczytnych funkcji kapłańskich i Rada Teologiczna niemal jednogłośnie oznajmia, że należy zakon Wasz, szerzący ciemnotę i herezję, natychmiast poddać kasacie.

W imperium zawrzało. Same zakonnice na walnym zgromadzeniu orzekły, że nie zamierzają uginać się pod naciskiem Rady i usłuchają wyłącznie głosu legalnego taiotlaniego. Po ich stronie opowiedziały się ogromnie ilości ludu, który w sprzedawanych totemach, medalikach, świętych ziołach i błogosławieństwach widziały moc, która odgoniła ze świata Drugie Słońce – nie bez przyczyny jego zniknięcie poprzedziło zawiązanie żeńskiego zakonu. Nadto zakonnice miały jeszcze jedną istotną zaletę – pochylały się nad biednymi i uciśnionymi, dożywiały głodnych i opiekowały się chorymi, podczas gdy stare kapłaństwo tkwiło w świątyniach i podróżowały w lektykach, z pogardą obserwując umierających na ulicach żebraków.

Nie było jednak tak, że kapłani nie mieli poparcia. Wszystkie elity państwowe poparły Hetepetisekem w tym sporze niemal jednogłośnie, poparcie dla zakonnic było domeną gminu i uchodziło w wyższych sferach za objaw nieuctwa. Jeśli więc istniało jakieś kryterium, według którego dzieliło się poparcie dla stron konfliktu, było to kryterium klasowe.

I być może cały incydent zakończył się stagnacją do czasu wyboru nowego taiotlaniego, gdyby nie fakt, że w lochach przy królewskim pałacu odbywała się właśnie bardzo ważna rozmowa.

Polecony z P. A. N. S.

Korespondencja dla taiotlaniego, choć od lat trafiała faktycznie do regenta, tworzyła coraz większą stertę. Co ważniejsze listy przechwytywali kapłani i odpowiadali na nie, ale był szereg mniejszych spraw, głównie prowincjonalnych, które nie uznano za priorytetowe na tyle, by się nimi teraz zajmować.

Rzadko jednak do pałacu przychodziły paczki. A takie paczki to stanowiły wręcz rarytas. Nie dziwota, że Hetepetisekem od razu przywołał do siebie nesjańskiego posła i zobligowała go do przekazania ustnego posłania.

- Szanowni przyjaciele z Tenokinry! – rozpoczął poseł – Do posłania mego załączam przedmiot, który powie wam o wiele więcej niż słowa, które mógłbym wygłosić. Powiem więc krótko: problem rozwiązany.

W tym momencie młody, lekko zdenerwowany nesjanin wyjął z torby zakrwawione zawiniątko i zdjął kryjącą ją płachtę. Przez salę przeszedł szmer.

- Oto głowa naszego wspólnego wroga, ostatniego przeora horimtulai – mówił poseł wyraźnie zadowolony z atencji. – Jego pobratymcy nigdy nie będą nas już niepokoić.

Nowa technologia

Kalendarz
 

Ostatnio edytowane przez Kerm : 20-12-2017 o 16:45.
MrKroffin jest offline