Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-11-2017, 18:45   #12
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Rosaline czasami zastanawiała się dlaczego do cholery godzi się na znoszenie tego wszystkiego.
- Bo jesteś cholerną idiotką ze słabością do pewnego ojczulka - mruknęła pod nosem, widząc jak jej podopieczna radośnie ją ignorując, rusza w kierunku nieznajomej. Gdyby nie Oscar to by już dawno temu zatargała tego jego “aniołka” za kłacze w odosobnione miejsce i w sposób nader dosadny wytłumaczyła gówniarze prawdy związane z szacunkiem dla dorosłych. No i gdyby nie była przeciwna niepotrzebnemu stosowaniu przemocy względem bliźniego. Zamiast tego musiała znosić tego rozpieszczonego bachora i cierpliwie znosić jej zachowanie. Cierpliwość jednak nigdy nie była jej najmocniejszą stroną. Szczególnie gdy z nieba lały się hektolitry wody, a mięśnie rąk palącym bólem dopominały się o należny im odpoczynek. Niestety, obiecała że zajmie się Freją. Dlaczego w ogóle zgodziła się na taki pomysł? Odpowiedź na to pytanie oczywiście znała nader dokładnie. Oscar. Jedyny powód dla którego jeszcze tkwiła w tym miasteczku i dla którego przez tak długi czas ze spokojem znosiła niezbyt przyjazne podejście jego mieszkańców. Gdyby nie on wyniosłaby się stąd już dawno temu, a tak…

Wbrew chęciom i pragnieniom nie mogła zostawić małej samopas, szczególnie gdy w mieście pojawili się nowi, bo zdecydowanie kobiety w której kierunku skierowała się Freja nie widziała tu wcześniej. Jeszcze by jej przyszło do głowy urwać się wraz z jakąś grupką najemników co jak nic zmusiłoby jej ojca do ruszenia za córką, co mogło okazać się nader niekorzystne dla jego zdrowia i życia. Zamiast więc zrobić to co powinna, czyli ruszyć dalej by jak najszybciej dostać się do Paris, skierowała swe kroki w ślad za dziewczyną, przysięgając na duchy przodków iż jest to ostatni raz. Jeżeli mała wytnie jej jeszcze jeden numer, tak bez względu na obietnice i osobę, której te obietnice złożyła, zostawi ją w diabły na tym deszczu i niech sobie radzi sama.

Małe nieszczęście raźno przebierało nogami nawet nie myśląc aby zerknąć przez ramię choćby na ułamek sekundy. Wycięło ze swojego krajobrazu znajomą kobietę na rzecz nieznajomej. Jak po sznurku szła w jej kierunku, a obca to zauważyła. Zmrużyła oczy, ale nie poruszyła się, nadal oparta o ścianę i zasępiona jak gradowa chmura. Śledziła ruch samymi oczami, wodząc nimi od Indianki do dziewczynki i znowu do Indianki i tak na zmianę. Ciężko byłoby ją minąć, pomijając zainteresowanie Frei. Czarnowłosa na miejsce sępienia wybrać musiała wybrać akurat ganek domu Paris, więc aby dostać się do środka wypadało ją minąć. W jakikolwiek sposób.

Małe, odświętne buty zastukały o schodki ganku, przeskakując po dwa i zakończyły trasę na deskach tarasu. O dwa metry od nieznajomej.
- Cześć! - córka Oscara wypaliła wesoło, machając ręką na powitanie i bez najmniejszego skrępowania obcinając wyposażenie i ubiór nowego elementu w ich miasteczku.

Element ten zmrużył oczy i bardzo powoli przekręcił głowę, potem zgiął kark żeby spojrzeć prosto na dzieciaka. Z tą samą miną odzwajemnił skan, ale nie odezwał się.

Nie zraziło to młodej, ani nie zastopowało w rozsiewaniu radość i zainteresowanie.
- Jestem Freja, mieszkam tutaj. Znaczy nie tutaj - pokazała ręką na dom - Ale tutaj w Salisbury. Pani jest przejazdem? Skąd pani przyjechała? Długo zostanie? Jak ma pani na imię? Czy to DSR jedynka? - pokazała na lufę wystającą czarnowłosej zza pleców - Jest pani żołnierzem? A może Pazurem? Bo jak dorosnę to chcę nim zostać! Tata mówi, że się nadaję, ale jeszcze muszę poczekać. Zna pani Paris? Dlatego czeka na ganku? Ona jest bardzo chora, ale… ona jej pomaga i już jest lepiej niż było - przy “ona pokazała palcem na Rose, chociaż na nią nie spojrzała.

Brwi czarnowłosej podjechały trochę do góry kiedy zalał ją potok wesołego paplania, pytań i informacji. Kiwnęła nieznacznie głową przy kwestii karabinu i na koniec skrzywiła lewy kącik ust ku górze.
- Cross - chrypnęła sucho co brzmiało jakby męczył ją ból gardła, albo co najmniej przeziębienie i angina - Nie jestem Pazurem - przy tej kwestii Freja posmutniała, ale czarnowłosa już na nią nie patrzyła. Gapiła się na Indiankę bardzo uważnie jakby na coś czekała.

Które to spojrzenie nieco zdziwiło Rosaline, jednak w odpowiedzi tylko wzruszyła ramionami. Paplanina Freji dała jej przynajmniej czas na to by dołączyć do owego zgromadzenia na ganku, dzięki czemu znalazła się o te parę kroków bliżej celu, który próbowała osiągnąć od jakiegoś już czasu. Niestety, dalsza droga została zablokowana i najwyraźniej by ją odblokować należało rozpoczać rozmowę z tą całą Cross. W innych warunkach kobieta zapewne zostałaby przywitana przyjaznym uśmiechem, jednak po spacerze z Freją w Rosaline pozostało niewiele miłości do bliźniego, tak znajomego jak i nie.
- Czy mogę w czymś pomóc? - zapytała, poprawiając trzymane pakunki tak, by chociaż na sekundę dać odpocząć mięśniom. Nie widziała powodu w tłumaczeniu zachowania córki Oscara, więc tego nie zrobiła, wykorzystując tą samą broń co ona, czyli ignorowanie jej obecności.

Obca mrugnęła i była to jedna z tych niewielu ludzkich reakcji, jakie dało się zaobserwować. Chwilę trawiła pytanie, nie przerywając obserwacji, a młoda w tym czasie próbowała zajrzeć jej za plecy pewno po to, by dokładniej obadać broń. Karabiny zawsze ją interesowały, bardziej niż lalki, misie i inne typowo dziecięce i dziewczęce przedmioty. Wolała noże, klamki, kastety, a ojciec wtórował jej w owej pasji, pozwalając trzymać pod łóżkiem całą masę żelastwa, a także książki, gadżety i gadżety stricte militarne, zupełnie jakby uwidział przemienienie córki w syna… I to takiego dorosłego.

- Możesz - odpowiedź padła krótka, bez zbędnego rozwodzenia nad detalami. Równie sucha co poprzednio. Czarnowłosa poruszyła się, zmieniając oparcie z jednej nogi na drugą. Splotła też ręce na piersi, chowając dłonie pod pachami - Szukam lekarza, powiedzieli, że możesz tu być. Opis się zgadza - kiwnęła brodą na Indiankę, pijąc zapewne do jej dość egzotycznej jak na tę okolicę urody.

- Kto powiedział i do czego potrzebny ci lekarz? - zapytała, nadal usilnie starając się ignorować obecność i zachowanie Freji. Coś czuła że czeka ją kolejna rozmowa z Oscarem po której nie dość, że nie będzie efektów to na dokładkę ta jej mała, chodząca nemezis, stanie się żywcem nie do wytrzymania. Nie żeby teraz dało się z nią wytrzymać, a przynajmniej Rosaline miała z tym poważne problemy.

Jako że zapowiadało się na dłuższą rozmowę biorąc pod uwagę ilość danych które wyrzucała z siebie Cross, Blackwater postanowiła połączyć przyjemne z pożytecznym i spróbować namówić swoją podopieczną do spożytkowania swojej energii i zrobienia czegoś pożytecznego.
- Może wniesiesz część tych rzeczy do środka, Frejo? - zapytała, kierując słowa jak i swoją uwagę w kierunku małolaty, na krótką chwilę uznając jej istnienie, co jak nic ów demon w skórze anioła uzna za swoją wygraną po czym perfidnie odmówi spełnienia prośby. Tego ostatniego była niemal pewna ale i tak postanowiła spróbować.

- A co, sama nie możesz? - burknięcie dziewczyny nie należało ani do miłych, ani do uprzejmych. Towarzyszyło mu ostentacyjne odwrócenie plecami do mówiącej i podziwianie krajobrazu za balustradą, a że były tam tylko krzaki i kamienie, znalezienie wymówki tym razem byłoby trudne, choć nie niemożliwe. Młoda potrafiła na poczekaniu wymyślać bardziej abstrakcyjne powody nagłej nieuwagi niż rachityczne róże i popękany piaskowiec.

Czarnowłosa za to wzruszyła lewym ramieniem.
- Ślepy staruch przy barze - chrypneła niechętnie - Nie dla mnie. Dla… kogoś innego.

Rosaline musiała na krótką chwilę przymknąć oczy i wzmocnić się paroma głębokimi wdechami i wydechami. Liczenie do dziesięciu od dawna już bowiem nie działało, nie w przypadku tej jednej osóbki. Pomyśleć, że z całej osady musiała sobie wybrać akurat tego jednego faceta, który w zestawie miał owo wcielenie zła. Gdyby nie Oscar…
- Obawiam się że nie mogę - odpowiedziała nastolatce, gdy uznała że jej kontrola i pozytywizm ponownie osiągnęły poziom powstrzymujący ją przed zamordowaniem przedstawicielki najmłodszego pokolenia rodziny Scov. - Możesz więc mi pomóc, lub wrócić do domu. Wybór należy do ciebie - dodała, zabarwiając swój głos lekkimi nutami groźby. Było oczywiste, że nie byłaby w stanie zmusić małej do współpracy gdyby ta się uparła, mogła jednak uprzykrzyć jej życie i obie o tym doskonale wiedziały. Ta wojna trwała już zbyt długo by obie strony tkwiły w niewiedzy dotyczącej środków jakimi władał przeciwnik.

Przenosząc wzrok z pleców nastolatki na nowoprzybyłą, zmarszczyła brwi. Planowała spędzić trochę czasu u Paris, sprawdzić jej stan, upewnić się że pije zioła, które jej zostawiła i odpowiednio dba o siebie. Mogła jednak skrócić tą wizytę do niezbędnego minimum.
- Dobrze - dla potwierdzenia skinęła głową. - To - wskazała na drzwi [/i]- zajmie mi jakiś kwadrans po którym będę do dyspozycji. Potrzebuję jednak wiedzieć o co konkretnie chodzi i gdzie ten ktoś się obecnie znajduje [/i]- dodała, przyglądając się kobiecie uważnie.

Półtorametrowy Jeździec Apokalipsy zmarszczył brwi i wydął nadąsane usta wreszcie spoglądając prosto na Indiankę. Chwilę się jej tak przyglądał po czym prychnął zirytowanym, dziewczęcym prychnięciem.
- Tata powiedział że mam iść do Paris, to przyszłam. - Freja odpowiedziała tym samym niechętnym tonem, jakby ktoś podstawił jej pod nos coś paskudnego i kazał tego dotknąć - Nie jesteś moją matką, ty tylko rozkładasz przed nim nogi - dobruczała i obróciła się, by bez pukania nacisnąć klamkę i zniknąć za progiem.

Całej scenie przyglądała się ta obca kobieta i jeśli ją zaskoczyła, albo zmieszała to nie dała tego po sobie poznać. Wciąż stała z tym samym wyrazem gęby, wbijając puste oczy w Ros. Kiwała powoli głową, gdy ta mówiła.
- Poczekam - chrypnęła gdy trzasnęły zamykane z fochem drzwi - Jeden z naszych oberwał na bagnach, a potem wpadł w chaszcze. Tam coś go ugryzło. Ma gorączkę. Zaprowadzę cię. I zapłacę - wyjaśniła monotonnym głosem.

Skinięcie głowy było odpowiedzią na informacje, których udzieliła jej Cross. Słów i zachowania Frei nie chciało się Rosaline nawet w myślach komentować. Była to czynność zwyczajnie zbyt męcząca by tracić na nią energię i dawać małej satysfakcję z tego, że udało się jej wbić szpilę. Bo, zresztą jak dość często, udało się. Nie żeby wstydziła się swojego związku z Oscarem czy go żałowała. Był w końcu jedną z niewielu dobrych rzeczy, które ją spotkały w tym cholernym mieście. Z tego jednak powodu nie zamierzała pozwolić by docinki rozpieszczonej jedynaczki wpłynęły na ów związek negatywnie. Poza tym… Poza tym dość już miała sprzeczek skupiających się wokół zachowania rozwydrzonej latorośli.

Nie marnując więcej czasu pozbierała te pakunki, które dla dania odetchnąć rękom odłożyła na deski werandy, po czym skierowała się w stronę drzwi, za którymi znikła jej nemezis. Bagna znalazły sobie nową ofiarę i dobrze by było gdyby dotarła do poszkodowanego zanim trucizna na dobre zadomowi się w jego ciele. O ile nie było już za późno. Niestety, bez zbadania pacjenta niewiele mogła powiedzieć. To, że miał gorączkę mogło równie dobrze być efektem odniesionej rany jak i ukąszenia. Jeżeli tego pierwszego to powinna sobie z tym swobodnie poradzić. Jeżeli jednak chodziło o to drugie to mógł on skończyć jak ich poprzedni szeryf, brat Oscara. I nie ważne było ile czasu i wysiłku poświęci próbom utrzymania go przy życiu. Czasami po prostu tak być już musiało. Włóczenie się po bagnach miało swoją cenę liczoną w ludzkim życiu.

- Postaram się pospieszyć - zapewniła jeszcze, tuż przed odgrodzeniem się od czarnowłosej, drzwiami. Duchy przodków były jej świadkiem, że tak uczyni. I nawet nie chodziło tu o dobro nieznajomego, a o wiszącą w powietrzu groźbę przełożenia Frei przez kolano i potraktowania tak, jak ktoś powinien potraktować ją już jakiś czas temu. Gdzie te czasy o których opowiadał dziadek, a w których młodzież szanowała starszych?

Korytarz domu Paris powitał ją zapachem kurzu, palonego drewna i lawendy, którą barmanka odstraszała wszędobylskie mole. Wąska, ciemna sień pozostawała mroczna i niepokojąca. Bez okien o jakimkolwiek świetle, prócz jasnego prostokąta drzwi na drugim końcu można było pomarzyć. Prawie na ślepo i na pamięć przeszła do kuchni, wymijając szafkę z butami i rozklekotany regał z szufladami które wiecznie się otwierały. Dopiero czując sączący się zza okna, przytłumiony blask dnia, mogła się rozejrzeć.
Nic od poprzedniej wizyty się nie zmieniło, nie na pierwszy rzut oka. Dopiero drugie spojrzenie ukazało drobne zmiany kubków i naczyń. Ubytek ziół w stojących na parapecie słoiczkach. Zmięte, przepocone ubrania wrzucone do kosza obok kredensu zastawionego najróżniejszymi przetworami. Przy kuchnio-piecu, na łóżku w rozbebeszonej pościeli leżała blada,wychudzona kobieta. Kiedyś była piękna typowo posągową i bezsprzeczną urodą widywaną w starych, jeszcze czarno-białych filmach i chociaż nie pierwszej młodości, przyciągała spojrzenia również wkraczających dopiero w wiek męski chłopców. Ale to było kiedyś, zeszłej wiosny. Teraz pośród pościeli w drobne niebieskie kwiaty, leżał cień o podkrążonych oczach, pergaminowej cerze i cienkich, oblepiających czaszkę spoconymi strąkami włosach.

Na pierwszy rzut oka wydawało się, że kobieta śpi. Przy drugim Rose dostrzegła uchylone powieki i drobne ruchy mięśni twarzy, a także rąk. Leżała rozparta na poduchach i słuchała czegoś, co cicho nadawała do niej Freja. I chyba się uśmiechała, albo był to grymas bólu.

Widok ów, Rosaline przywitała z bólem w sercu. Lubiła Paris, nawet bardzo i stan, w którym kobieta się teraz znajdowała, sprawiał że ponownie zaczęła kierować modły do duchów przodków o wsparcie i wskazanie jej sposobu na to, by jej pomóc. Liczyła też i na bardziej przyziemne środki, których miał jej dostarczyć Ric. Leki, których działania nie mogła zastąpić ziołami i których skuteczność powinna postawić Paris na nogi. Przynajmniej taką Ros miała nadzieję. Póki co odstawiłą przyniesione pakunki pod ścianę i podeszła do łóżka, ignorując wcielenie diabła, które dotarło tam przed nią.

- Jak się dziś czuje moja ulubiona pacjentka? - zapytała, wysilając się na pogodny ton głosu i uśmiech, który miał ukryć niepokój jaki czuła.

Odpowiedział jej uśmiech - blady i mizerny, lecz z pewnością przyjazny. Sprawił, że ściągnięte chorobą, wyostrzone rysy twarzy kobiety na moment złagodniały, budząc echo dawnej urody, tlącej się jeszcze pod maską niemocy. Tylko oczy - bystre i lsniące gorączką, patrzyły tak jak Rose pamiętała: uważnie, z lekkim rozbawieniem. Może i ciało Paris znajdowało się w opłakanej formie, lecz duch pozostawał w niej silny i pozytywny, bez względu na warunki otoczenia.
- Bywało gorzej, pani doktor - próbowała zażartować i nawet się jej to udało. Wyprostowała się, poprawiając na poduchach, choć nagły ruch musiał naruszyć którąś z obolałych części ciała, bo przymknęła oczy, a przez wymizerowaną twarz przemknął paroksyzm cierpienia. Nabrała tchu i wypuściła powietrze powoli, przez zęby, kładąc dłoń na dłoni siedzącej obok dziewczynki.
- Oczywiście zostaniecie na śniadaniu. Bree przyniosła wczoraj szarlotkę, stoi na kredensie. Będziemy miały pyszny deser. Freju kochanie, przyniesieś wody ze studni? Napijemy się herbaty… w taką zimnicę mus się rozgrzać, a długa droga za wami - powiedziała, a mała pokiwała energicznie głową.

- Tak jest ciociu! - potwierdziła jakby przyjmowała rozkaz i raźno wybiegła z kuchni, zgarniając po drodze metalowe wiadro. Obyło się bez gróźb, zastraszania, ani wchodzenia w układy - całość przebiegła błyskawicznie, a córka szeryfa wydawała się szczerze przejęta nową rolą. Po chwili gdzieś w głębi domu trzasnęły drzwi, a zza oknem niewielkie buciki zastukały o deski ganku.

- Wyglądasz na zmęczoną - chora przyjrzała się w międzyczasie Indiance, lustrując ją od stóp do głowy i zakaszlała sucho. Przez parę uderzeń serca walczyła o oddech, aż walkę wygrała, nadrabiając ze świstem braki tlenu.
- Za bardzo dajesz się wykorzystywać, Rosie… Oscar mógł to przytargać. Chyba jeszcze pamięta co znaczy być mężczyzną - kiwnęła brodą na pakunki i skrzywiła się - Wybacz… to przez to leżenie. Robię się stara, zgorzkniała i marudzę. Cieszę się, że przyszłaś… że obie przyszłyście - wskazała samymi oczami za okno, gdzie podwórze i studnia.

- Był zajęty - lekarka uśmiechnęła się słabo, bo reakcja tej gówniary, którą miała pod opieką, pozbawiła ją resztek sił. Usiadła na brzegu łóżka i wierzchem dłoni sprawdziła temperaturę swej pacjentki.
- Niestety, nie mogę zostać - z przykrością odmówiła zaproszeniu Paris. - W osadzie są nowi, mają kogoś, kim się trzeba zająć. Pójdę sprawdzić o co z nim chodzi i wrócę. Nie będziesz miała nic przeciwko jak zostawię tu… Freję?
Imię dziewczynki ledwo przeszło jej przez gardło. Miała szczerze dość córeczki Oscara, do tego stopnia że była gotowa zrzucić ją na głowę chorej przyjaciółki byle się jej pozbyć.

- Zanim jednak wyjdę zaparzę ci zioła, które przyniosłam. Powinny pomóc z tym kaszlem - dodała, starając się przenieść temat na inne tory by Paris nie zauważyła jak ogromną niechęcią Ros darzy dziewczynkę.

Wystarczyło drobne muśnięcie palcami, by wyczuła nienaturalnie podwyższoną ciepłotę ciała pacjentki. Znów trawiła ją gorączka, chociaż nie parzyła jak jeszcze w zeszłym tygodniu. Nie było dobrze, ale zdecydowanie szło ku lepszemu. Niezdrowy, żółtawy odcień skóry również wydawał się odpuszczać, ustępując miejsca zwykłej bladości.
- Oczywiście, że nie będę miała nic przeciwko - kojeny uśmiech, tym razem szerszy. Paris przyrmużyła oczy, a zmarszki wokół nich pogłebiły się - Przyda mi się towarzystwo, bo ile można mówić do ścian? - zażartowała, kładąc dłoń na dłoni Indianki - Uważaj na siebie, z nowymi nigdy nic nie wiadomo. Jeśli chcesz możesz tu zostawić małą do wieczora. Znajdę jej zajęcie, - spoważniała, wzmacniając lichy uścisk. W przeciwieństwie do czoła, rękę miała zimną, lodowatą wręcz [i]- A tobie przyda się trochę… oddechu.]/i]

Gorączka niepokoiła ale przynajmniej nie przerażała, co było jakimś tam postępem. Ros uśmiechnęła się łagodnie do przyjaciółki.
- Wiem, powinnam poświęcać ci więcej czasu - westchnęła. - I dziękuję, że ją przygarniesz na trochę. Oscar by mi nie darował gdybym jej pozwoliła biegać po osadzie samej, szczególnie teraz. Obcymi zaś… Poradzę sobie, nie masz się czym martwić - zapewniła, tym razem z energią i pewnością siebie. Wytrzymała w tym miejscu rok, obcy jej straszni już od dawna nie byli, a wręcz często dawali wytchnienie od niezbyt tolerancyjnych mieszkańców. Poza tym była ciekawa no i lubiła pomagać. Same plusy, gdy się temu dobrze przyjrzało.

- Oscar powinien się nią zająć, to w końcu jej ojciec - Paris pokręciła ostrożnie głową, jakby obawiając się kolejnego napadu bólu - Jak powinno się zająć dorastającą dziewczynką. Nie przerabiać na siłę w chłopaka. Rozumiem, że czasy są ciężkie, ale bez przesady. Popadanie w skarjności też nie jest dobre. Przylać kiedy trzeba też by mógł, inaczej Bóg jeden wie co z niej wyrośnie - westchnęła chrapliwie, uciekając wzrokiem za okno. Z podwórza dochodził miarowy, jednostajny zgrzyt pompy i cichy chlupot, kończący się dźwięcznym bebnieniem strugi o metal - Ktoś musi się o ciebie martwić kochanie. Od tego są przyjaciele. Masz broń? Weź na wszelki wypadek rewolwer, jest tam, w szufladzie - machnęła ręką na kredens przy oknie - Czasem sam jego widok potrafi ostudzić co bardziej narwanych.

- Paris, zlituj się, nie jestem małą dziewczynką - przewróciła w odpowiedzi oczami. Czasami przyjaciółka miała uciążliwy zwyczaj matkowania, czego Ros akurat nie potrzebowała. Dawała sobie radę do tej pory co chyba powinno świadczyć o jej wiedzy z zakresu samoobrony i rozsądku. No może niekoniecznie tego drugiego bo w końcu siedziała w tej osadzie te parę miesięcy zamiast wziąć nogi za pas i zostawić za sobą bestię z piekła rodem. Niestety, to oznaczało zostawienie także tatuśka owej bestii, a na to zdobyć jakoś się nie mogła.

- I nie wchodźmy lepiej na tematy wychowania tego dziecka, nie dzisiaj przynajmniej - poprosiła wstając. - Zajmę się ziołami. Sprawa tych obcych wydawała się pilna, lepiej zająć się tym wcześniej niż później - a najlepiej zanim Freja wróci, dodała w myślach, licząc na to że w czajniku znajdzie jednak dość wody na jedną porcję ziółek.

Podniesione naczynie zachlupotało mizernie, jednak na upartego pojedynczy kubek powinno się dać radę zalać. Wystarczyło dołożyć do paleniska i postawić nań wysłużony garnek. Zgrzyt z podwórza na moment ucichł, po czym rozpoczął się od nowa, przypominając odrobinę skargę maltretowanego kota.
- To nie twój obowiązek Rosie, wychowywanie kogokolwiek - Paris skrzywiła się, poprawiając kołdrę która zsunęła się jej na wysokość brzucha - Chcesz to sama porozmawiam z Oscarem, przyślij go do mnie pod… - zamysliła się, lecz zaraz się rozpogodziła - Pod pretekstem naoliwienia tej upiornej pompy. Rdza ją toczy, szkoda żeby się rozpadła doszczętnie… a czego chcą nowi? Wiesz chociać kto to i skąd tu się przywlókł?

- Kolejni chętni do spacerów po bagnach - odparła, pomijając sprawę Oscara i jego ewentualnej rozmowy z Paris. - Postrzał i ugryzienie. Marnie to widzę, szczerze mówiąc, chociaż jeszcze nie widziałam tego, któremu się oberwało. Sama wiesz jak się kończą spacery nie tam gdzie potrzeba - nie musiała tego Paris tłumaczyć, ani nikomu kto zamieszkiwał osadę. Postawiła garnek i dołożyła do ognia, jednym uchem nasłuchując odgłosów docierających do nich z zewnątrz. Do czego to doszło, żeby dorosła kobieta obawiała się dziecka…
- Pójdę, zobaczę, opatrzę i to w sumie pewnie wszystko co będę w stanie zrobić. Nie powinno mi to zająć dużo czasu - dodała, nadal czując się trochę winna tego, że zostawi u Paris Freję.

- Ludzie nigdy się nie nauczą - chora prychnęła i nagle zgięła się, krztusząc się i kaszląc w zwiniętą pięść. Atak jednak na szczęście szybko przeszedł, choć kobieta dyszała po nim, jakby przebiegła milę sprintem. Pobladła też, a na skronie wtąpiły jej krople potu. - Nie daj się wciągnąć w nic głupiego Rosie. Idź, zobacz, pomóż, weź zapłatę i wróć… wystarczy że my tutaj żerujemy na twoim dobrym sercu, każdy po kolei.

Niepokój o przyjaciółkę targnął nią znowu, podobnie jak wyrzuty sumienia. Czy naprawdę nie mogła tej sprawy obcych oddać w inne ręce? Nie, oczywiście że nie. Potrzebującym należało pomagać, a stan Paris był już lepszy, nie stanowił bezpośredniego zagrożenia dla jej życia, chociaż wciąż leżało ono na szali losu i umiejętności Blackwater. Obcy byli w gorszym położeniu, a przynajmniej takie rodziły się w niej podejrzenia. Tym jednak mogła się zająć gdy już zobaczy o co konkretnie chodzi. Teraz odstawiła wodę i odczekała te parę minutek by nieco przestygła. Przygotowaną wcześniej mieszankę ziół i tych paru przypraw jakie się jej udało zdobyć, wrzuciła do kubeczka, resztę odstawiając do szafki na kolejne parzenia. Kubek został następnie zalany wodą i nakryty spodeczkiem, na którym Ros położyła łyżeczkę i tak przygotowany zestaw przeniosła do łóżka chorej, stawiając go na szafce przy łóżku.

- Nikt na nikim nie żeruje - zaprzeczyła z ciepłym uśmiechem, przykładając wnętrze dłoni do twarzy przyjaciółki. - To moje powołanie, którego wykonywanie przynosi mi radość, wiesz o tym - przypomniała, po czym dodała już surowszym głosem. - Masz odpoczywać i w miarę możliwości ograniczyć wysiłek do minimum i mówię tu poważnie. Wykorzystaj Freję, zrobi dla ciebie wszystko. Nie zaszkodzi jej to.

Ros jeszcze chwilę spędziła wraz z Paris, sprawdzając czy przyjaciółka ma pod ręką wszystko to, co potrzebowała. Nie potrafiła jej tak po prostu zostawić bez upewnienia się że chora będzie pod dobrą opieką. Szczególnie wiedząc, że opiekę tą sprawować będzie rozwydrzona smarkula, którą Ros zmuszona była zostawić w domu Paris. Ostatnie czego potrzebowała w trakcie zajmowania się rannym, to wkurzająca nastolatka przez którą nie byłaby w stanie skupić się na swojej robocie.

W końcu jednak wyszła, w sieni natrafiając na Freję. Na szczęście małą obrała drogę ignorowania, co było dla lekarki bardzo na rękę. Na zewnątrz czekała na nią kobieta… Cross, przypomniała sobie jej imię.
- No to chodźmy - zwróciła się do niej z uśmiechem na ustach, trzymając w dłoniach swoją nieodłączną torbę lekarską. Ten dzień był dniem pełnym nieprzyjemnych wrażeń i wcale nie zapowiadało się na zmiany, co wcale nie oznaczało że Rosaline miała z tego powodu chodzić z nosem na kwintę. To zwyczajnie nie zgadzało się z jej naturą.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline