Plan wydawał się dobry. Rozkręcenie rakiety nie było problemem. Trudniej było z rozpaleniem ogniska, bo wszystko było wilgotne. Ale w końcu i to się udało. Zbudowanie rusztu do pieczenia ładunku było już pestką.
Dotarli do portowej strony pałacu, po szyje w wodzie czekali na odpowiedni moment. Czekali zadając sobie pytanie czy na tej magicznej wyspie żyją tak pospolite stworzenia jak krokodyle. Żadnych co prawda nie widzieli, to uspokajała odrobinę. Z drugiej strony nie mieli dowodów na brak piranii.
W końcu usłyszeli wybuch. Czas na działanie. Ruszyli, starając się zachowywać jak najciszej. Dotarłszy do punktu zanurzenia, po raz ostatni nabrali powietrza i zanurzyli się w mętnej wodzie.
- Gdzie John i Tong? - zapytała Sonya -
nie było ich podczas walki.
- Może gdzieś się włóczą, ale mam złe przeczucia. - Odpał Jax -
mogli ich zgarnąć. Za dobrze nam idzie, a odłączenie się od grupy to zaproszenie dla zabójców.
- Tak jak my teraz? - zaśmiała się Sonya, rozglądając się po spowitej mrokiem okolicy. Wiatr szarpał jej włosami gdy próbowała po raz kolejny nawiązać kontakt. Przez chwile coś odbierała ale nie dało się nic zrozumieć.
- Hej, hej o to Johnny - usłyszeli od strony baszty. -
Lubisz wysokość, kotku.
Sonya przewrócił oczami.
- Możemy go zrzucić - powiedział cicho Jax -
Raydenowi wmówimy, że to pewnie ten zębaty chciał się zemścić.
- No nie wiem…
- I od krytyków kina zgarnęliśmy okrągłą sumkę - kusił Jax.
-
Czego chcesz Johnny - zapytała ze znużeniem Sonya.
- Rayden zbiera wszystkich, mówi że niebezpiecznie samemu teraz chodzić.
- I wysłał cię samego po nas? - zapytał Jax -
Koleś ma kiepski gust do czapek, ale sprytu mu nie brak. Płuca paliły żywym ogniem, nie było widać ile już płyną. Zdawało się, że latra. W końcu zamajaczył wielki ciemny kształt przed nimi. Statek! Już wiedzieli gdzie są. Powoli wynurzyli się skryci za kadłubem. John ledwo trzymał się na wodzie. Z góry słychać było kroki strażnika na pokładzie statku.