Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-11-2017, 12:44   #219
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
DOMINIUM

Wieloświatowcy.

Nikt w Dominium nie wie, czym lub kim są te istoty. Potężne, niepowstrzymane, zdolne czynić rzeczy, których nawet Siewcy i Dawcy nie potrafią. Na ich temat pojawiały się różne teorie i hipotezy. Mniej lub bardziej szalone.

To wcielone Potęgi, które zsyłają cząstkę swej mocy. To dzieci Potęg, których celem jest zmieniać nasz świat. To siły, zrodzone gdzieś za Ostatnią Pustką, której nawet Potęgi nie potrafią zmusić do czynienia tego, czego Wieloświatowcy nie chcą.

Pojawiają się co Cykl, podczas Obrotu Koła. Przynoszą zmiany. Przynoszą śmierć i zagładę. Ból i odrodzenie. Są niczym niepowstrzymane tsunami, które zniszczyło Wyspy Aleoru wiele Cykli temu. Są niczym pędząca lawina, która zgniecie i przywali każdego, kt stanie jej na drodze.

Nie ma gorszego zła w Dominium niż oszalały Wieloświatowiec. A często zdarza się, że obłęd wpisuje się w te niepojęte istoty.

Pocieszające jest tylko to, że tak samo szybko, jak się pojawiają, tak samo szybko znikają z Dominium i przez Cykl udręczony świat może nabrać oddechu.

Wielu próbowało ich zabić, lecz wychodzi na to, że ostateczną śmierć w Cyklu mogą zadać tylko sami sobie. Własnymi rękami.

TOBIAS GREYSON

Poczuł to na korytarzu. Zmieniające się ciśnienie i elektryczność przeskakującą mu po ciele. Na pancerzach eskortujących go żołnierzy pojawiły się błękitne iskierki, przeskakujące po metalu, jak stado rozbrykanych chochlików.

A potem drzwi i fragment ściany przed nimi eksplodowały, rozerwane od środka jakąś potężną siłą. Wybuch zasypał korytarz odłamkami kamienia i pyłem, z którego wynurzyła się dziwna, mała postać. Cała we krwi, zrobiła kilka kroków i padła na ziemię, pośród gruzów i cegieł.

W miejscu, gdzie widniała dziura huknęło raz jeszcze, tak potężnie, że Tobias na chwilę ogłuchł, a z uszu popłynęła mu krew. Strażnicy padli, niczym zmieceni niewidzialną falą. Przez dziurę Tobias ujrzał rozbłysk błyskawicy, o oślepiającej oczy sile, i na chwilę stracił wzrok. A gdy go otworzył, zobaczył, jak przez dziurę w ścianie wychodzi chwiejnie jakaś postać. Na początku, przez krew i pył, wziął ją za Arię, więc – przełamując nagłą słabość – skoczył w jej stronę, by złapać dziewczynę i podtrzymać. Dopiero, gdy chwycił ją w ramiona zrozumiał swoją pomyłkę.

Była to młoda kobieta, teraz cała we krwi i mocno poparzona, chociaż niegdyś pewnie ładna i dumna.

Prawe ramię dziewczyny zmieniło się w coś poczerniałego, na pół zwęglonego, jakby wojowniczka złapała przewód elektryczny wysokiego napięcia.
Dziewczyna zachwiała się i opuściły ją siły. Zwisła w ramionach Tobiasa, który nie miał sumienia jej puścić.

- Zabiła nas … - jęknęła ranna. – Dlaczego? My… tylko… próbowaliśmy jej… pomóc.

A potem zwiotczała w ramionach Tobiasa. Martwa lub nieprzytomna.

Przez dziurę w ścianie akrobata widział zrujnowany pokój. Zdewastowany, mały gościnny pokój, bardzo podobny do tego, w jakim on sam się przebudził. Zniknęła w nim cała ściana zewnętrzna, otwierając widok na tę dziwną, pokrytą skałami wyżynę.

Aria zniknęła pozostawiając po sobie krew, gruzy i zniszczenie.
I wtedy to poczuł. Dym i smród palonego mięsa, oraz ból i mentalny wrzask rozchodzący się echem po nieistniejącej przestrzeni. Krzyk szaleństwa i cierpienia, którego żadne słowa nie zdołałyby opisać. Krótki i agonalny. I wiedział, co to znaczy. Któraś z Wieloświatowców właśnie umarła. Odeszła na zawsze.

- Aria! – to była jag pierwsza, rozpaczliwa myśl.


CELINE CENIS

- My też uwielbiamy zapach zwycięstwa – powiedział/a Maska, gdy drzwi się otworzyły.

Ale nie po to, aby zwrócić Celine wolność.

Oślepiona światłem poczuła się dziwnie słaba, jak sarna schwytana w reflektory pędzącej ciężarówki. Nie mogła uciekać, chociaż instynkt podpowiedział, by to zrobiła.

- Właśnie zabiłaś swoją przeszłość, Czysta Falo – w głosie Maski zabrzmiała drwina i szyderstwo. – Zwyczajnie wbiłaś w siebie ostrze, tracąc większość swojej mocy. To nam bardzo, bardzo ułatwi zadanie, które sobie wyznaczyliśmy, po tym, gdy ty i reszta zdradziliście nas pod Cokołem Rozjemcy. Czekaliśmy, lecz wy nie przyszliście, skazując nas na śmierć w męczarniach.

Celine zachwiała się, czując jak opuszczają ją siły. I jak odpływa w dół, gdzieś w samą siebie, za to budząc Bjarnlaug Córę Jónsa. Nekromantkę, którą pożarła w Gnieździe. Jej duchowego pasażera. Pasożyta, który wyczuł swoją chwilę, lub poczuł, że jego nosiciel umiera.

- To bardzo nieprzyjemna śmierć, Celine, spalenie.

Do celi wkroczyły dwa stworzenia. Czterorękie potwory.

Sprawnie chwyciły Celinę i powlokły ją przez korytarze zamczyska, które zdawało nie mieć końca. Do komnaty, która wyglądała jak dno studni. Szeroka smuga księżycowego blasku padała na stos ustawiony na dnie tej komnaty,
Oprawcy zawlekli osłabioną Celine do kamiennego słupa, przy którym ustawiono drewno przeznaczone do spalenia, a potem przykuli ją – bezbronną i przerażoną – grubymi łańcuchami do osmalonej, pokrytej tłuszczem i sadzą powierzchni.

- Ogień powinien cię zabić. Nie tak jak nas. Udręczone dusze zamknięte w wiecznym płomieniu cierpienia – powiedział/a Maska. – Teraz, gdy zniszczyłaś sama siebie, umrzesz, co będzie dla ciebie aktem miłosierdzia, Celine. Tylko dlatego, że cię ubiliśmy. Najbardziej.

Łańcuchy zatrzasnęły się na niej i oprawcy odsunęli się w tył.

- Złamaliście przysięgę … - wyszeptała przerażona, czepiając się ostatniej deski ratunku. – Zrobiłam, co chcieliście. Dotrzymałam swojej części przysięgi…

- Nie! – przerwał/a jej Maska. – Teraz tak. Nie wtedy. Nie podczas bitwy. Zostawiliście nas, byśmy umarli. Teraz my zabijemy was. Zmienimy Cykl. Nawet, gdybyśmy mieli zniszczyć to całe przeklęte Dominium. Zmienić je w popiół i sadzę!

Celine zamilkła. Wiedziała już, że nie odmieni swojego losu.

Maska odsunął/odsunęła się w tył.

- To koniec twej drogi w Dominium, Rea’Waen – powiedział/a i wykonał/a gwałtowny ruch dłonią i stos stanął w płomieniach.

Celine Cenis wrzeszczała krótko, nim dym i ogień nie zniszczyły jej płuc. A potem zwisała, martwa, wydana na pastwę płomieni. Oświetlona blaskiem księżyca.

A Maska stał/a i patrzył/a. Blada, porcelanowa powierzchnia maski nie zdradzała niczego, tylko oczy odbijające płomienie były straszne i mordercze. Lecz nie było w komnacie nikogo, kto by je w tym momencie mógł podziwiać.

ENOCH OGNISTY

Szavra spojrzała na niego ostro. Po początkowych słowach, gdy wydawała się być zadowolona z przebiegu rozmowy, nagle wyraźnie poczuł jej zaniepokojenie i gniew pod tą woskową, pomarszczona twarzą.

- Przestań! – rozkazała ostro i posłuchał.

- Co chciałeś zrobić? Spalić mnie?

Zaprzeczył.

- Tylko to potrafisz, Enochu. Nie jesteś Czystą Falą. Nie jesteś Me’Ghan. Jesteś Enochem Ognistym. Zrodzonym w ogniu smokiem, którego karmiono lawą z serca Dominium i Piekieł. Posłańcem Pożogi. Tej, Której Ogień Wypala Życie. Wielkiej Garncarki.

Wstała gwałtownie. Szybko. Jak ktoś, kto podjął jakąś impulsywną decyzję.

- Nie chciałem cię spalić.

- Wiem – usiadła. – Lecz więcej tego nie rób.

I wtedy to poczuł. Dym i smród palonego mięsa, oraz ból i mentalny wrzask rozchodzący się echem po nieistniejącej przestrzeni. Krzyk szaleństwa i cierpienia, którego żadne słowa nie zdołałyby opisać. Krótki i agonalny. I wiedział, co to znaczy. Któraś z Wieloświatowców właśnie umarła. Odeszła na zawsze. Nie wiedział jednak, która.

Szavra też musiała coś poczuć. Przechyliła lekko głowę, kojarząc się Enochowi z przyczajonym drapieżnikiem.

- Kolejna – usta staruchy poruszyły się, chociaż oczy pozostały bez wyrazu. – Maska lub któryś z jego/jej pomagierów dopadł kolejną Wieloświatową. Wcześniej słyszałam już dwa takie krzyki. Przegrywacie tę wojnę, nim na dobre się zaczęła, Enochu.

Wiedział, że ma rację. Nie byli przygotowani. On sam, mimo że odzyskał swoją luminę, nie odzyskał w pełni pamięci. Nie wiedział, co potrafi. Kim jest? Był, niczym dziecko z zapałkami, w składzie z opałem. Mógł wszystko zniszczyć, co akurat sprawiłoby mu przyjemność. Ale nie zrobiłby tego świadomie, bo świadomości o tym, co działo się wokół niego nie miał.

- Wiesz, że Maska ma was w swoich podziemiach. Waszą przeszłość. Wasze dawne „ja” schwytanie i brudne, pełzające w resztkach nieczystości. To daje Masce siłę w walce z wami. Póki będzie więził wasze wspomnienia, nie będziecie w pełni sobą. Zniszczy was, jedno po drugim. Zmęczy niewiedzą. Doprowadzi do obłędu. Zmusi do porażki. Tak/taka jest Maska. I ja i mój lud mielibyśmy stanąć przeciwko Masce? Przekonaj mnie, a przekonasz Lorda Syrentha, jak już powiedziałam. Lecz nie próbuj więcej używać na mnie swej mocy, nieważne czy chcesz mnie uwieść, czy zniszczyć. Uznam to za afront. Pas szalonej Dox chroni mnie przed waszą mocą, Enochu. Przecież wiesz, czym on jest. Chociaż nie wiesz, jak znalazł się w moim posiadaniu, co akurat nie ma większego znaczenia. Czekałam na nią, na moją mistrzynię i pramatkę, bo wiedz, że w moich żyłach płynie jej krew, ale Szalona Dox umarła w tym cyklu. Zginęła gdzieś w Puszczy Mor’Ghul i tylko mogę domyślać się, co się wydarzyło i jakie szaleństwo zawiodło ją w tamte zakazane miejsce.

Szavra westchnęła ciężko i klasnęła w dłonie. Drzwi otworzyły się i przeszła przez nie jakaś kobieta, a na jej widok Enoch poczuł, jak dziko bije mu w piersiach serce.

Widział ją już raz, w swojej wizji. Na koniu, z pomalowaną twarzą i rozwianymi włosami. Teraz jednak kobieta była bliżej i wyglądała jeszcze bardziej zjawiskowo.

Ta, o której pomyślał, że jest piękniejsza niż Amber, mężniejsza niż Graw, po prostu zajebista. Córka Var Nar Vara. Matka jego dziecka. Lisha Nar Var. Dziecka, które wkroczyło w Stos, podczas rytuału, jak większość Ludu Nar.
Imię wypełniło głowę i serce Enocha ogniem. Płomieniem zupełnie innym, niż czuł przed bitwą. Bardziej … przyjaznym i ciepłym. Jak palenisko, na którym gotuje się strawę dla rodziny.

- Lisha… - imię samo zatańczyło na jego ustach.

I wtedy zrozumiał słowa Var Nar Vara.

„Założyła Porcelanową Skórę”.

Lysha miała na sobie pancerz z wytłoczonej w oleju skóry wzmocniony stalą. A na nim emblemat Maski. Jego/jej znak. Godło i pieczęć, które mówiło, po której stronie się opowiedziała.

- To faktycznie ty – powiedziała Lysha głosem, który przypomniał mu słoneczne dni na wzgórzach Nar, gdy jeszcze dym nie zasłaniał tam słońca. – Zmieniłeś się. W końcu wyglądasz jak mężczyzna.

To była ona. Jej cięty język, który potrafił mu dogryzać, ale robić też rzeczy, dzięki którym mógł zapomnieć jak bardzo zjebany potrafi być świat.

- Podjęłaś decyzję, Szavro? – Lysha spojrzała na starą kobietę.

- Jeszcze nie, Emisariuszko Maski. Może usiądziesz z nami. Porozmawiamy we troje.

- Jeżeli Enoch Nar Enoch nie ma nic przeciwko.

Jej oczy płonęły tym wewnętrznym ciepłem, którym potrafiła dzielić się tylko z nim i z nikim innym. Wierna, odważna i piękna. Dzika królowa Ludu Nar, która odrzuciła koronę dla jego objęć. Ale ten czas, ten piękny czas, chyba już minął.

ME’GHAN ZE WZGÓRZA

Kent spojrzał na nią. Na jego twarzy pojawił się uśmiech. Cień, który zatańczył w oczach iskierkami. Czego? Ironii? Rozbawienia? Zrozumienia? Nie potrafiła go odczytać. Zawsze taki był. Zamknięty w sobie i cudownie cyniczny. Chyba najbardziej odpowiedzialny i pewny spośród Wieloświatowców, poza Wachlarzem, który był… był cudowny w inny sposób.

Dziwiła się swoim emocjom. To, jak płynęła na nich. Unosiła się z nimi. Jakby w jej duszy pękła jakaś tama i teraz wezbrane uczucia wylewały się niepowstrzymane. Czy zrobił/a t Maska? A może to ona sama otworzyła grodzie?

Nie wiedziała.

Kent chciał coś powiedzieć, lecz wtedy Me’Ghan doznała przeraźliwej wizji.
Nagle poczuła dym i smród palonego mięsa, ale inny niż ten, który unosił się nad Wzgórzami Nar. Poczuła ból i usłyszała mentalny wrzask, rozchodzący się echem po Nieświecie. Krzyk szaleństwa i cierpienia, którego żadne słowa nie zdołałyby opisać. Krótki i agonalny. I wiedziała, co to znaczy. Któraś z Wieloświatowców właśnie umarła. Odeszła na zawsze.

Jej wyczulone luminą zmysły ujrzały stos na dnie głębokiej studni. Jakoś poznała to miejsce – Cytadela Maski. Jej aura wyczuwalna przez jaj wizję wyraźnie odbijała się w jej luminie. I poznała płonącą kobietę. Celine Czysta Fala. Uzdrowicielka. Jej przyjaciółka, której jedynym grzechem było pragnienie zbawienia Dominium. Umierała i śmierć przyszła szybko. A wraz z nią, jakby złączona symbiotycznie, zginęła też Bjarnlaug Córa Jónsa Dwoje spośród nich. Potężnych Wieloświatowców.

I w wizji ujrzała Maskę. Twarz władcy/władczyni Dominium – ta porcelanowa i bezduszna – skierowała się w stronę Me’Ghan jakby Maska widział/widziała ją poprzez płomienie wizji.

Me’Ghan wiedziała, co miało znaczyć to spojrzenie.

- Zabij go. Złożyłaś przysięgę i przynajmniej tę dotrzymaj!.

Kent od Ostrza zamrugał powiekami. Wiedziała, że poczuł lub zobaczył jedynie drobną część tego, co poczuła ona. Zawsze była w tym najlepsza. W luminie i tego, co można było za jej pomocą osiągnąć.

- Umieramy – wyszeptał. – I jeśli sądzisz, że można to powstrzymać poświęcając siebie to…

Spojrzał jej w uczy i uśmiechnął się ponuro.

- … to jesteś głupia, wiedźmo.

Dokończył.

Poczuła pustkę. Zawsze mogła na niego liczyć. Zawsze był jej podporą. Pamiętała to. A teraz? Zmienili się…

- I dlatego w to wchodzę – powiedział, kładąc jej kolczastą rękawicę na ramieniu. – Zaufam twoim przeczuciom, wiedźmo. Jeszcze nigdy się na nich nie zawiodłem. Możemy ruszyć do Cokołu Rozjemcy Tunelami. Jestem mistrzem tych skoków przez dziury w rzeczywistości Dominium.

Faktycznie. Był.

- Tylko potrzebny nam trzeci Wieloświatowiec. Byłem z Dox, ale ona zginęła. A gdzie są pozostali, nie mam pojęcia. Możesz ich jakoś znaleźć? Pamiętam, że przed bitwą pod Gajem Rubinów odnalazłaś Wachlarza. A jego cholernie trudno odnaleźć.

Jego słowa nagle otworzyły kolejną bramę w jej umyśle. Wspomnienia, mgliste i ponure, jak zimowy wieczór. Mogła. Jej krew – jej lumina, mogła pokazać miejsce, tylko potrzebowała mapy Dominium i dwóch lub trzech srebrnych pucharów!


ARIA TARANIS


Aria nie zwracała uwagi na nic. Nie poświęciła ani Teltomenie, ani nieznajomej wojowniczce chwili swej uwagi. Wszystko dla niej kręciło się teraz wokół jej pokrwawionej ręki i efektu jaki uzyskała. Jej pomysł się sprawdził, może nie do końca w taki sposób jaki zakładała, ale coś się wydarzyło.

- To działa - wyszeptała do siebie.

- To działa! - wykrzyknęła i nacięła swoją skórę po raz kolejny.

Tym razem wiedziała już co powinna zrobić. Najprawdopodobniej wiedziała.

Krew zawrzała, wypełniła się energią błyskawic. Dziewczyna zmrużyła oczy, jak kocica. Teltomena skuliła się w kącie.

Powietrze przeszyła błyskawica. Jaskrawy rozbłysk potężnego wyładowania uderzył w ciało Arii. Usłyszała huk pękających ścian, poczuła smród palonego mięsa i krwi, echo krzyków nieznanej jej wojowniczki, która właśnie w chwili, gdy uderzył piorun, próbowała złapać Arię za ramię.

Błąd!

Błyskawica porwała Arię ze sobą. Gdzieś, z daleka od szaleństwa i kokonu, w jakim, wierzyła że się znajduje. Rozdarła powłokę wszechświata.

Na chwilę znów oślepła, po to tylko by znów za jakiś czas otworzyć oczy.
Poczuła deszcz na swoim ciele. Zimny, wręcz na granicy lodowatości. Szarpał nią wiatr i znów przez chwilę pomyślała, że znajduje się w Gnieździe.

Ale nie.

Stała pośród jakichś ruin oplecionych zielonym bluszczem, rozświetlonym od środka … językami energii.

Stała przed zrujnowaną bramą oznaczoną znakiem słońca i księżyca. Z bramy pozostało naprawdę niewiele. Nieco dalej ujrzała wieżę lub raczej to, co z niej pozostało. Zapomniane ruiny gdzieś, nie wiedziała gdzie. Ale daleko od Osnowy i jej zdradzieckiej Władczyni.

Gdzieś, na krawędzi wspomnień, Aria czuła, że zna to miejsce. Pamięta z poprzedniego życia. Budziło w niej jakieś … przyjemne, ciepłe uczucia. Mimo padającego deszczu, mieszającego się ze śniegiem, i lodowatego wiatru czuła się spokojnie.

Nie była szczęśliwa, lecz było to uczucie podobne do tego stanu. Niezbyt dalekie, mimo że marzło jej ciało i szczękała zębami z zimna.
I wtedy ją zobaczyła.

Stojącą w cieniu bramy młodą dziewczynę. Młodszą chyba od niej samej.

Czując na sobie spojrzenie Arii nieznajoma, niczym spłoszona łania, rzuciła się do ucieczki, zwinnie skacząc po śliskich głazach.

Nie wiadomo dlaczego, lecz Aria poczuła niespodziewaną i silną potrzebą, aby gonić za nią. Złapać i zapytać, gdzie się znalazła i kim jest? Impuls pojawił się w niej tak szybko i tak potężny, że nie zdołała nad nim zapanować, i popędziła za dziewczyną. Goniąc, na złamanie karku, przez ruiny.

Wypatrzyła nieznajomą przeskakującą po ruinach mostu nad przepaścią – mostu, po którym pozostały jedynie fragmenty filarów i wąski kawałek drogi nad zamgloną, zapewne głęboką wyrwą. Dziewczyna przeskakiwała zwinnie z jednego kawałka gruzu na drugi i po chwili skryła się w ruinach wieży. Aria przebiegła most z równą łatwością. Nie nawoływała, nie krzyczała, po prostu biegła. Aż dogoniła dziewczynę w opuszczonej, zakurzonej komnacie na szczycie wieży.

Nieznajoma stała spokojna, lecz wyraźnie gotowa do walki – z bronią na rękojeści noża, który budził w Arii dziwne emocje. Znała tę rękojeść. Prostą, z kawałka białego kamienia, wypełnioną ogniem błyskawic. To był jej sztylet. Jej broń. Broń Burzowego Pomruku.

W komnacie nie było zbyt wiele mebli, ale było duże lustro. Lustro, w którym zobaczyła siebie, wchodzącą do pomieszczenia.

Nic dziwnego, że dziewczyna przed nią uciekała. Wyglądała jak potwór. Pozszywany z kawałków ciała. Ale najgorsze były jej oczy.

Było ich sześć. Czarnych, jak kawałki opalu umocowane w wykoślawionej czaszce. Trudno ją teraz było nazwać człowiekiem.

- Kim jesteś?! – zapytała dziewczyna, ale nie wyciągnęła broni. – I co tutaj robisz?
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 26-11-2017 o 13:23.
Armiel jest offline