Nad Sosnowcem wzeszło słoneczko. Wprowadzenie przez premiera Korwina prywatnej służby zdrowia miało swoje nieoczekiwane konsekwencje. Walka o pacjenta stała się chlebem powszednim personelów szpitali i była to walka w nader dosłownym tego słowa znaczeniu. Świt oświetlił dwa konkurencyjne, stojące obok siebie szpitale. W jednym z nich lekarze harowali od samego rana, zaś w drugim panował podejrzany spokój. W tym właśnie szpitalu z jednego z łóżek niespodziewanie spadł doktor Pasożyt. Miał potężnego kaca. Powoli zmrużył przepite oczęta, wziął swoją buteleczkę, otworzył okno i wycelował w przechodnia.
Trafił. Z trudem zwlókł się do telefonu.
- Mamy klienta! – odkaszlnął czymś z głębi płuc i splunął na podłogę - Co mu jest? A skąd ja mam wiedzieć? Wy tu od tego jesteście. Przewrócił się. Co? Sam się przewrócił, przecież! Chlał wódę z butelki i się przewrócił.
W jednej chwili z obu szpitali wyjechały dwie konkurencyjne karetki. Obie podjechały do pacjenta w tym samym czasie.
- Spierdalać, to nasz klient! - krzyknął sanitariusz Arek, przeładowując beryla (prawo do noszenia broni było jednym z pierwszych które wprowadził premier Korwin).
- A nie, bo nasz! Leżał na naszym chodniku!
- Stefan, taranuj! - zakomenderował Arek.
Kierowca Stefan stanął na gazie i staranował wraży sprzęt wraz z sanitariuszami. Kamil i Arek z triumfem wypisanym na twarzach załadowali poszkodowanego i obu wrogich sanitariuszy. Tych przeszukali przy okazji z kasy i komórek.
Po chwili pacjent został przewieziony na salę operacyjną. Tam czekał na niego dobory skład w postaci doktora Wełniaka, doktora Padliny i doktora Hassana Muktady Al-Jastara.
- Patrzcie i uczcie się, chłopcy! – zaanonsował Wełniak - Tak postępuje profesjonalista!
- Ma dziurę w głowie, mózg widać! - stwierdził Antoni Padlina.
- Ranę trzeba wpierw zdezynfekować! - powiedział Wełniak i chlusnął w mózg wodą utlenioną.
- Mózg mu wyżera! - krzyknął przerażony chirurg asystujący oprawcy z prywatnej służby zdrowia.
- E tam, zaraz zatrzymamy reakcję! – chirurg rozpiął rozporek – Pamiętajcie, kwas neutralizujemy zasadą. Naturalnie to zdrowo!
Po chwili reakcja została zatrzymana, jednak dla odmiany ustał puls.
- Siostro! Dwadzieścia milimetrów Wyborowej dożylnie! - krzyknął Wełniak.
- Pacjentowi?
- Nie, mnie! A pacjentowi elektrowstrząsy na klatę!
Pacjent otworzył oczy z wyrazem nieopisanego cierpienia, po czym niemrawo próbował wstać ze stołu.
- Gdzie leziesz, wracaj! – Wełniak przycisnął ofiarę do miejsca kaźni.
- Dobra zaczynam usta-usta - powiedział Hassan Muktada Al-Jastar, po czym przyssał się do twarzy nieszczęśnika.
- No homo! - krzyknął Koniczynka odciągając kolegę od pacjenta.
Po pół godzinie bohaterskich zabiegów lekarze zrezygnowali z ratowania życia ofiary.
- Zgon nastąpił o... drugiej w nocy?! Przecież jest południe! Kto znowu nie włożył bateryjki do zegara? Przecież to nie jest drogie! – zbulwersował się dr Wełniak.
- Dobra, było południe. To wpisz 12:30 i tak nikt nie sprawdzi – machnął ręką dr Padlina.
- No dobra, kto się odważy zawieść go do kostnicy?
- Ciągnijmy losy!
Wypadło na dr. Wełniaka.
Na temat kostnicy w tym szpitalu krążyło wiele legend. Jedno było pewne. Było tam niebezpiecznie. Grasował tam grabarz , garbaty zresztą, który zaadaptował podziemia szpitala na swoje niepodzielne królestwo. Żywił się zwłokami i co jakiś czas porywał do podziemi mniej lubianych rezydentów. Rosły mu także pióra po pachami i miał dwa odbyty. Nikt z własnej woli nie chodził do kostnicy, a na każdych dziesięciu co wchodzili, wychodziło półtora. Dlatego też Wełniak istotnie bal się o siebie.
Kiedy tylko przekroczył drzwi kostnicy, poczuł przytłaczający zapach fekaliów i niemytych nóg. Ściany, srogo porośnięte bujnym mchem pokrywały przedziwne abstrakcyjne rysunki. Tu i tam walały się ludzkie szczątki. Było ciemno. To oznaczało że Grabarz tam był. Nagle przed oczami mignął mu charakterystyczny garb, po czym dostał czymś w łeb i stracił przytomność.
Obudził się na szpitalnym łóżku. Bolał go tyłek. Wstał i spojrzał przez okno. Na palu przed wejściem do szpitala zobaczył wbitą głowę pacjenta którego wiózł do kostnicy. Cała elewacja umazana była krwią, a wśród wykwitów czerwieni wyróżniał się napis wykonany w bezbłędnie precyzyjnej kaligrafii:
A którzy czekali błyskawic i gromów,
Są zawiedzeni.
A którzy czekali znaków i archanielskich trąb,
Nie wierzą, że staje się już.
Dopóki słońce i księżyc są w górze,
Dopóki trzmiel nawiedza różę,
Dopóki dzieci różowe się rodzą,
Nikt nie wierzy, że staje się już.
Nagle w całym szpitalu rozległy się syreny alarmowe.
- Pacjent! - wydarł się szpitalny woźny – Sępy, do roboty!
Dwóch sanitariuszy ze "Szwadronu Sępów" (SS) wybiegło truchcikiem do karetki zapalając po drodze fajki. Po chwili wrócili wioząc pacjenta.
Na salę operacyjną wpadł doktor Gustavo ze słonecznej Italii.
- Stan życiowy?- zapytał poważnie.
- Głowa mu utknęła między szprychami, serce przebite, płuca w wyrwane, nerki zostały na ulicy.
- A mózg?
- Mózgu chyba kawałek został.
- Dobra, uratujemy go! Tniemy!
Pacjentem wstrząsnęły drgawki pośmiertne. Widząc to, na salę wpadł doktor Padlina.
- Pan nie jest chirurgiem tylko ginekologiem! – krzyknął na widok utaplanego w bebechach pacjenta Gustavo.
- No i co ci do tego, konowale, trzeba ratować pacjenta!
- Ale on już nie żyje! Jest w dwóch kawałkach!
- Jakie nie żyje, rusza się! Patrz, widzisz? – wskazał na nieszczęśnika - Noga mu podskakuje!
- Ale to drgawki pośmiertne!
- Pierdolisz trzy po trzy! Do NFZu mohery leczyć, a nie w porządnym szpitalu pracować! Tniemy!
Tymczasem w sali odpraw trwało właśnie omawianie akcji bojowej przeciw konkurencyjnemu szpitalowi.
- Dobra, więc "szwadron śmierci" wpadnie tutaj a… - emerytowany generał Wehrmachtu skaptowany przez zarząd szpitala rozdzielał właśnie rozkazy pośród swoich podwładnych.
- Panie generale! Mamy nowych rekrutów!
Do sali weszli pacjenci bez nóg, bez rąk, niektórzy wjechali na wózkach inwalidzkich, inni z łóżkami, kroplówkami i respiratorami.
- O tak – zaperzył się Generał - Ty wyglądasz na dobrego artylerzystę! Masz, łap! - rzucił gościowi karabin i zepchnął go ze schodów - Zdobywaj nowe tereny!
- Aaa! - krzyknął niedoszły żołnierz zabijając się przy spadaniu ze schodów.
- Ach! Wróg jest cwańszy! Zamontował nam pułapki! - Generał wskazał na schody - Co za nikczemna bestia z tego drugiego szpitala! Ale dziś im pokażemy! Dziś zakończymy tę wojnę. Jedne Niemcy! Jeden Sosnowiec! Jeden Szpital!
Armia krzyknęła entuzjastycznie i ruszyła do boju.
Tymczasem dr Wełniak skorzystał ze starych znajomości i zadzwonił po GROM.
- Teraz się bydlaka wykończy! - powiedział odkładając słuchawkę i uśmiechając się obleśnie.
Po dwóch minutach pod szpital podjechała czarna Nysa ze srebrnymi felgami. Ze środka wypadli komandosi w modnych kevlarach.
Po chwili oddział Gromu zanurzył się w odmętach szpitalnej piwnicy.
- Detektor ruchu? – zapytał dowódca.
- Nic nie widać, panie pułkowniku!
Powoli ruszyli dalej.
- Mam coś! Zbliża się szybko! 200 metrów, 150 , 100
- Ale leci!
- 50, 10, jest tutaj!..
- PSZLECH! - coś przebiegło tuż nad ich głowami.
- Biega po ścianach!
- Panowie, mamy tu do czynienia z wyjątkowo wredną odmianą Grabarza! - powiedział psycholog który znalazł się tam zupełnym przypadkiem.
- Wraca tutaj! O Boże, otoczył nas!
- Nie szerz paniki, żołnierzu!
- Aaa! - krzyknął żołnierz wciągnięty przez Grabarza do jego obślizgłego legowiska.
- Majorze Bigos! - wrzasnął pułkownik i pociągnął serią z kałacha. Komandosi zwrócili się do siebie plecami i zaczęli strzelać na oślep. Grabarz jednak zaatakował pierwszy. Splunął na jednego z szeregowców. Skóra rozpuściła się błyskawicznie , przebiła podłogę i cztery piętra piwnicy. Następnego komandosa rozerwał nigdy nie przycinanymi szponami u stóp.
General zaczął uciekać dopiero, gdy Grabarz wyrwał serce sierżantowi Kiełbasie.
Został tylko on i psycholog.
- O tak, koło presji się zacieśnia… – powiedział poważnie psycholog.
- Zamknij mordę! - krzyknął General i zatrzasnął drzwi piwnicy, zamykając psychologa w katakumbach.
- Hahaha!
Generał usłyszał tylko tyle oraz upiorny krzyk psychologa, który znalazł się oko w oko ze swoim najgorszym koszmarem.
W tym czasie trwały walki uliczne na parkingu między dwoma szpitalami. Dr Padlina biegł z karabinem i szturmował na żołnierzy konkurencyjnego ośrodka zdrowia. Zupełnym przypadkiem udało mu się postrzelić jednego z tamtych. Podbiegł prędko.
- O przepraszam, postrzeliłem cię w mózg! Żyjesz? Żyjesz?! Zgon nastąpił - spojrzał na Słońce - O 14:10.
Tymczasem na parkingu General musztrował sanitariusza Kamila.
- No więc będziesz pierwszą żywą karetką. Masz tutaj dwieście kilo trotylu, podjedziesz na pełnym pędzie pod ich wejściem, zostawiasz samochód i uciekasz. Zrozumiałeś?
- Ku chwale szpitala, panie Generale!
- No to jedź.
Sanitariusz wsiadł dziarsko do karetki i ruszył z piskiem opon.
- Dlaczego mu powiedziałeś żeby stanął? - zapytał Wełniak.
- Ta karetka nie ma hamulców - Generał uśmiechnął się do własnych myśli.
Tymczasem Kamil wrył się na pełnym pędzie w hol drugiego szpitala. Wybuch wstrząsnął ziemią. Niebo zasnuło się dymem. Koło nogi dr Wełniaka przyturlała się filuternie głowa dr. Koniczynki.
- Cholerka - stwierdził General - Sporo strat w ludziach.
- Osłaniaj mnie! - krzyknął dr Gustavo.
- A po co? – zdziwił się Generał.
- Idę robić cytologię poległym!
Tymczasem Wełniak skrył się w swoim gabinecie. Nie chciał tego robić, ale czuł, że nie ma innego wyboru. Nadszedł czas na Wunderwaffe. W przeciwnym wypadku konkurencyjny szpital wygryzie go z interesu, a on sam skończy na śmietniku.
Nalał sobie pełną szklankę wódki i wypił duszkiem.
- Niech się dzieje wola nieba – rzekł, otworzył tajny sejf i przestawił znajdującą się w środku wajchę.
Żelazne wrota podziemi rozsunęły się z upiornym jęknięciem. Grabarz, węsząc podszedł do wyjścia. Tyle lat nie widział Słońca! Przez chwilę rozkoszował się letnim wietrzykiem i śpiewem ptaków.
Nareszcie był wolny!
Usiadł przed wejściem i powąchał zerwany kwiat cykorii.
-
Zawirowała krwiście czarna nicość, obracając komórek system połączony. W komórkach połączonych znów w komórkach z jednej łodygi. I strasznie wyraźna, w mroku trysnęła biała wysoka fontanna. – wyrecytował spiżowym głosem.
Nagle usłyszał okrzyki i jęki umierających. Do nozdrzy dotarł zapach świeżej krwi.
Zabijać!
Mordować!
W amoku ruszył ku dwóm walczącym armiom, tocząc pianę z pyska.
- Panie premierze, sytuacja w Sosnowcu stale się pogarsza – Marszałek Wipler wpadł do gabinetu swego przywódcy niosąc pod pachą raporty z pola bitwy.
- Wiadomo już, co się tam w końcu stało? Pół miasta stoi w ruinie!
- Tak, panie premierze. Wszystko wskazuje na to, że nastąpiła bardzo silna infestacja Grabarzem – odparł poważnie wojskowy.
- Niech to lewak ściśnie! – zaklął Korwin – Otoczyliście miasto wojskiem?
- Oczywiście. Sosnowiec jest otoczony kordonem kwarantanny – marszałek otworzył przed premierem czarną walizeczkę – Ostateczne rozwiązanie jest już gotowe.
- To dobrze – premier ze zgrozą patrzył na zdjęcia z Sosnowca. Chciał już wcisnąć guzik, ale w ostatniej chwili powstrzymał się. Przecież w ten sposób zabije tysiące istnień!
- Panie premierze – rzekł Wipler – Jestem przekonany, że Margaret Thatcher by się nie zawahała!
Korwin potrząsnął głową, jak gdyby chciał odgonić od siebie złe, lewackie myśli.
- Chcącemu nie dzieje się krzywda! – rzekł w końcu premier i nacisnął czerwony guziczek.