Kilof trzasnął o krasnoludzką tarczę.
- Baruk Khazad! - wrzasnął Thyri. - Khazad ai-menu!
Po prawdzie to rzadko się unosił bitewnymi piesniami i bitewnymi okrzykami. Krzyczał, bo i inni krzyczeli. Serca nie miał zapalczywego ni głowy gorącej. Do tych należał, co się nie rzucali na wroga z pieśnią na ustach, upojenie walką bardziej mu wadziło niż pomagało. Przeszkadzało mieć oczy dookoła głowy, a trzeba czujnym być, gdy nie tylko własny żywot się chce osłaniać.
Coś w nim drgnęło na dźwięk Hildegardowej pieśni. Po raz pierwszy przyszło mu walczyć w sprawie prawdziwie hobbiciej. Odpłacić za wielkie serca małych ludzi, co im kazały otworzyć okrągłe drzwi i przyjąć pod dachy nor wygnańców spod Góry.
- Za Shire!
Skoczył jednak za elfką. Ona z nich wszystkich była najbardziej nierozsądna i gorącogłowa, choć Hilly robiła wszystko, by jej dzisiaj dorównać. Przyspieszył i wskoczył między odwróconą tyłem do zagrożenia Lorelei, miecz wyciągającą z ubitego olbrzyma. Ostrze szabli ześlizgnęło się po tarczy i Thyri poczuł, że go jednak popieściło. Krzyknął i kolejnemu szarżującemu orkowi wbił ostrze kilofa w czaszkę, co się rozprysnęła od ciosu jak dojrzała dynia na grządce w hobbicim warzywniku. Stopą naparł na piersi padającego trupa i swoją broń uwolnił szarpnięciem, lecąc w tył o krok. Przez to kolejny ork chybił celu...
... A Thyri zobaczył, iż widmowa kompania naciągnęła już ponownie łuki. W powietrzu śmignęły bezgłośnie blade strzały i pierwszy rząd atakujących orków padł trupem.