Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-11-2017, 16:56   #56
Santorine
 
Santorine's Avatar
 
Reputacja: 1 Santorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputacjęSantorine ma wspaniałą reputację
Gveir

W tym czasie Gveir wybył za Hebaldem. Podpity nieco miał odrobinę problemów z utrzymywaniem równowagi. Wychodząc zauważył, że nie bardzo wie gdzie poszedł mag. Śladów na śniegu było wiele, a na placu przed wejściem maga ewidentnie nie było.

- Ta sytuacja wygląda na świetną okazję do znalezienia kłopotów - mruknął z lubością Gveir.

Postanowił, że mag nie mógł ujść daleko, a na pewno nie był tak szalony (pijany?), by wyjść na drogę. Skierował zatem swoje kroki w stronę stajni, gdzie tylko zamierzał zerknąć okiem. Później zamierzał skierować swoje kroki do wozu. Gdzie mógł pójść mag…? Bogowie raczyli wiedzieć. Rękojeść miecza przyciągała rękę najemnika i ten miał nadzieję, że nim minie noc, jego miecz napoi się krwią jego wrogów.

W stajni nie było Ristoffa. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Był za to Dizi zajmujący się właśnie jednym z jataków. Karzeł wydawał się pochłonięty swoją robotą. Chyba nawet gadał coś nich czesząc ich gęste futro.

Gveir poobserwował chwilę Diziego, by chwilę potem ruszyć w stronę wozu. Wyglądało na to, że nie miał szczęścia.

Wóz również okazał się nietrafionym strzałem. Zamknięty był na głucho. Pozostał już tylko wychodek… i droga.

Gveir zaklął siarczyście na mroźnym powietrzu. Nawet mag nie mógł być taki szalony, żeby wejść na drogę, więc obróciwszy się na pięcie, powrócił do karczmy, nieco smutny, że dzisiaj bez bójki się obejdzie. Zamierzał odespać alkoholowy haj na barłogu.

Gdy najemnik był przy drzwiach coś do niego chrząknęło. Tym czymś była górka śniegu z ludzką twarzą.
- Khym khym! Ptfu! Poszedł tam - ewidentnie ludzkie też miała ręce gdyż jedna właśnie wskazała na drzewo, a potem do góry.

- No dobra - rzekł Gveir, kierując się w stronę, w którą skierowała twarz w śniegu.

Gdzieś towarzyszyły mu myśli, czym tak naprawdę była ta kupka śniegu - była to rzecz, którą być może zamierzał sprawdzić o poranku. Teraz pozostało sprawdzić, dokąd poszedł mag.

Dotarcie do drzewa nie było trudne. Problem był, że przy drzewie maga nie było. Patrząc do góry w ciemności nocy niewiele dało się zobaczyć. Zdało się, że jednak jakiś cień siedzi na jednej z gałęzi. Widać trzeba było się wspiąć.

Gveir spojrzał w górę. Czy cień siedzący na gałęzi to był rzeczywiście Hebald? Po co mag miał by się wspinać na galąź?

- Hebald! - krzyknął najemnik. - Na bogów, zejdź na dół!

Cień się poruszył wrzucając śnieg z gałęzi.
- Nawet mi ich nie wzywaj! - krzyknął mag - Czego chcesz Gveir?*

- Zejdź, Hebald - nieco niżej już rzekł najemnik. - Po co wylazłeś na drzewo? Jesteśmy w środku głuszy. Bandyci. Dzikie zwierzęta. Przypominam ci, że to ty przewodzisz karawanie.

- Głusza jest tam. - mag wypowiedział jakieś słowa i nagle cień zeskoczył. Zamiast gruchnąć o ziemię opadł powoli.
- Ja nie wyładowuje swoich emocji zabijając wszystkich wokół Gveir. Nienawidzę bezsensownej śmierci. Jeszcze bardziej nie znoszę jak się ją potępia. Musiałem… odreagować. - mag westchnął.
- Co cię ściągnęło na ścieżkę Pana Wojny?

- Nie podążam za emocjami - rzekł brodaty najemnik w związku z wcześniejszą uwagą maga. - To jedynie droga, której nauczył mnie mój mistrz. Nazywa się Artamen. Czy nie powinno być tak, że powinniśmy podążać konsekwentnie ścieżkami, jakie wytyczyli nam nasi mentorzy? Stać się w końcu konsekwencją tego, co wierzymy?

Gveir zrobił pauzę.

- Wojna oczyszcza - najemnik rozpostarł ręce. - Nie było jeszcze konfliktu na tych ziemiach, który nie wyszedł na dobre wszystkich w ostatecznym rozrachunku. Krew użyźnia ziemię, kości umarłych zdobią pałace. Przez walki, któreśmy stoczyli wcześniej, jesteśmy silniejsi i wytrwalsi. Ci, którzy polegli, wkroczą w cykl po raz kolejny, zasobniejsi w doświadczenia własnej śmierci, świadome czy nie. Czy mówię, że powinniśmy zabijać każdego? Ha, nie! Wojna to po prostu narzędzie, część naszej natury, coś, co robimy, coś, co definiuje nas jako ludzi. Powinniśmy walczyć, umierać, walczyć i umierać. Artamen to tylko sztuka wojny, niczym studium tańca…

Zamilkł, zastanawiając się nad własnymi słowami.

- Powinieneś był zostać i przekonać tego kapłana, żeby pozwolił tym duszom wkroczyć do Toni. - oznajmił Iskall.

Ristoff patrzył uważnie na najemnika nie odzywając się. W końcu pokręcił głową.
- Być może. Poszedłeś jednak za mną. Jeśli ci co zostali nie przekonali kapłana… to dzisiaj już więcej nie zrobimy. Może rano. Znam jego typ. Uparty i gniewny… podobny do mnie.

- Jeśli to w istocie tak jest - rzekł Iskall - musimy się z nim zmierzyć, w taki, czy inny sposób. Wejdźmy.

Iskall skierował swoje kroki z powrotem do karczmy.

Góra śniegu podniosła się gdy mężczyźni podeszli do drzwi.
- Zamówicie mi rosołu? Mam pieniądze - śnieg opadł z mocno zarośniętego mężczyzny. Miał na sobie futro i skórzaną przepaskę. W zasadzie ciężko było powiedzieć czy on nie był po prostu bardzo owłosiony. Spod wąsów i brody oraz czupryny spozierały dzikie oczy. U jego pasa faktycznie wisiała sakiewka.

- Nie możesz wejść do środka? - zapytał Gveir.

- Karczmarz zaraz mnie ponownie wyrzuci. Tu też wytrzymam - zwierz wzruszył ramionami powodując, że jeszcze więcej śniegu z niego opadło. - Dziewki się mnie boją, to i nawet od zaplecza ciężko zapytać.

- Niech będzie - najemnik wzruszył ramionami, pomny jednak tego, że włochaty człowiek poprawnie wskazał mu drogę do maga. - Zaraz ci przyniosę.

Przekroczywszy próg karczmy, podszedł do szynku, gdzie zamówił rosół. W tym czasie obserwował gawiedź zgromadzoną przy stołach, z rzadka tylko popijając z antałka. Kiedy rosół wreszcie przyniesiono, ruszył z misą w stronę człowieka na dworze, aby dać mu jeść. Zupełnie jak psu, pomyślał Gveir. Takie to były czasy.

Gdy najemnik zamawiał jedzenie miał okazję zobaczyć jak zmienił się układ na sali. Kapłana nie było, Esmond siedział z kimś przy osobnym stole, a magini i rycerz dosiedli się do tych siedzących w kącie. Utopiec zdawało się robił za duszę towarzystwa.

Gdy Iskall wynosił już jedzenie widział jak jedna z dziewek posłała mu niepewne spojrzenie. Na zewnątrz zaś zwierzowi oczy błysnęły zadowoleniem. Wyłuskał z sakiewki monety i pospiesznie odebrał parujący rosół. Nie trudził się o zabranie łyżki. Wypił duszkiem zupę i oddał miskę najemnikowi.

- Od razu lepiej! - zakrzyknął i ponownie usiadł wtulając się w ścianę. Gveir nie mógł zignorować, że nieznajomy zaczął wonić dość okrutnie, czego pod warstwą śniegu nie było czuć.

- Cieszę się, że mogłem pomóc - odparł Gveir. - Więc… Jaka jest twoja historia?

Chrząknął przekręcił głowę i nią kiwnął.

- Wataha mi się rozeszła. To szukam schronienia dla siebie. Karczarz czyścioch, ja brudny. Śmierdze dla niego. Mam pchły, wszy, czy co on tam jeszcze wymyślił. Pff cywilizacja. Zło konieczne. Póki nie mam watahy to muszę się gdzieś podziać. - Zwierz energicznie podrapał się za uchem. - On nawet by i wpuścił, ale jakbym się umył. A to coś w czym by mnie uraczył pachnie dziwnie. Zmyje mój zapach. Nie chce. Wytrzymam na zewnątrz.

Gveir pogładził swoją brodę.

- Wataha, powiadasz. Dokąd poszła? Są w pobliżu?

- Nie wiem gdzie są. Pewnego dnia się po prostu obudziłem bez nich. Może mieli już dość i poszli do wioski? Nie było ich tam. Może doznali łask pań lasu? Nie było po nich nawet śladu zapachu. Po prostu… zniknęli.

- Pań lasu? - Gveir uniósł brwi.

- Tak. Panie pojawiają się kiedy uznają, że jest to potrzebne. Każda w innej porze roku. Bogowie może i władają ludźmi, ale natura, i ziemia należą do pań. Wejść w ich niełaskę jest równie źle co bogom. Tylko one są łaskawe i ich gniew spada tylko na tych, którzy zawini w ich oczach… - zwierz urwał opowieść - Być może zawiniłem. Może dlatego…

- Nie widzę w tobie winy - rzekł najemnik. - Nawet, jeśli sprzeniewierzyłeś się bóstwom natury, to nadal wybrałeś swoją ścieżkę. To odwaga, którą niewielu posiada. Zaprosiłbym cię do naszej drużyny, jednak to nie ja jestem tym, który ją prowadzi. Ja, widzisz… tylko ścinam głowy - Gveir zachichotał. - Wybacz mi. Piwo uderzyło mi zanadto do głowy. Potrzeba mi wytrzeźwieć.

Po czym wykonał nieco wymuszony ukłon w stronę zwierza i wolno, na tyle, na ile pozwalał mu jego stan, ruszył w stronę drzwi prowadzących do kwater. Zamierzał odespać swoje. Byle tylko ranek nie zastał go kacem.
 
Santorine jest offline